Papież (The pope)

Papież z poematu Pierścień i księga

(fragmenty)

Jak Ahaswerus, błyskotliwy książę,

Zacznę, jak zwykłem od siedmiu lat czynić

Codziennie, czytać tę długą Historię,

Spisaną ręką kogoś, kto już dawno

W proch się rozsypał przed mym narodzeniem.

O wszystkich moich poprzednikach, miasta

Rzymu biskupach i papieżach. Chociaż

Ten pierwszy autor wnet porzucił pióro,

Inni podnieśli je i dokończyli

Ogromne dzieło, które tamten zaczął,

Bowiem pisaniu książek nie ma końca.

Dzieje papiestwa znam zatem w całości

Od apostoła Piotra na początku

Do Aleksandra, mego poprzednika,

Rzecz każdą mogę sprawdzić i rozważyć

I wysnuć wnioski dla obecnej sprawy.

Mam się poważyć na sąd, jako papież?

Odpowiedzialność wiąże się z cierpieniem.

Stojąc w obliczu wydania wyroku,

Szukam, jak inni sądzili papieże,

Żeby odnaleźć możliwy precedens,

By się wzorować na nim, lub odrzucić

To rozstrzygniecie, albo, żeby znaleźć

Kartę na której suma czyichś czynów

Przynosi Bogu korzyść, albo stratę.

Przyszedłem na świat jako Jego sługa,

Dlatego szukam dobrego przykładu,

Reguły, która winna rządzić życiem,

Wiem bowiem o tym, że następna karta

W tej księdze znajdzie się po mojej śmierci

I ją zapiszą po moim pogrzebie.

Dokładnie osiem stuleci przed rokiem,

W którym zostałem wybrany papieżem

Formozus urząd papieża otrzymał,

Jak opisuje Sigebert uczony

I wszyscy razem inni kronikarze.

Zanim podtrzymam, lub uchylę wyrok

W sprawie hrabiego Guida Franceschini

I jego czterech towarzyszy w zbrodni,

Przeczytam, jak się odbył ten upiorny

Proces, gdzie żywy sądził umarłego,

A obaj przy tym byli papieżami,

Tak jak to dawny kronikarz opisał:

Raz papież Stefan, siódmy w kolejności,

Podczas zebrania świętego synodu,

Gdy wielka wściekłość odjęła mu rozum

Głośno zakrzyknął: przybądź, Formozusie,

Nędzniku, który zostałeś papieżem!

Wtedy otwarto podwoje kościoła

I przyniesiono ciało Formozusa,

Nieżyjącego, zabalsamowane

I pochowane z szacunkiem w podziemiach

Watykańskiego Bożego przybytku

Osiem miesięcy wcześniej, wydobyte

Na światło dzienne na rozkaz Stefana.

W pontyfikalne szaty je odziano

I posadzono na Piotrowym tronie,

A Stefan z furią rzucił się ku niemu

I zaczął krzyczeć wobec zgromadzonych:

Biskupie Porto, czemu opuściłeś

Swoje biskupstwo i przybyłeś tutaj,

By objąć urząd w rzymskiej metropolii?

Mniejsze biskupstwo zmieniłeś na większe,

Chociaż to było wbrew prawom Kościoła!

A wtedy diakon, któremu ów Stefan

Polecił pełnić rolę adwokata,

Co głos zabierze w imię umarłego,

Przemówił, kiedy zdołał strach przełamać,

Choć miał zbielałe wargi, sztywny język -

Trudno się dziwić, bo był bardzo młody

I z trudem patrzył w oblicze zmarłego,

A nigdy wcześniej się nic podobnego

W dziejach świętego Kościoła nie stało.

Lecz Duch mu pomógł i rozwiązał język:

Niech to rozważy Wasza Świątobliwość,

Że przecież sam też pomniejsze biskupstwo

Arago zmienił na to większe w Rzymie.

- Święty synodzie, oto co powiedział

Grzesznik na grzechów swych wszystkich obronę -

Wybuchnął Stefan w przystępie wściekłości.

Rozsądźcie sprawę, dostojni mężowie,

Pomiędzy żywym mną a tym umarłym,

Kto z nas papieżem, kto uzurpatorem!

Sądźcie nas, sądźcie! - wołał do biskupów

Rzeczony Stefan, pieniąc się ze złości,

A wtedy wszyscy zebrani duchowni,

Co przyjaciółmi i zwolennikami

Byli Stefana, zakrzyknęli chórem:

Tyś prawowitym następcą Chrystusa,

A nie on, bowiem postąpił niegodnie,

Czyn jego przeczy kościelnemu prawu!

Doprowadzony do pasji zakrzyknął

Stefan: - więc winny, a mnie pozostaje

Wyznaczyć karę i wykonać wyrok!

Oto zostaje złożony z urzędu;

Przeklinam wszystko to, co on uczynił.

I degraduję tamtego biskupa,

Który mu święceń kapłańskich udzielił,

A wszystkich księży, których on powołał

Do kapłańskiego stanu, odwołuję,

Niniejszym czyniąc znów świeckimi ludźmi.

Co uczynili, ogłaszam za błędne,

To są herezje. To się nie ostoi.

Nie roztrząsajmy tego więcej. Oto

Ogłaszam za nieważne i niebyłe

Jego dekrety wszystkie. Są bez mocy.

Na dowód tego i na ostrzeżenie

Dla świata z niego zdejmijcie te szaty

I go ubierzcie w zwyczajną siermięgę,

Bo ona będzie mu dobrze pasować;

Następnie weźcie ciało i zawleczcie

Na główny rynek, gdzie niech kat odetnie

Mu prawą dłoń z palcami tymi trzema,

Którymi błogosławił, po czym niech mu utnie

Głowę, na którą dano mu koronę,

Aż wreszcie niech i rękę i głowę i tułów

Wrzucą do Tybru, żeby chrześcijańskie ryby

Nimi się mogły pod wieczór pożywić,

Ponieważ ryba posiada znaczenie,

Symbolizując samego Chrystusa,

Albo, ponieważ papież jest rybakiem

I pieczętuje wszystkie swoje pisma

Znakiem, co zwie się pierścieniem rybaka.

Tak, jak powiedział, zostało spełnione.

On sam wyruszył, żeby to zobaczyć,

Prosto za ciałem, inni poszli za nim,

Idąc wąskimi miasta ulicami,

Aż w wody Tybru wyrzucili ciało,

A ludzie, którzy byli zgromadzeni

Na obu brzegach głośni lub milczący,

Albo płaczący, albo się śmiejący,

Czy to cieszyli się, czy przeklinali,

Bo w różny sposób na ten czyn patrzyli.

Prawdziwy skandal. Wtedy się odezwał

Jakiś Żyd, który to wszystko oglądał:

Przecież waszego proroka Jezusa

Podobnie król nasz Herod potraktował!

A w rok po śmierci tego Formozusa

I sędzia jego Stefan stracił żywot;

Gdy rozjuszona tłuszcza go porwała,

Trafił do lochu i zginął od sznura.

Jego następca, imieniem Romanus,

Który sprawował swój urząd przez miesiąc,

Ogłosił wszystkim ludziom, że Formozus

Był wiernym sługą Boga, sprawiedliwym

Człowiekiem, świętym i w słowach i w czynach.

