Alfred Tennyson
Alfred Tennyson (1809-1892) to wybitny poeta angielski, przedstawiciel poezji poromantycznej, choć niekiedy uważany za kontynuatora romantyzmu, niezwykle popularny w swojej epoce i uhonorowany tytułem Poety-laureata. Napisał między innymi Idylle królewskie i cykl elegii In memoriam. Pisał też monologi dramatyczne.
Czego się boję...
W młodym wieku okrzyków,
W moim wieku puszczyków,
A po śmierci umrzyków.
(tłum. Wiktor J. Darasz, 2015)
Alfred Tennyson, Nie odwiedzajcie wy mnie, gdy się martwy stanę...
Nie odwiedzajcie wy mnie, gdy się martwy stanę,
Żeby łzy udawane ronić na mym grobie,
Chodzić wokół mej głowy, wiedząc, że nie wstanę,
Zirytowany popiół we własnej osobie.
Wiatr niech mi tylko wieje, siewki śpiewać mogą,
Wy idźcie swoją drogą.
Dziecino, czy to będzie grzech, czy zaniedbanie,
Nic mnie już nie obchodzi żaden z twych uczynków,
Wyjdziesz, za kogo zechcesz i nic się nie stanie.
Czas już mi ciąży, pragnę tylko odpoczynku.
Zabierzcie słabe serca, nic mi nie pomogą,
I idźcie własną drogą.
(tłum. Wiktor J. Darasz, 2015)
Alfred Tennyson, Święty Szymon Słupnik
Chociaż jestem najlichszym człowiekiem z ludzkości,
Od czubka głowy aż po stóp moich podeszwy
Jednym ogromnym bagnem i siedliskiem grzechu,
Nieodpowiednim całkiem dla szerokiej ziemi,
Nieodpowiednim też dla wysokiego nieba,
Odpowiednim jedynie dla diabelskich hufców,
Oszalałym zupełnie w bluźnierczym amoku,
Nie przestanę się trzymać kurczowo nadziei
Osiągnięcia świętości i się wciąż domagać
Krzykiem, jękiem i płaczem miłosierdzia Pana
I odpuszczenia moich niezmierzonych grzechów,
Tłukąc w niebieskie bramy piorunami modlitw.
Proszę cię, sprawiedliwy, wszechmogący Boże,
Budzący trwogę, odkryj w tym dla siebie korzyść,
Że nie na próżno tutaj lat po trzykroć dziesięć,
Potrojonych doznaniem nieludzkich katuszy,
Spędziłem, na tym słupie, w głodzie i pragnieniu,
Na upale i mrozie, w niejednej chorobie,
Kaszlu, bólu i świądzie, wrzodziejących ranach,
Częstych, bolesnych skurczach i wszelkich męczarniach
Jako widomy wszem i wobec znak pomiędzy
Ziemi trawiastą łąką a niebieską chmurą,
Na tej smukłej kolumnie trwający cierpliwie
Pośród deszczu i wiatru, zimowego mrozu,
Letniego skwaru, mżawki, śniegu, gradobicia,
Wilgoci wszechobecnej i marznącej w zimie.
Przez cały czas marzyłem, że, gdy się zakończy
Okres mojej pokuty i ziemskiej wędrówki,
Weźmiesz mnie i przeniesiesz do twego przybytku,
Gdzie wiecznym odpoczynkiem cieszą się zbawieni,
I nie odmówisz moim utrudzonym członkom,
Wysmaganym wichrami, zapłaty twych świętych,
Białej szaty i palmy do trzymania w dłoni.
Usłysz me prośby, Panie: Z moich ust nie wyszło
Ni jedno tchnienie, ani cichy pomruk skargi.
Dziesięć tysięcy razy ból nagromadzony,
Byłby mniejszym ciężarem do dźwigania niźli
Ten ołowiany balast wszystkich grzechów moich,
Który mnie wciąż przygniata przed Twoim obliczem.
Panie, o Panie, Ty wiesz, że z większą łatwością
Dawniej znosiłem liczne umartwienia, kiedy
Byłem młodszy, silniejszy i zdrowy na ciele,
A chociaż moje zęby, które już wypadły,
Dzwoniły mi na zimnie, a w świetle księżyca
Moja broda na mrozie w sople się zmieniała,
Pohukiwanie sowy zagłuszałem w nocy
Wyśpiewywaniem psalmów i hymnów nabożnych,
A czasem dostrzegałem obok mnie anioła,
Który mi się przyglądał, gdy nuciłem pieśni.