Dalej Teodor, który rządził ledwo

Przez dni dwadzieścia, zwołał znowu synod,

Który na powrót uznał Formozusa,

Potępionego, za prawowitego

Papieża, wyklął natomiast Stefana.

A wtedy właśnie tamtejsi rybacy,

Którzy na połów w Tybrze wyruszyli

(Co jak Jonasza połknął Formozusa,

Lecz jak wieloryb ten posiłek zwrócił)

Podnieśli swoją siecią jego ciało

Okaleczone, ale zachowane

Albo tajemną sztuką balsamisty,

Albo za sprawą niezwykłej świętości.

Złóżcie je w grobach w podziemiach świątyni -

Kazał Teodor - pośród poprzedników.

I uczynili, co poleci polecił papież.

A, jak dodaje Luitprand, świadkowie

Co wtedy nieśli z wyspy jego ciało,

Twierdzili zgodnie, że święci na fresku

Się odwrócili i skłonili głowy,

Żeby powitać nowego wybrańca.

Ponieważ i Romanus i Teodor,

Ci dwaj papieże, krótko sprawowali

Swój urząd mogli jedynie rozpocząć

To, co zakończyć zdołał ich następca,

Papież Jan, który był dziewiąty (tutaj

Opieram się na wiarygodnych źródłach).

To on w Rawennie na wielkim synodzie

Z udziałem wielu szacownych biskupów

(Siedemdziesięciu czterech ich zjechało)

I w obecności francuskiego króla

Odona, który przybył na obrady

Z episkopatem swojego królestwa,

Wyklął Stefana i obłożył klątwą

Również sam tamten proces, wykazując,

Że oskarżenia były bezpodstawne,

Bo, jak Auksilius przekonuje w dziele

De ordinationibus, precedensy

Już się zdarzały w historii Kościoła

Na długo przed czasami Formozusa,

Że przenosili się różni biskupi

Z diecezji do diecezji i to większej,

Marinus na ten przykład. Przeczytajcie

O tym w traktacie, o którym wspomniałem.

Ale po Janie przyszedł papież Sergiusz,

Który przywrócił do łaski Stefana

I po raz drugi przeklął Formozusa.

Podobno nawet, jak to mówią ludzie,

Znowu wyrzucił z grobu jego ciało.

W tym miejscu sprawa dochodzi do sedna,

Bardzo smutnego, bo się nie zmieniło

Nic w stanowisku świętego Kościoła,

Które do naszych dni obowiązuje

Wszystkich w tej głośnej i gorszącej sprawie.

Ostatnio jednak w Kościele przeważa

Opinia, która głosi, że Formozus

Był bogobojnym i świętym człowiekiem.

Który z nich był w swym sądzie nieomylny?

Który z nich wydał wyrok w imię Boga?

Co w końcu na tym skorzystał Formozus,

Że ten go skazał, tamten go przywrócił

A jeszcze inny na powrót potępił?

Nie tych się bójcie, którzy niszczą ciało -

Powiedział Chrystus, lecz tego się bójcie,

Który posiada odpowiednią władzę,

By ciało razem z duszą zniszczyć w piekle.

Papież Jan sądził w roku osiemsetnym

Dziewięćdziesiątym ósmym tamtą sprawę,

To znaczy równo osiemset lat temu.

A oto jako namiestnik zasiadam

Na jego tronie i to mnie przychodzi

Rozsądzić inną sprawę samodzielnie,

Tak, jak to robił kiedyś mój poprzednik.

Nadeszła kolej na mnie, żeby działać,

Więc, w imię Boże, czynię swą powinność.

Jeszcze raz jeden na tym Bożym świecie,

Póki trwa zmierzch i daje się pracować,

Jego pastorał biorę i zasiadam

W sędziwym wieku (ponieważ dobiegam

Osiemdziesięciu sześciu lat na ziemi,

Które spędziłem w trudzie i cierpieniu)

Na tronie, żeby sądzić w Jego imię

I się wymaga ode mnie, bym myślał,

Mówił i działał odtąd zamiast Niego.

Papież przemówić ma w imię Chrystusa.

Jeszcze raz jeden z sądu apelacja

Zostaje do mnie skierowana w sprawie

Skazańca; oto siedzę i go widzę -

Ten wrak człowieka, trzęsący się z trwogi,

Przez towarzyszy swoich popychany,

Którzy uznają się za sprawiedliwych,

Prosto nad przepaść, gdzie się rozpoczyna,

Jak sądzę, droga do tamtego świata.

Idzie i idzie na skraju otchłani

W okropnych mrokach i jedyną rzeczą

Której się może bezpiecznie uchwycić

Są moje nogi, więc łapie mnie za nie

I z konwulsyjną twarzą głośno krzyczy:

Pozwól mi pożyć choćby jedną chwilę!

Za to oprawcy wtórują mu: Chwilę?

W żadnym wypadku! Bowiem przekroczyłeś

Wypracowaną przez Adama w raju

Stosowną miarę tego, ile może

Człowiek na ziemi grzeszyć i nie umrzeć.

A my tymczasem, wszyscy ludzie grzeszni,

Co łaski Bożej stale potrzebują

I zatroskani są o własne życie

(A wiedzą też, że jedna chwila łaski

Więcej lub jedna mniej przesądza sprawę),

Zobowiązani do przeprowadzenia

Tego, co jemu było zasądzone,

Protestujemy przeciw nadmiarowi

Wszelkiego grzechu w tym jednym grzeszniku

I domagamy się, by nie otrzymał

Nawet tej jednej chwili zwłoki, ale

Doprowadzony na śmierć był niezwłocznie.

Ukarz go teraz! A w sprawie zbawienia

Lub potępienia, niech się Bóg wypowie.

Niech się nie cieszy i nie puszy zbrodniarz,

Że, mimo winy, uchodzi bez kary.

Mnie samotnemu w swym sądzie sędziemu

Przychodzi tutaj wreszcie zdecydować,

Czy podać rękę, czy też cofnąć stopę

I mu pozwolić osunąć się w otchłań.

Jeszcze ociągam się z decyzją, jeszcze

Próbuję odwlec tę straszliwą chwilę

I fantazjuję na inne tematy,

By sobie ulżyć w odpowiedzialności.

Gdyby ta cała apelacja była

Możliwa jednocześnie dla skazańca

I dla papieża, byłoby mi łatwiej.

Dźwięk dzwonka, później jedno szybkie słowo

Do czekających, co się niecierpliwią,

Że im kazałem czekać w korytarzu

Na rozstrzygnięcie i zyskałbym życie.

Jednak, gdy schlebiam sobie fantazjami,

Wiem, że to tylko tchórzliwa pokusa.

Proces zakończył się, wydano wyrok.

I wszystkie rzeczy są nieodwołalne,

A Franceschini jest chodzącym trupem,

Podobnie jak Formozus przed wiekami.

Przeżyłem ten zimowy, mroczny wieczór

Czując chłód w sercu, nie mniejszy niż tamten,

Który na zewnątrz panuje, czytając

Przygnębiające dokumenty, które

Noc sprowadziły na mnie, jeszcze zanim

Na świecie zapadł zmrok, te protokoły

Pełne oskarżeń i kontrargumentów,

Zawierające również trzy zeznania,

Jak troje ludzi zginęło z rąk pięciu.

Jakie przyczyny były tych wydarzeń

I przebieg tego wszystkiego, co zaszło,

Jakich wymówek szukał ich przywódca

I czemu prawo uznało za kłamcę

Jego obrońcę, chociaż był ostrożny,

Gdy mógł pozwolić sobie na swobodę.

Wreszcie krzyk zeznać wymuszonych męką,

Kiedy się prawo zrobiło brutalne

I, gdy głód prawdy pragnąc zaspokoić,

Się nie cofnęło przed użyciem tortur,

Nie bacząc na krew wytoczoną z ciała.

Wszystko już jasne w naszej opowieści

I nie stanowi w ogóle zagadki.

Prawdy tu nie ma, wszędzie za to kłamstwo

Nie gdzieś w szczegółach, ale w ogólności.

Rzecz rozwinęła się bardzo boleśnie,

A oto trzymam ją w swoim uścisku.

Więc się nie znajdzie usprawiedliwienie,

Gdy kilka słów nakreślę i zadzwonię

Po służącego, by ten list dostarczył.

Czy aby jestem niezdecydowany?

Nie, mniej niepewny jestem niż pagórek

Na którym liczne porastają sosny.

Niektórzy mówią, że nasz ludzki rozum

Bywa omylny, a więc i mój również.

Przypuśćmy, że się całkiem pomyliłem

W ocenie winy naszego hrabiego.

Powiedzą wtedy ludzie: żadne dziecko

Albo niemowlę nie było niewinne

Bardziej niż biedny ten człowiek, którego

Niesłusznie na śmierć posłałem bez winy.

Co by mnie mogło odwieść do decyzji?

Jeśli przechadzam się po swojej wiosce,

To krzyczą do mnie okoliczni chłopi:

Dostojny panie, pomóż nam i powiedz,

Bowiem uczony jesteś w naszych oczach,

Co to zdarzyło się naszemu bratu,

Że pianę toczy – leży tam, gdzie leżał,

Gdy go znaleźliśmy, pokaż swą wiedzę!

Jeśli więc powiem im, że to szaleństwo,

Atak padaczki, albo napad febry

I im zalecę, by mu upuścili

Krwi, pacjent umrze, a wtedy powiedzą:

Błędna ocena była nasza, błędna

Też twoja, panie dostojny, recepta,

Bo oto wypełzł wąż, co go ukąsił,

Krwi upuszczanie dobiło go całkiem,

Chociaż odtrutka mogła go ocalić.

I co tu gadać, oprócz: Wola Boża -

Ludzie ułomni są w swoim rozumie,

A sam też jestem jedynie człowiekiem.

Moją niewiedzę nazwijcie nieszczęściem,

A jeśli słowo to wolicie - grzechem.

W ten sposób kiedyś, gdzieś, w życiu po życiu

Może się zdarzyć, że ktoś rozumniejszy

Ode mnie znów się przekopie przez wszystkie

Te dokumenty, masę słów i czynów

I w końcu dotrze przez pokłady winy

Do niewinności, ale nawet wtedy

Jeślibym spotkał widmo Guida, wcale

Się nie zawstydzę i nie zlęknę, ale

Powiem mu prosto w twarz; Bóg mnie uczynił

Twym sędzią, bracie, tylko te zdolności

Sądzenia dał mi - osądź, czy je dobrze

Wykorzystałem, sądząc niegdyś ciebie.

Większy błąd chyba i grzech popełniłem,

Gdy usunąłem swego kapelana

Bez żadnych przyczyn - przyznaję, jeżeli

Ze swoich braków przyszło mi się zwierzać -

Dlatego tylko, że pociągał nosem

Przy odprawianiu stosownych nabożeństw.

Jestem świadomy, że to na nasiona

Czynów uwagę zwraca Bóg wszechmocny

I je na dłoni dzierży, nie na czyny,

Które wyrosły i się rozkrzewiły

W wielką gęstwinę gałęzi i liści,

Które podziwu ludzi są przedmiotem.

Trwam zatem wiernie na mym stanowisku

I się nie lękam; jeśli jeszcze zwlekam,

To z tej przyczyny, żeby tchu zaczerpnąć,

Trochę odpocząć, bo to ludzkie prawo,

Jeszcze raz wszystko sprawdzić i pomyśleć

O tych nasionach, co się staną drzewem,

Albo działaniem. Niech więc myśl się stanie

Czynem, bo po to oddaję ją światu.

Gdy trącę dzwonek, drzwi, pokryte suknem,

Otworzą się i wejdzie tu służący.

Szary wieczorze, mroczny dnia finale,

Zima w odwrocie, a ty jesteś zimy

Najbardziej mściwą częścią, która walczy

Z napierającą bezczelnością marca.

Twój zimny deszcz oczyścił nasze drogi

Z plotek, co zwykle zajmują je, bowiem

Cięte języki i ciekawe uszy

Gromadzą się pod portykami gmachów,

A kiedy Rzym pogrąża się w szarości,

Te dwa imiona z ust do ust przechodzą

(Niczym z krzesiwa iskry, gdy o krzemień

Uderza tworząc nikłe błyskawice)

Czyli hrabiego Guida i papieża.

A o godzinie tej w następny wieczór -

Jak się nazywa ten fenomenalny

Szwed, co rachunkiem prawdopodobieństwa

Umie wykazać, które wydarzenia

Bardziej możliwe są od innych zdarzeń,

Powiedzmy liczba oczek na rzuconej

Kostce do gry, czy w wierszach Wergilego

Wers, co posiada pewne właściwości -

Więc weźcie tego Szweda i powiedzcie

Mu, że się w Rzymie znaleźli dwaj ludzie

(Tając tożsamość ich i stanowiska),

W tym jeden na śmierć skazany, lecz setki

Jemu podobnych ludzi unikają

Jej w końcu dzięki łaskawości prawa,

Które udziela amnestii od kary.

Co więcej, wszak to człowiek w sile wieku,

Zdrowy na ciele i umyśle, który

Może przydatny być dla wielu ludzi,

Poza tym szlachcic, któremu sprzyjają

Inni szlachetnie urodzeni, wreszcie

Również to miasto po cichu mu sprzyja,

Bo pozostaje w konflikcie z ratuszem

I jego panem, który dbał o swoich,

A innych ludzi lekceważył. Umrzeć?

Prędzej przekupi swojego strażnika,

Albo się wymknie cichaczem z więzienia.

I podburzanie może byś przydatne;

Ludzi namówić do zburzenia muru

I podpalenia bramy, żeby główny

Złoczyńca mógł się swobodnie oddalić.

Rozważcie wszystkie szanse ocalenia:

To wszystko mało jest prawdopodobne

Jednak możliwe do przeprowadzenia.

Jest jeszcze drugi człowiek, który liczy

Sobie dwa razy osiem lat po siedmiu

Krzyżykach; dźwiga ciężar, niczym gałąź,

Która nie tylko utrzymuje nawis

Śniegu, lecz wszystkie troski tego świata,

Choć ptasie gniazdo byłoby zbyt ciężkie

Na jego barki. To on był pod presją

Przez cały Boży dzień; jedno pytanie

Go nurtowało: czy ten człowiek winien

Umrzeć, czy raczej pozostać przy życiu.