Teraz się stałem słaby, mój koniec się zbliża,
Przynajmniej mam nadzieję, że się wreszcie zbliża,
Jestem na wpół ogłuchły już i z trudem słyszę
Szmer ludzkiej mowy u tej kolumny podnóża,
Jestem też na wpół ślepy, z trudem rozpoznaję
Wszystkie znajome pola naokoło słupa.
Moje uda pokrywa pot i zimna rosa.
Jednak wciąż nie przestaję piać na chwałę Pana,
Dopóki mój kręgosłup trzyma w górze głowę,
A kończyny od reszty ciała nie odpadły.
Miej miłosierdzie dla mnie, łaskawy Szafarzu,
Zabierz ode mnie wszystkie moje liczne grzechy,
Panie Jezu, jeżeli nie zbawisz mej duszy,
To kto będzie zbawiony? Kto w ogóle może
Zostać zbawiony? Kogo uznasz za świętego,
Jeśli mnie się świętości nie uda osiągnąć?
Czy Twoi męczennicy nie ginęli śmiercią
Tylko jeden jedyny raz, ukrzyżowani
Lub ukamienowani, smażeni w oleju
Paleni żywym ogniem, albo przerzynani
Wielką tartaczną piłą pomiędzy żebrami.
Ja natomiast umieram i dziś i codziennie
Przez długie lata życiem, co jest długą śmiercią.
Wiedz, Panie, że jeżeli odnalazłbym sposób
(A długo, bardzo długo rozmyślałem o tym),
By to mieszkanie grzechu, moje nędzne ciało,
Którego nienawidzę i którym pogardzam,
Wydać na śmierć straszniejszą i bardziej powolną,
Mój Boże, nie zawahałbym się ani chwili.
Nie tylko na tym słupie cierpiałem pokutę,
Nie jedynie, bo póki mieszkałem w klasztorze,
Białym klasztorze, który się mieści w dolinie,
Nosiłem na mych biodrach, zaciśnięty mocno
Jak tylko mogłem, sznur od studni, który
Służył do wyciągania wiader pełnych wody,
I nie zdradziłem się przed żadnym z mych współbraci,
Aż wrzód złośliwy przeżarł mi skórę i w końcu
Uczynił jawne wszystkim moje umartwienie,
I się dziwili moi bracia zakonnicy.
Znosiłem jeszcze więcej o wiele katuszy,
O których Ty wiesz, Boże mój, w Twojej wszechwiedzy.
Trzy długie zimy żyłem, żeby się do Ciebie
Zbliżyć, na ile można, sam na górskim zboczu,
Z prawą noga przykutą łańcuchem do skały
W pozbawionej przykrycia kamiennej zagrodzie,
Czasem z rana skąpany w padającej rosie,
Dwa razy osmalony Twymi piorunami,
Wysysający wilgoć płynącą po ścianach
Nic nie jedzący, oprócz skromnych darów, które
Przynosili mi ludzie, co chcieli mnie dotknąć
I za moją przyczyną doznać uzdrowienia
I żyć dalej. Mówili potem między sobą,
Że czynię wielkie cuda, stąd właśnie się wzięła
Sława, jaką się dotąd cieszę wśród prostaczków.
Leczyłem wielu chromych, sparaliżowanych
I rakowatych. Tylko Ty sam wiesz, mój Boże,
Czy to było naprawdę, czy tego nie było.
Miej miłosierdzie dla mnie. Zakryj moje grzechy.
Następnie, żeby z Tobą móc być w samotności
Zamieszkałem na słupie liczącym sześć łokci.
Po trzech latach przeniosłem się na inny, który
Mierzył dwanaście, znowu po trzech dalszych zimach
Wybrałem sobie wyższy, mający dwadzieścia,
I tam, kucając z braku miejsca, biedowałem
Dwa razy po trzy lata; wreszcie ten znalazłem
Górujący nad ziemią na całe czterdzieści
I na nim lat dwadzieścia w pokucie spędziłem.
Sądzę, że albo zniosłem tyle tych umartwień,
Albo jedynie śniłem przez te wszystkie lata.
Jeśli mam mierzyć upływ czasu zmianą światła,
Bo tylko ta wspaniała tarcza na niebiosach,
Co stanowi mych udręk ukoronowanie,
Służyła mi za zegar, było tego sporo.
Sam zresztą nie wiem, ile dokładnie to było,
Bo zły mnie tu nawiedzał i szeptał do ucha:
Zejdź już na dół, Szymonie, dosyć wycierpiałeś,
Za siebie i za wszystkie wieki wieków.