Każde źdźbło, które połyka w napoju,

Każde potknięcie się o stołek, albo

Oddech, jak nagły płomień lnianych pakuł

Gasi go i przybliża jego koniec.

Powiedz więc, mędrcze, który z nich stąd pierwszy

Według wszelkiego prawdopodobieństwa

Odejdzie, ten czy tamten? Co ty sądzisz,

Mój cudzoziemcze na ten temat? Zgadłem?

Jednak się mylisz. Wbrew oczywistości

Ten wieczór będzie dla Guida ostatni,

Mój moment prawdy dopiero nadejdzie.

Przypuśćmy jednak, że ten Szwed miał rację

I usłyszawszy naglące wezwanie

Umrę i stanę przed obliczem Pana,

A On mi powie: Drzewo po owocach

Się rozpoznaje; pokaż mi ostatni

Twój owoc, bowiem ostatni zawiera

W sobie poprzednie, pokaż to, co twoje

Serce i rozum zajmowało, wtedy

Skosztuję smaku twojego owocu.

Co ofiaruję Panu, potępienia

Wyrok, wydany na tego człowieka?

Nie, niezupełnie, nie oczekuj ani

Pytania ani odpowiedzi w miejscu,

Co uważamy za trybunał Boży.

To nie w ten sposób, przez jałowe słowa,

Które od czynów bardziej przesądzają,

Że człowiek będzie potępiony. Żadna

Przemowa, która kryje w sobie kłamstwo

Niczym wylinka kryje w sobie w żmiję,

Nie decyduje o losie człowieka.

Poza tym, czy to w nienawiści, albo

W żądzy, w oszustwie, albo w niedowiarstwie

Z zalążka prawdy wzrasta ona stale

I w końcu człowiek może sobie mówić:

W ten sposób słaby zostałem stworzony,

Nienawidziłem, odczuwałem żądze,

Oszukiwałem i rzuciłem wiarę.

Lecz, kiedy człowiek podąża przez ogród

Świata i szuka w nim jakiejś pociechy,

Przez władzę prawa nieniepokojony,

Mówi lub milczy, co mu odpowiada,

I nie odczuwa potrzeby kłamania.

Czy może on powiedzieć całą prawdę,

jaka jest róża, albo czemu ptaki

W powietrzu siłą skrzydeł się unoszą,

Nie dopuszczając się ni krztyny fałszu,

Chociaż zamierza mówić tylko prawdę?

Człowiek drugiemu człowiekowi mówi

O mnie, o tobie i o sobie rzeczy,

O których wie to, że są nieprawdziwe,

Wie też, że drugi człowiek wie to samo

I myśli: Kłamie, bo to bardzo ludzkie,

A jednak mówi w odpowiedzi: prawda,

Wtedy ten pierwszy też pomyśli: kłamstwo.

Po czym ohydne szmaty kłamstw, wysiłek

Mówienia twierdzeń i ich zaprzeczania,

Rwie w strzępy, bo są nazbyt ubrudzone,

By ich używać. On, który jest Prawdą,

Jest także Słowem, a my, zwykli ludzie,

Możemy tylko myśleć, że coś wiemy

Naprawdę pośród kłamstwa tego świata.

Wiemy, że ja to ja, a On to On i

To nam wystarcza. To jest ludzka wiedza

Na miarę życia naszego ludzkiego.

A ty, Antonio Pignatelli, moja

Przeszłości, długo nie byłeś papieżem,

Lecz poznawałeś Boga i człowieka.

Przez długie lata w szkole i klasztorze,

W diecezji własnej i w roli legata,

Który wysłany był do innych krajów.

Sił wiele więcej wtedy posiadałeś

Niż w tej schyłkowej już dla ciebie chwili,

Gdy wyczulony jesteś znacznie bardziej

Na ognie, które wabią cię do nieba,

Bardziej nagiego niż przy urodzeniu.

Ty, nie papieżu, lecz zwykły człowieku

W starości swojej, co jesteś wnikliwy

I beznamiętny, mów, bo tylko twojej

Opinii mogę ufać, czy mnie będziesz

Oceniać, gdy już nie będę papieżem.

Mądry jest świat ten w każdym pokoleniu.

Dlatego Guido będzie potępiony.

Widzę go znowu w jego młodych latach,

Gdy przyszłość była dla niego otwarta;

Dostał od losu wszystko, co pomocne,

Wszystkie zalety ciała i hart ducha,

Władze rozumu, ciekawość by szukać

Oraz rozwagę, by dobrze wybierać,

I męstwo, żeby dobrze sobie radzić

W każdej potrzebie, którą stawia życie.

A oto regres. Co się z nim zdarzyło?

Czy to nasz koniec, czy raczej początek,

Sprawdzanie, czy ta stopa będzie pełzać,

Czy piąć się w górę, mimo wszelkich przeszkód,

Żeby zdobywać punkty za zwycięstwa

W niełatwej drodze z nizin na wyżyny,

Wykorzystując kamień, stanowiący

Dla nóg przeszkodę, za stopień wiodący

Ku górze. Oto Guido, z urodzenia

Łakomy, cierpi głód w odosobnieniu.

W łańcuchach siedzi on, co na wolności

Ne mógł usiedzieć ani jednej chwili,

A jego oczy szukają szczeliny

W kratach, przez które patrzy pożądliwie,

Głuchy na głos sumienia, które dano

Przedstawicielom ludzkiego gatunku

I co ostrzega nas przed przekraczaniem

Granic i zejściem z prostej drogi życia.

Uznaję proces ten za sprawiedliwy

I stosunkowo dla oskarżonego

Niezbyt brutalny, choć przecierpiał swoje.

Był w sytuacji lepszej od kompanów,

Wolny od pokus i od kusiciela

I wyniesiony ponad innych ludzi

Przez urodzenie i swój ród wysoki,

Wyższą kulturę, dobre towarzystwo

I przede wszystkim przez bliskość z religią,

Która obrała sobie tę zasadę:

Człowiek nie rodzi się dla przyjemności,

Ale służenia Bogu - tę regułę

Przyjął za swoją, uznał posłuszeństwo

Bożemu prawu i też wybrał Kościół,

Będący tejże zasady wcieleniem,

Przylgnął do niego i się trzymał, niemal

Się w niego wepchał, na ile się świecki

Może przybliżyć człowiek do Kościoła;

Pełnił duchowną służbę w tym wymiarze,

Że mógł poprosić o łaskawość prawa,

Która duchownym przysługuje, chociaż

Był świeckim wciąż i jako świecki zgrzeszył.

Odział swe ramię w strój ten, bez którego

Byłby on rychło zmiażdżony przez prawo.

A w tym momencie, co mu pozostało,

Co stanowiło dla niego nadzieję,

Ostatnią deskę ratunku w procesie

O zbrodnię, której winę zmyć się daje

Wyłącznie krwią przelaną jego sprawcy,

Jeśli nie to, że jako wyświęcony

Duchowny zdoła uniknąć tej kary?

Jego wysoko postawieni bracia:

Jeden to opat Paweł, Girolamo,

Kanonik, drugi, którzy, ochraniani

Przez swój duchowny stan, mogliby jego

Zbrodnię popełnić zupełnie bezkarnie

Wprost przed obliczem świętego Kościoła.

Oto jest człowiek najbardziej bezbożny

Z całej ludzkości, wyrzutek religii.

W ten sposób można mówić oskarżenia

Do ogłuszonych uszu i zmąconych

Zmysłów strażnika, co mieszka pod dzwonem,

Który śpi sobie smacznie, bowiem zegar

Czuwa za niego i bije godziny

Ludziom, nieważne, czy słońce, czy słota.

Skąd wziął się jego wybór, by się ukryć

Przewrotnie w wieży, gdzie sam język Czasu

W ten sposób głosi kazanie ludowi.

Czy nie dlatego, że daje ochronę,

Dzwonnica bowiem przypomina twierdzę,

Która nie tylko oznajmia godziny,

Ale za okap służy i osłonę

Przed słońcem ludziom, szukającym cienia.

Piękna się zdaje zwyczajnym przechodniom,

Co podziwiają jej rzeźbiony portal

I powracają do domów swych z głową

Pełną, lecz pustą zupełnie sakiewką,

Nie przypuszczając, że zakrystian kradnie.

Czy Judasz - który prawie pod nogami

Swego darczyńcy podkrada z koszyka -

Będzie się bronił, że był wtedy bliżej

Ust kaznodziei, albo że zasiadał

W tym czasie w towarzystwie pięćdziesięciu?

Nie, bo im bliżej orzeczonej kary,

Tym mocniej trzeba spieszyć ją wykonać!

Był przeznaczony do wysokich rzeczy

Z racji dobrego urodzenia oraz

Prawidłowego wychowania, które

Przeprowadzano pod okiem Kościoła.

I jak on żyje? Odziany w dowody,

Niczym zakuty w zbroję ciężkozbrojny,

Nędzny wyrzutek, co oddycha ciężko

I pręży wszystkie muskuły, ta pustka

Która próbuje zmienić się w materię.

[...]

Zamierza się ożenić, zauważam,

Ale z pobudek zgoła niestosownych

Do tego celu, raczej jak najdalszych

Od prawidłowych motywów małżeństwa.

Dobre intencje jedynie udawał,

A złe zamiary w sercu swoim chował.

Nie ten nim rządził impuls, co człowieka

Wiedzie normalnie od zauroczenia

Do prawdziwego, mocnego uczucia.

Tu ani śladu tego. Ale skłonność

Do podłych czynów, co człowieka spycha

Do rzędu zwierząt, u których zwierzęcy

Apetyt jednak mieści się w naturze.

A tu chodziło o żądzę pieniędzy;

Żeby je zdobyć, jego zdaniem, wolno

Kłamać, rabować i popełniać zbrodnie.

Wyciskać złoto z dusz i ciał, zwabionych

W pułapkę, prosto w kleszcze nienawiści,

Choć na miłości przynętę. Co jeszcze

Da się uzyskać z tej duszy i ciała?

Życie, na którym, wzorem pasożyta,

Można żerować. Chwała tym, co mogą

Powiedzieć, gdzie i jak żyje ropucha,

Mnie starczy wiedzieć, że w ogóle żyje.

Pochwycić zdobycz, wpierw przy wtórze jęków,

A później ofiar głuchego milczenia.

On się napawał w umyśle obrazem

Rodziców, którzy będą, przerażeni,

Bez słowa skargi patrzeć na cios straszny,

Leżąc w bezruchu w szczękach przeznaczenia,

Gdzie ich zagnała własna nieostrożność,

Gdy po miesiącu stanęli w obliczu

Bezprzykładnego okrucieństwa, kiedy

Przyszło im z własnej niszy obserwować

Z bolącym sercem, jak ten wilk się pastwi

Nad tym jagnięciem, ich jedynym dzieckiem.

[...]

Właśnie w ten sposób widzę Guida, w środku

Czarnej. rozległej, łatwo dostrzegalnej

Plamy ze sobą połączonych zbrodni,

Które się tłoczą w jamie, nazywanej

Przez nie pałacem, gdy się dzień w nią wdziera

Gwałtownie, pełny równie krwawych czynów.

[...]

Cóż Caponsacchi, widzę, że zbłądziłeś,

Można cię winić, a nawet ukarać

Za zapalczywość twoją, niedojrzałość,

Która z młodości w wiek męski przechodzi,

Ta maskarada w dzień poważny, albo

Zamiana stroju, czy to obłudnika

Przebranie, czy błazeński zgoła kostium.

[...]

Jeszcze do ciebie jedno krótkie słowo,

Arcybiskupie, który mnie podlegasz

Jak ja podlegam Bogu Najwyższemu,

Który zostałeś wybrany przez Niego,

Również przeze mnie, żeby być pasterzem

I żeby strzec owczarni i ją żywić.

Jak się obszedłeś z tym jagnięciem, które

U twoich stóp błagało cię o pomoc,

Gdy głodny wilk zachodził ją od tyłu?

Czy jak najemnik ze strachu uciekłeś?

To jedno słowo przynajmniej do ciebie.

Oto mieszkańcy piekielnej otchłani

Razem gromadzą się przy palenisku

I po siedmiokroć podkręcają płomień.

Już nadszedł czas, by grom, z jasnego nieba

Zesłany, przebił domu dach i przeszył

Na wylot sprawcę głównego tej zbrodni

I oparzeniem współsprawców poznaczył,

Uciekających, każdy do swej nory.

A potem niech nadejdzie choćby potop

I scenę tę oczyści z dnia nastaniem,

Który w dokoła panującym mroku

Z nieba posyła piękny jasny promień

W rozpacz piekielną.

Oto pierwszą z pierwszych

I doskonałą ogłaszam Pompilię

W jej niewinności, wtedy i obecnie.

Pochyl się proszę, moje drogie dziecko,

Krótką radości chwilę daj biednemu

Staremu papieżowi, niech zobaczę

Ciebie we własnej osobie jak wcześniej,

Daj mi się cieszyć tym znoszonym strojem,

A nie wspaniałym i nowym ubraniem.

Lecz, czy archanioł Michał, przedstawiany

W żelaznej zbroi i złotej koronie,

Bez tej korony i tego rynsztunku

Byłby choć trochę mniej wodzem aniołów?

Wszędzie, gdzie spojrzę, widzę w całym świecie

Ludzki intelekt, podobny do miecza,

Ludzką energię, służącą za włócznię

I ludzką wiedzę, co robi za tarczę,

Widzę je wszędzie, gdzie tylko popatrzę,

Ale z nich żadne nie może się równać

Z cudem dusz ludzkich, podobnych do twojej,

Będącej kwiatem tej ziemi, na który

Bóg zwraca swoje łaskawe spojrzenie.

[...]

A Ty, o Panie, który się objawiasz

Mnie w taki kształcie, jaki mogę pojąć,

Pod twym bezmiarem tkwi znikomość moja -

Człowieczy umysł - czy to nie soczewka,

W której zbierają się małe światełka

Na nieboskłonie całym rozrzucone,

By się połączyć na nowo i stać się

Naszymi ziemią i niebem, tym naszym

Znanym nieznanym, naszym Panem Bogiem

Który objawia się wciąż człowiekowi.