A drugi zły mnie dręczył wizją tych męczarni
Których z racji krótkości życia nie doświadczę.
Próbował mnie zwieść z drogi swoimi kłamstwami
I często popadałem na całe miesiące
W nieczuły letarg, co był na tyle głęboki,
Że się dziwiły niebo z ziemią, a czas stawał.
Pomyśl, o Panie mój, że kiedy Ty sam w niebie
Spędzasz czas ze wszystkimi Twoimi świętymi,
A ludzie na padole ziemskim siedzą sobie
W swoich wygodnych domach, w cieple i pod dachem,
Wraz ze swymi żonami, przy ogniu i jadle,
Noszą ciepłe ubrania i nawet zwierzęta
Swoje trzymają w zimie w stajniach i oborach,
Ja, Panie, między wschodem a zachodem słońca,
Kłaniam się przez dzień cały tysiąc dwieście razy
Chrystusowi i Bogurodzicy Dziewicy,
Jak również wszystkim świętym i błogosławionym.
Albo w nocy, po krótkiej drzemce, gdy się budzę,
Widzę migotające gwiazdy. Cały mokry
Jestem od zimnej rosy lub sztywny od mrozu.
W niewyprawioną kozią skórę się odziewam,
A żelazna obroża kaleczy mi szyję.
Mdlejącymi rękami kurczowo krzyż trzymam,
A jednak wciąż się wadzę z Toba i wciąż walczę.
Miłosierdzia mi udziel, obmyj moje grzechy.
Ty sam wiesz, Panie, jakim ja jestem człowiekiem;
Jestem zwykłym grzesznikiem, człowiekiem poczętym
I urodzonym w grzechu. To są ich zwyczaje.
Nie przykładam do tego ręki. Nie poczytaj
Mi tego za złe. Przecież odpowiedzialności
Nie ponoszę za to, że mnie tu cześć oddają.
Ha, Ha! Oni naiwnie sądzą, że jestem kimś.
Ci głupi ludzie wciąż mnie biorą za świętego
I mi znoszą ofiary z kwiatów i owoców.
A po prawdzie ja zniosłem tu o wiele więcej
(I Ciebie Panie wzywam na świadka słów moich)
Niż wielu sprawiedliwych, świątobliwych ludzi,
Którzy zostali w końcu kanonizowani,
Beatyfikowani, umieszczeni w spisach
Świętych Kościoła, albo w zwykłych kalendarzach.
Dobrzy ludzie, robicie źle, klękając tutaj
Przede mną, bo niczego wam nie uczyniłem,
Czym bym sobie na takie zaszczyty zasłużył.
Jestem większym grzesznikiem niż wy wszyscy razem.
Możliwe, że sprawiłem kilka cudów, chorych,
Chromych i niemych ludzi uzdrawiając. I co
Z tego? Prawdopodobnie żaden święty pański
Nie wycierpiał utrapień tylu, co ja. I co
Z tego? Lecz nie wstawajcie, bowiem, patrząc na mnie
Możecie wszechmocnemu Bogu cześć oddawać.
Powiedzcie, czy wśród was jest chromy albo niemy?
Sądzę, że wiecie to, że moc dostałem z nieba
Jako wielką nagrodę za moją pokutę.
Kto sobie czegoś życzy, niech mi o tym powie.
Tak, potrafię uzdrawiać. Moc wychodzi ze mnie.
Oni mi mówią, że są uzdrowieni z chorób.
Posłuchaj! Oni krzyczą: święty Szymon Słupnik.
Jeśli to prawda, Pan Bóg zbiera we mnie żniwo.
Moja duszo, Bóg zbiera żniwo właśnie w tobie.
Jeśli to tak wygląda, że ja czynię cuda,
To czy mógłbym nie zostać przez Boga zbawiony?
O nikim innym tego dotąd nie mówiono.
Oni byli świętymi. To jest niemożliwe
I nie do pomyślenia, bym nie był zbawiony
I ukoronowany na świętego w niebie.
Oni krzyczą: popatrzcie, oto święty pański!
A głosy z głębi nieba mnie kanonizują.
Więcej odwagi, święty Szymonie Słupniku!
Ta bezkształtna poczwarka zmienia się w motyla,
Rozkłada i osusza skrzydła, a nadzieja,
Zanim umrę, wciąż bardziej we mnie wzbiera, że Bóg
Wymazał z księgi życia wszystkie moje winy.
Słuchajcie, wszystkie moje dzieci, co wam powiem.