Który istniejesz gdzieś - tam - jako całość,

A tu też jako całość, lecz w proporcji

Do naszych zmysłów i naszej percepcji,

A tam to znaczy nigdzie, albo wszędzie,

(To naszej mowy są ograniczenia)

W nieskończoności absolutnej, będąc

Całością, którą tylko Ty sam jesteś

W stanie ogarnąć rozumieniem, za to

Na ziemi, w małym umyśle człowieka

Zredukowany do rozmiarów, które

Do ogarnięcia będą dla rozumu

Równie małego. Ukazujesz się nam

W mnogości stworzeń będących Twym dziełem.

Po co w ogóle żyć, jak nie w miłości

I po co kochać, jak nie wobec świata.

Owad, czy anioł, każdy w swojej mierze,

Z twego wyroku jest owadem albo

Aniołem. Jestem tym, kogo wybrałeś,

Żeby na Ziemi Cię reprezentował,

Która, jak mówią nam filozofowie

Jest tylko jednym z zasiedlonych światów,

To właśnie ona została wybrana,

Nie żadna inna gwiazda z galaktyki,

Na scenę aktu Twojego zbawienia,

Przy którym blednie nawet samo dzieło

Stworzenia świata na początku czasów.

A wybór świata, wybór mnie samego,

Pochodzą oba z działania sił wielkich,

Które się kłębią poza naszą sferą,

Gdzie wszystkie rzeczy małe są i wielkie,

Bo niewątpliwie każdy ostateczny

Wybór do Ciebie, Panie mój, należy.

Wiec chylę głowę i miejsce zajmuję

Należne Tobie. A oprócz dzieł Twoich

Istnieje w świecie opowieść o Tobie,

Którą uznaję sam za wiarygodną.

Kocham ją całym sercem, połowicznie,

Próbuję objąć rozumem, na próżno,

Staram się z każdej strony do niej podejść.

Rozum materią nie jest i z materii

Nie jest stworzony, pochodzi z wysoka.

Zostaw materię więc, wespnij się wyżej.

Jedynie ludzki umysł uznawany

Jest na wyżynach, daj spokój rozumom

Podrzędnych istot i skup się na ludzkim.

Czy jest on mocny, rozumny na tyle

Na ile da się pomyśleć? Nie wcale.

Wystarczy wzlecieć na wyżyny nieba,

By znaleźć związek skutku i przyczyny,

W dziełach stworzonych przez Boga, nie ludzi,

Zatem zostawmy człowieka, przyjrzyjmy

Się Stwórcy widząc setki jego stworzeń.

Czy starczy siły - starczy. A rozumu?

Również. Dobroci? Ale nie na tyle,

Żeby je ludzkie oko mogło dostrzec.

Brakuje bazy temu trójkątowi.

[...]

Klasztor nazwany mianem Konwertytów,

Do wspomagania kobiet powołano,

Ponieważ one kiedyś pomagały

Samemu Chrystusowi. Tylko wtedy

Ta rzecz istnieje, kiedy działa zgodnie

Ze swoim przeznaczeniem, za to w innym

Wypadku staje się zwyczajnie fikcją,

Bo czym jest zamysł nieprzeprowadzony?

Do nich zostaje wysłana Pompilia

Po pomoc i tę pomoc otrzymuje,

A siostry zgodnie poświadczają czystość

Dziewczyny i jej świętość dnia każdego.

Pompilia zmarła, wtedy niepodzianie

Oto ta, co się wydawała biedna,

Się okazała niezmiernie bogata.

A co z nią ciało uczyniło, które

Zostało powołane do pomocy

Kobietom w imię samego Chrystusa,

Gdy pocałunek stał się ukąszeniem,

A dźwięczna pieśń gołębia się zmieniła

W chrapliwe kruka krakanie. Osądźcie!

[...]

Czy Chrystusowi przyjdzie oddać zdobycz?

Oni negują wszystkie dobre słowa,

Twierdzą, że święta była nierządnicą -

Pismo nie daje na to paraleli -

Żołnierze kości rzucili jedynie

O płaszcz Chrystusa, według Ewangelii,

A nam najbardziej by odpowiadała

Inna legenda o tamtych Dwunastu,

W której spierali by się oni wszyscy

O to, czy to w ogóle płaszcz Chrystusa,

Kłócąc się, komu on powinien przypaść.

Czy to możliwe, żeby to był koniec,

Co, niczym kelner owoce, przynoszę,

Najlepsze plony ostatniego czasu,

Po siedemnastu stuleciach od roku,

Gdy Bóg na ziemi umarł za człowieka.

Czy tylko o tę drobnostkę chodziło?

Gdzie ta wspaniała kryje się przemiana,

Metamorfoza niezmierzona, która

Tę ludzką glinę zmienia w boskie złoto?

I czy stanowi usprawiedliwienie

Dla każdej ceny? Czy na przykład adept

Różokrzyżowców, co poświęcił życie

Na kontemplację Wielkiego Stworzenia,

By nie dostrzegał w tym innego ziarna

Niż to zwyczajne, wrzucone do tygla

Przy wytapianiu metalu przed laty?

Czy to by było smutne widzieć mędrca

Co robi tyle, ale tylko tyle

Ile dopuszcza Moc, co się podjęła

Stworzenia świata i plan wykonała,

Która człowieka wytworzyła razem

Z duszą i ciałem, która przeznaczyła

Zbawienie dla niej i dla niego. Czy rzecz,

Którą widzimy to właśnie zbawienie?

Ja nie zadaję sobie strasznych pytań,

W których pierścieniu doświadczenia płonie

Centralna prawda, Moc, Mądrość i Dobroć

To znaczy sam Bóg. I zamierzam przeżyć

Rzeczy, o których wiem, że są już martwe,

Gdy przetrwam wiarę, będzie świecić słońce,

A kiedy już się całkiem w proch obrócę,

Ktoś inny powie nad moją mogiłą:

„Umarł w ciemności, która nie zna światła”.

A jednak wiem, że dzień po nocy wstaje.

Co mogę mówić, pozostając w mroku?

To się zakończy, a prawdziwe światło,

Które świeciło, znowu nam zaświeci.

Chmury są ciemne, ale przy ciemności

Większej zdawałyby się całkiem jasne.

Zbyt szybki wniosek. Ponieważ obłoki

Zasłaniające światło niosą ulgę

Oczom, co były przez blask oślepione,

Lepsze są wręcz od bezchmurnego nieba:

Miękkie promienie są piękne i dobre.

Jaki jednakże niedostatek wiary,

Staje się bodźcem dla ludzkości, z którym

Żadna największa siła się nie równa?

Co człowiek może kochać, jeśli nie to,

Czym opiekować się mógłby. Co ludzie

Za słabość w sile biorą, to anioły

Za silne, wciąż silniejsze uważają.

Czym by to było, jeśli nie pierwszymi

Rzeczami, co są stwarzane na nowo

I powtórzeniem największego cudu,

Kiedy się Bóg za ludzkość ofiarował,

Co się nie kończy i ciągle powraca

W każdym człowieku. Zatem pewnie wkraczam

W labirynt - niosę światło i nie lękam

Się wcale mroku, który w nim panuje.

[...]

Nieliczni, mimo że inaczej mówią

Ustanowione przepisy, próbują

Zachować w sobie poziom chrześcijaństwa,

Nazywać dobro dobrem, zło złem (chociaż

Już się wytarte zdają te pojęcia)

W codziennym życiu, mogą nie dostrzegać

Wszystkich aspektów określonej sprawy,

Oprócz tych, które podpowiada rozum,

A jednak wciąż się trzymają nadziei,

Która ich chroni przed doznaniem trwogi.

Na pewno jakaś niezłomna Pompilia,

Żyjąc w tym świecie powie: Czuję stopą

Właściwe miejsce i się tego trzymam,

Po cóż bym miała je na inne zmieniać.

A jednak iluż upadnie, gdy prawda

Się rozsypuje w proch, szukając czegoś,

Na czym by mogli się oprzeć; odnajdą

Ludzką naturę, która pozostaje

Jedynie żądzą i dumą istnienia.

A masa ludzi, których dusze zdają

Się potrzebować stworzenia na nowo,

Na podobieństwo robaków ucieka

W rozmiękłe błoto. O ich przyszłym losie

Można przesądzić zupełnie na ślepo.

Byli ochrzczeni, zaszczepieni niczym

Małe gałązki na wielkim pniu drzewa

Którym jest Chrystus; wydzierżą do czasu,

Kiedy upadną i będą spoczywać

Niby umarli, chociaż nie umarli.

Jeśli więc, mimo wsparcia przez Chrystusa,

Leżą w upadku, co by było, gdyby

Nie otrzymali od Niego pomocy?

No i co począć z tym, co się rozgrywa

Na moich oczach? Czy się wiek nie kończy

Wraz ze mną? Niecierpliwa antymaska

Depcze po piętach odchodzącej maski,

Następny mim popędza poprzedniego,

To znaczy mnie - czy się usunę z drogi?

Czy moja wolna zamiana kostiumów

Nie pozostawi należnego miejsca

Dla pantalona, piór i kastanietów?

A oto pierwszy eksperymentator

W nowym porządku rzeczy - gra kapłana,

Czy jednak czerpie przy tym inspirację

Z Kościoła i czy uznaje za swoje

Jego moralne prawo w swych uczynkach?

Nie. Działa tylko za podszeptem własnych

Mocnych instynktów. Czasami szczęśliwy,

Bo przecież tańczył wesoło, przyznajmy,

W skomplikowanym labiryncie, w którym

Sami kazaliśmy postawić stopę.

Czy nie realni są ci ludzie, którzy

Chodzą dokoła niewielkiego kręgu,

Który wyznaczył mi świat na mieszkanie?

A gdy się potkną właśnie tam, gdzie stoję,

Czy przysługuje mi prawo, by sobie

Zatykać uszy, kiedy oni krzyczą?

Są niczym widma, które pomyliły

Sobie obłoki z graniami skalistych

Szczytów wysokich gór, się potykają

I z nich spadają, chociaż człowiek może

Całkiem bezpiecznie po nich maszerować.

Lecz krzyk ich inny jes od jęku duchów

I przypomina raczej śpiew dawnego

Poety, albo mędrca, raczej obu

W jednej osobie, który nie mamrocze,

Lecz silnym głosem wypowiada słowa:

Czy umysł ludzki o innym umyśle

Ludzkim, działaniu jego i wartości

Może w ogóle wypowiadać sądy?

Wszak to Bóg tylko może, co go stworzył

I wiernej służby od niego wymaga.

To co zewnętrzne ludzie podziwiają:

Spójrzcie jak nowe urządzenie może

Wielki obelisk ustawić pionowo,

Zda się, że mogłoby poruszyć górę.

Albo też, jeśli wieża runie w gruzy,

To będzie sukces powie nam mechanik,

Który przewidzieć może rezultaty.

Ale my, kiedy widzimy zrobione

To, czego sami nie umiemy robić

Mówimy: właśnie to przekracza całkiem

Nasze zwyczajne ludzkie możliwości.

[...]

Oto tu stoję, wciąż nie poza sceną,

Chociaż gotowy już do zejścia na bok,

Ciągle panuje nad nią i odczuwam

Obecność Tego, który mnie uzbroił

W miecz apostoła Pawła, jak uprzednio

Oddał mi klucze apostoła Piotra.

Uderzam z całej siły raz ostatni,

Tym samym kończąc swoją część tej sprawy,

Na ile człowiek może ją zakończyć.

A gdy podnoszę rękę, żeby zadać

Kolejny cios, co trzyma mnie za rękaw

Kto powstrzymuje mnie w wykonywaniu

Sprawiedliwości – wróg to czy przyjaciel?

A jednak to są moi przyjaciele,

Ci, którzy, broniąc zagrożonej prawdy,

Przeciwdziałają naporowi kłamstwa.

Wszystkie już fakty stwierdzono niezbicie.

Co pod uwagę jeszcze wziąć wypada?

Te głosy, które mi podpowiadają:

Wstrzymaj się jeszcze z wydaniem wyroku,

Nim on nie zacznie szczerze pokutować

I nim nie wyda dobrego owocu.

Ta kara skromna i nadmiernie szybka

Z życia wyzuje go z jego grzechami.

Niech miłosierdzie raczej go doświadczy

Bólem za bólem, niech ciało zapłaci

Za grzechy duszy. Nie, w żadnym wypadku.

Ze wszystkich stron się odzywają do mnie

Głosy protestu, że istnieje inny

Trybunał wyższy nawet od Bożego

Wyedukowanego sąd człowieka.

A wyczulone poczucie honoru

W sercu człowieka zastępuje oto

Różne chropawe, stare przepowiednie

I to potwierdza w wyrafinowany

Sposób, co dawny poprzednik odkrywał

Regułą kciuka, jak powiedział Chrystus.

Wystarczy, widzę to znów w oskarżeniach.

Wszystko, co złe to puszczam mimo uszu,

Ale obraza honoru – rzecz inna!

Czuję właściwy przy tym resentyment,

Znaczy on: Nemini honorem trado,

Oto odpowiedź moja. Jego racja,

Zupełnie jakby powiedział to dzisiaj.

Jeżeli dawny autorytet milczy,

Bywa wątpliwy, albo też w sprzeczności

Stoi z tym nowym, to ten drugi, młodszy,

Czuje się w prawie, żeby decydować.

W końcu stykamy się z instynktem świata,

Który się rządzi sam i bez nadzoru,

I kiedy prawa dwa, boskie i ludzkie,

Zajmują sobie ręce przy tej sprawie,

Młodsze i znacznie bardziej energiczne

Rozcina węzeł i ogłasza wyrok.

Jak to brzmi dźwięcznie na języku: Odstąp

Od orzeczenia śmierci, wybacz, odpuść

Na dawny sposób, jeśli sobie życzysz,

Niech przyzwoitość i resztki rutyny

Sprawią, że hrabia pójdzie jak ptak wolny.

O immunitet duchownego prosi,

Zwyczajne prawa rzecz te regulują

Z Farinacciego paragrafem zwłaszcza;

On zdecydował, że w sprawach podsądnych,

Którzy się cieszą przywilejem kleru

Przed każdym sądem, oprócz Duchownego,

Prawo zabrania ścigać namaszczonych.

To daje furtkę ocalenia, więcej,

Bowiem poza tym, że prawo dopuszcza

Wyjątek w karnej odpowiedzialności,

W grę wchodzi udział i korzyść papiestwa,

Przywilej sługi wiernego Kościoła.