Ja, Szymon na filarze, Słupnik, jak mówicie,
Ja, Szymon, strażnik, który trwa na posterunku
I na nim pozostanie aż do swego końca,
Ja, Szymon, co mu się mózg na słońcu gotuje,
Ja, człowiek o brwiach, które w cichej porze nocy
Pokrywają się szronem wbrew naturze, oto
Z mojego wysokiego mieszkania pokuty
Ogłaszam wszem i wobec, że sam Poncjusz Piłat
I Judasz Iskariota wyglądają przy mnie
Jak niczym nieskalane, piękne serafiny.
Na rozpalonych węglach leżałem, naczynie
Pełne najróżniejszego grzechu i zepsucia.
Całe to piekło w dole sprawia, że się smażę.
Czarty mnie nieustannie ciągną za rękawy;
Abaddon mnie pochwycił wraz z Asmodeuszem.
Uderzyłem je krzyżem i oba przegnałem,
Ale zaraz wróciły. A kiedy się kładłem
W łóżku, mnie przygniatały, siadając na piersi.
Zasłaniały mi światło, gdy czytałem Pismo;
Dostrzegałem ich twarze między mną a książką.
Rżeniem źrebiąt i świni przenikliwym kwikiem
Zakłócały modlitwę moją. Ona mi została,
I przez nią uwolniłem się od ich psikusów.
Umartwiajcie swe nędzne ciała, naśladując
Mnie, przy użyciu biczów i szpiczastych cierni.
Uderzajcie ze wszystkich sił, nie oszczędzajcie,
Nie wahajcie się sobie zadawać cierpienia.
Jeżeli to możliwe, poście niestrudzenie
Przez cały Wielki Post i módlcie się bez przerwy.
Ja sam bardzo drobnymi i mdłymi kroczkami,
Powoli i w mozole, w bólu wzrastającym,
Wygrzebałem się z tamtych ognistych otchłani,
Z których nieludzki krzyk się wydobywający
Ciągle brzmi w moich uszach. Lecz nie mnie dziękujcie
To Bóg w swojej dobroci i nieomylności
Uczynił mnie jednego, pośród wszystkich władców
Tego świata, cesarzy, królów oraz książąt,
Przykładem dla ludzkości, do którego dążyć
Powinni wszyscy, choć go nieliczni osiągną.
Ja nie mówię o niczym innym, tylko o tym,
Że wkrótce może nadejść czas, choćby i teraz,
Kiedy krok przeznaczenia złamie stopnie schodów
Mojego życia, mówię wam, ze już nadchodzi
I do drzwi moich stuka, i będziecie mogli
Czcić mnie bez ograniczeń i moich wyrzutów,
Bo po mnie pozostaną cudowne relikwie
W waszym wspaniałym kraju i będzie wam wolno
Wznieść wyniosłą świątynię wokół moich prochów
I zapalić kadzidło pod moimi kośćmi,
Gdy mnie zaliczą w poczet wszystkich świętych.
Kiedy to wam mówiłem, jadowite żądło
Najgorszego cierpienia przeszyło mi ciało
I podobna do chmury zmiana, przechodząca
Obok, bielmem ślepoty pokryła mi oczy,
Coraz cięższe i coraz bardziej niewidzące.
Wiem, że to koniec, długo wyglądany koniec.
Na pewno bliski koniec. A to co? Kształt jakiś,
Kształt albo raczej jego zarys, cień czy odblask
Światła. Czy to jest anioł stojący i w dłoniach
Trzymający koronę? Zbliż się do mnie, zbliż się
Błogosławiony bracie. Znam twą jaśniejącą
Nieziemsko twarz. Tak długo czekałem na ciebie.
Moje skronie gotowe są na dotyk cierni.
Co? Miałbym właśnie teraz odrzucić tę łaskę?
Nie, podejdź bliżej, bliżej, jeszcze bliżej. Prawie
Ją uchwyciłem. Chryste! Przepadła! Nie, znowu
Tu jest. Korona, moja cierniowa korona.
Na moja głowę spada i wrasta mi w ciało,
A z niej się sączy wonna, słodka, rajska rosa,
Pachnąca balsamicznie nardem i kadzidłem.
Niech nie doznam zawodu, wszyscy święci pańscy,
Ufam, że jestem czysty i przygotowany
Na przejście z tego świata do krainy nieba.
Powiedz, czy tam się znajdzie ksiądz, wysłannik Boga
Wśród was, który by oparł o mój słup drabinę,
Wspiąłby się w górę, tutaj, do mojego domu,
O dachu i o ścianach zbudowanych z wiatru,
I przyniósłby mi jeszcze Najświętszy Sakrament.