Stworzysz pozory dbania o interes

Tego Kościoła, ignorując wszystkie

Inne powody, by przebaczyć winy,

Ale tu leży właściwy argument

(Pozwól się uczyć twoim przyjaciołom,

Kiedy ty będziesz odmawiać modlitwy).

A w sprawie tej przemawia duch kultury,

Cywilizacja stwarza imperatyw.

Do niej zwracamy się o rozstrzygnięcie

Tych delikatnych kwestii, nie szukając

Chytrych rozwiązań, jak dotąd, bo ona

Się wypowiada, kiedy nasze prawo

Już zakończyło dysputy, a ostre

Języki poszły nareszcie odpocząć.

Oko, co się gapiło wciąż bezmyślnie,

Zostało uleczone z arogancji.

Po co mamrotać pod nosem, co wkrótce

Będzie wyartykułowane na głos.

Wydaje się, że złoty wiek powraca.

Cywilizacja świecka i sam cesarz

Zastąpią chrześcijaństwo i papieża,

A cesarz jeden niczym jeden papież.

Tymczasem mówi: Zabierz życie Guida

To społeczeństwu odbierzesz podstawę,

Którą stanowi w jego rozumieniu,

Władza mężczyzny nad jego kobietą.

Czy to mężczyzna będzie rządził w domu,

Czy też kobieta będzie mu się stawiać

I dyskutować z nim o każdej sprawie.

Znajdą się liczne okazje do dysput,

Poważne, niepoważne, albo głupie,

W których płeć piękna zacznie dominować,

A temu da się zaradzić jedynie

Przez zwierzchnie prawo przyznane mężowi.

To ustalony zwyczaj, każda zmiana

To usunięcie głównego filara

W budowli, która bez niego upadnie

Na nasze głowy, Co więcej, jeżeli

To wywołuje niepokój w twej duszy,

Daj się wieść swoim uczuciom i szafuj

Chociażby śmiercią. Ty, którego życie

Już na krawędzi się znajduje, pragniesz

Zakończyć je podobnie brzydkim tchnieniem

Jak posyłaniem ludzi na stracenie?

Na swojej uczcie Barabasz się wstrzymał

Od psucia innym dobrego nastroju,

Wiec ty też nie psuj swojego Szabatu,

A miłosierdzie jest bardziej bezpieczne

Dla wizerunku, kiedy już niedługo

Srebrny młoteczek trzy razy uderzy

W twoje na zawsze pobielałe czoło.

Jego ostatni czyn to potępienie

Hrabiego - wszak to skandal dla świętego

Kościoła - ale usprawiedliwienie

Dla kanonika, bo to był duchowny

W ten sposób przyjdą lutry i kalwiny

I moliniści do twojego tronu,

Gdzie trzymać będą mogli do dnia sądu

Tych petit-maitre księży gdzieś na chórze

Sanctus i Benedictus śpiewających

Przy wtórze gitar o miękko dźwięczących

Pod kciukiem strunach, całkiem jak wieczorem

W łóżku do śpiewu za akompaniament.

Czy to przynosi obrazę mężowi?

Śmierć zbrodniarzowi, a bezkarność księdzu,

Lecz nie bezkarność zbrodniarza kamratom,

Lojalnym aż do bólu, jak ci czterej,

Którzy ze sprawy swojego patrona

Własną religię uczynili, którzy

Czynili wszystko to, co on im kazał

Bez zadawania pytań i z rozkazu

Papieża życie dla niego oddali.

A łączna długość ich życia zaledwie

Tyle dawała, co życie papieża.

Oto więc leżą martwi wszyscy czterej,

Bowiem lojalność stała się zwyczajna,

A zapał też spowszedniał i dlatego

Nie zasługuję na łaskę dla życia.

Zbyt dużo tchu tracimy na mówienie!

Udziel swej łaski, Ojcze Święty, oszczędź

Nam już napięcia i oczekiwania,

Grymasów i wzruszania ramionami.

My stanowimy głos świata, co prosi

Ciebie, naszego sędziwego Priama,

Niczym Hekuba, niech wygra łagodność,

Non tali - przekazuje nam Wergili -

Auxilio, cała reszta. Wszystko działa.

Papież odpocznie, Książę przegra sprawę,

Oto czekamy, ściska nas w żołądku,

Będzie odpowiedź, czekamy więc z drżeniem,

Serca wypełnia nam błogosławieństwo,

Oczekujemy na to jedno słowo,

Które trzykrotnie cały Rzym okrąży,

We wszystkich oknach pozapala światła,

Każdemu w tłumie da jego pochodnię,

Żeby wyrazić mógł nią swoją wdzięczność.

Powiedz to słowo, brak nam cierpliwości.

Ogłaszam wyrok, panowie, bo inny

Od waszych głosów głos daje mi siłę

I każe spieszyć się. Quis pro Domino?

Kto jest po stronie Pana - pytał hrabia.

Sam przy nim jestem i dlatego piszę

Słowa:

"Na mocy tego dokumentu

Rzeczony hrabia Guido z kamratami

Powinni umrzeć rano. Nawet lepiej

Byłoby, gdyby to zaszło wieczorem.

Potrzeba jednak czasu na właściwe

Przygotowanie tego przedsięwzięcia.

Z całą pilnością wznieście rusztowanie,

Ale nie w miejscu zwyczajnym, przy moście

Zamku świętego Anioła, ponieważ

Tam umierają pospolici zbóje.

Ten jeden sprawca należał do szlachty,

A równym jemu przysługuje rynek,

Niech tam zostanie ścięty w samym środku,

A jego czterej towarzysze w zbrodni

Niech na sznur pójdą po dwóch z obu boków.

Niech ludzie wszystko widzą, niech się boją

I niech się uczą z tego widowiska.

Lecz na to trzeba czasu, więc - do rana.

Zanieście modły stosowne za pięciu".

Dla winowajcy głównego nadziei

Nie widzę żadnej, chyba, że za sprawą

Nagłej odmiany losu. To już dawno,

Jak w Neapolu stałem w mroku nocy

Gęstym tak bardzo, że jedynie z trudem

Odróżnić mogłem, gdzie zalega ziemia,

Gdzie niebo, morze, a w końcu świat cały,

Lecz wtedy nocy czerń blask nagły rozdarł,

Pioruny biły raz po raz, a ziemia

Jęczała znosząc twarde uderzenia

Całą długością górskiego łańcucha.

Miasto szeroko się rozpościerało,

Pełne stłoczonych ciasno wież kościelnych,

A morze blado jak widmo świeciło.

Tak prawdę jeden błysk może ukazać,

Może więc Guido przejrzy i zostanie

Wtedy zbawiony, ja jednak odwracam

Od niego moje oblicze, nie pójdę

Za nim w ten smutny kraj tonący w mroku,

Gdzie Bóg niweczy, by od nowa stworzyć,

Duszę na darmo wprzódy uczynioną,

Której nie wolno istnieć. Już wystarczy,

Bo mogę umrzeć tej nocy, więc jakże

Mam przyzwolenie dać, by żył ten człowiek?

Zanieś to pismo gubernatorowi.

(tłum. Wiktor J. Darasz, 2000-2015)