Z łaski mi udzielonej przez Ducha Świętego
Przepowiadam wam wszystkim, że umrę tej nocy
Za piętnaście dwunasta. Ale ty, o Panie,
Pomóż tym głupim ludziom, niechaj ze mnie biorą
Pouczający przykład. Prowadź ich do światła.
(tłum. Wiktor Jarosław Darasz, 2015)
Alfred Tennyson, Epitafium dla generała Gordona (Do umieszczenia na pustym nagrobku)
Wojowniku Boga, ludzi przyjacielu, twe ciało tu nie spoczywa,
Bowiem leżysz martwy w pustynnym Sudanie, gdzie droga wiedzie daleka;
Żyjesz w naszych sercach i w naszych umysłach pamięć o tobie jest żywa,
Ziemia nie nosiła takiego skromnego i szlachetnego człowieka.
(tłum. Wiktor J. Darasz, 2017)
Alfred Tennyson, Przedstawienie
Graj swoją rolę, chociaż ziemia jest sceną mroczną i ponurą,
I choć wydarzeń zbytnia zmienność zawroty głowy wywołuje;
Cierpliwie czekaj, co się stanie, bowiem Dramaturg będzie górą
I w piątym akcie sens odkryje tej sztuki, w której nas próbuje.
(tłum. Wiktor J. Darasz, 2017)
Alfred Tennyson, Orzeł
W grań zakrzywione wpił pazury,
w słońcu, na samym szczycie góry,
Przysiadł spowity w nieb lazury.
A w dole morze spiętrza piany,
On patrzy ze skalistej ściany,
Jak grom pikuje, niewstrzymany.
(tłum. Wiktor J. Darasz, 2000)
Alfred Tennyson, Requiescat
Piękna jest jej zagroda nad brzegiem strumienia,
Który powoli swoje jasne wody toczy;
Dom się przegląda w falach i swoje marzenia
Widzi, od podmurówki aż po dach uroczy.
Lecz ona jest piękniejsza, ale śmierci bliska,
W tej godzinie marzenie jej życia dochodzi
Do kresu; ciche bycie jej z tego siedliska
Do bardziej doskonałych domostw już odchodzi.
(tłum. Wiktor J. Darasz, 2015)
Alfred Tennyson, Szarża lekkiej brygady
(The Charge of the Light Brigade)
Tylko pół mili, tylko pół mili,
Tylko pół mili przed nimi:
Prosto w Dolinę Zatraty
Poszło sześć setek.
„Naprzód, Brygado!” — padł rozkaz —
„Te działa to wasza troska!”
I tak w Dolinę Zatraty
Poszło sześć setek.
„Naprzód, Brygado!” — brzmiał rozkaz.
Czy warto? To nie ich troska.
Nawet, gdy żołnierz był pewien,
Że ktoś tu błądzi,
Nie wątpił żaden z ich grona,
Że rozkaz trzeba wykonać,
Że trzeba wygrać lub skonać,
A więc w Dolinę Zatraty
Poszło sześć setek.
Po prawej grzmiały armaty,
Po lewej grzmiały armaty,
I z przodu grzmiały armaty,
Gdy oni w śmierci pogardzie,
Pod gradem kartaczy i bomb,
Śmiało galopem szli w głąb,
Prosto w Paszczękę Zatraty;
Właśnie w piekielną jej gardziel
Poszło sześć setek.
I wtedy zabłysły szable,
W powietrze wzniosły się nagle,
Gdy w wąskim utknęli gardle,
Prąc naprzód szturmem, gdy cały
Świat wstrzymał oddech.
Spowici w dym, co się kłębił,
Ugrzęźli w ciasnej przerębli,
Gdzie gniotła się jegrów gromada.
Raz po raz któryś cios zada
I jeden wróg trupem pada.
A wtedy z powrotem poszło
Już nie sześć setek.
Po prawej grzmiały armaty,
Po lewej grzmiały armaty,
I z tyłu grzmiały armaty,
Gdy oni z powrotem lecieli;
Pod gradem kartaczy i bomb
Niejeden pogrążył się w głąb
I rumak, i chłop jak dąb.
Przeszli przez Wrota Zatraty,
Wrócili z Piekła Gardzieli
Ci, co zostali przy życiu
Z tych sześciu setek.
Czy może zginąć ich chwała?
Ich szarża — jakże wspaniała!
Świat ją podziwia.
Sławić tę szarżę wypada:
Niech słynie Lekka Brygada —
Tamtych sześć setek.
(tłum. Wiktor J. Darasz, 2000)