Samuel Taylor Coleridge
Samuel Taylor Coleridge (1771-1834) to wybitny poeta angielski, ojciec założyciel angielskiego romantyzmu, wraz z Williamem Wordsworthem współautor Ballad lirycznych, stanowiących manifest tego nowego kierunku, autor poematu (wieloczęściowej ballady) Rymy o starym marynarzu, poruszającego problem winy i kary.
Samuel Taylor Coleridge, O twórczości Johna Donne'a
Muza, patronka Johna Donne'a, pomyka na wielbłąda grzbiecie,
Gdy on żelazne pręty zwija w elipsy pierwsze, drugie, trzecie.
Rymy ma szorstkie i matowe, a sens sklecony jak popadło,
Humor mu dmucha w palenisko, a puenta robi za imadło.
(tłum. Wiktor J. Darasz, 2014)
Samuel Taylor Coleridge, Grób rycerza (The Knight’s Tomb)
Gdzie grób znajduje się, gdzie spoczął Artur, ten sławny pan z O’Kellyn?
Gdzie może się ten grób znajdować? Proszę, powiedzcie mi, bo nie wiem. -
Na brzegu rzeki jest mogiła, pod górą, co się zwie Helvellyn,
Pod gałązkami bujnej brzozy. Znak krzyża widać tam na drzewie.
Dąb, który dumnie tam się wznosił i w lecie szumiał jak las cały,
A na jesieni na grób zrzucał liście brązowe i czerwone,
Zaś zimą czerniał na tle nieba gruby, olbrzymi i wspaniały,
Już usechł i zupełnie umarł - a brzoza rośnie razem z klonem.
Kości rycerza są już prochem, głęboko zagrzebanym w glebie,
I jego piękny miecz zardzewiał i nikt go stamtąd nie wygrzebie,
A jego dusza ze wszystkim świętymi chyba siedzi w niebie.
(tłum. Wiktor J. Darasz, 2022)
Samuel Taylor Coleridge, Co to jest epigramat?
Co to jest epigramat? Twór o karła wzroście.
Zwięzłość to jego ciało, dowcip – jego kościec.
(tłum. Wiktor J. Darasz)
Samuel Taylor Coleridge, Do głupka
Niech panu wciąż ta prawda świeci:
Głupkami wszyscy są poeci.
Lecz bardziej przekonuje mnie to:
Nie każdy głupek jest poetą.
(tłum. Wiktor J. Darasz, 2014)
Samuel Taylor Coleridge, Epigramat
Czymże jest każdy epigramat? Ja dla was tak to ująć chciałem,
Że jego duszą ma być koncept, a zwięzłość być powinna ciałem.
(tłum. Wiktor J. Darasz, 2016)
Samuel Taylor Coleridge, O winorośli i kolce wątrobowej
W Hiszpanii, kraju małp i mnichów, winna latorośl to przyczyna,
Z której powstaje dobry skutek w postaci wytrawnego wina,
Lecz w Niemczech, gdy płynąłem Renem, rzeczy się nauczyłem nowej,
Że się dostaje, za przyczyną ich wina, kolki wątrobowej.
(tłum. Wiktor J. Darasz, 2015)
Samuel Taylor Coleridge, O złym poemacie
Poemat twój trwać będzie wiecznie,
Mój panie, nikt go nie pokona,
Ponieważ jest on nieobjęty
I brak mu głowy i ogona.
(tłum. Wiktor J. Darasz, 2015)
Samuel Taylor Coleridge, Rymy o starym marynarzu
O tym, jak statek minąwszy równik został zagnany przez sztormy do zimnego kraju wokół bieguna południowego, o tym jak stamtąd dopłynął do tropikalnych szerokości oceanu spokojnego i o dziwnych zdarzeniach, które tam zaszły; oraz o tym, jak stary marynarz powrócił do swojej ojczyzny.
Część pierwsza.
Stary marynarz z trzech idących
Naraz jednego napastuje.
Na twoją brodę i błysk w oku -
Czemu mnie, starcze, zatrzymujesz?
W domu weselnym drzwi otwarte
Są już szeroko. To mój krewny.
Goście się schodzą na posiłek,
I gra muzyka rytmem śpiewnym.
Kościstą ręką przytrzymuje
Go starzec, mówiąc: Statek płynął...
Ręce przy sobie, puść mnie, starcze,
Marynarz puścił, lecz nie zginął.
Nadal go trzyma siłą wzroku -
Weselnik stoi skamieniały,
Nie mogąc w przód uczynić kroku,
Jak dziecko słucha, osłupiały.
Usiadł na głazie gość weselny;
Nie pozostawia mu wyboru
Stary marynarz, każąc słuchać
Tego, co mówi w czas wieczoru.
Statek żegnany wyszedł z portu,
Ku morzu zwrócił się wesoło
Pod wzgórzem płynął, pod kościołem,
I pod latarnią morską w koło.
Słońce po lewej stronie wzeszło,
Z fal oceanu się podniosło:
Jasno świeciło, aż po prawej
Znów w falującą taflę wrosło.
Wyżej i wyżej dnia każdego,
Wreszcie nad masztem w górze tkwiło -
Wtem się weselnik w pierś uderzył,
Bo z wnętrza fagot zabrzmiał miło.
Weszła do sali panna młoda
Niczym czerwona róża piękna,
A przed nią, pochylając głowy
Do wnętrza pcha się już orkiestra.
Bije się w piersi gość weselny
Lecz iść nie może, trudna rada
Kiedy marynarz z siłą w oku
Swoją historię opowiada.
Nagle się rozpętała burza
O mocy wielkiej, tyranicznej
I na południe nas pognała
Po tafli fal oceanicznej.
Z masztem schylonym, z dziobem fale tnącym,
Niczym człek, który z wrzaskiem niemilknącym
W trop idzie za swym wrogiem uchodzącym
I podczas marszu głowę kłoni,
Gdy huczy burza, bryg w wodę się nurza
I na południe szybko goni.
Nagle zapadła mgłą i zamieć,
Straszliwie zimno się zrobiło,
A morze lodu do masztów wysokie
Zielono niczym szmaragd lśniło.
A pośród ruchu lodowych okruchów
Posępnym światłem nas po oczach biło
Wszędzie dokoła lód się rozpościerał
Ni człek, ni żadne zwierzę tu nie żyło.
Dokoła lody tylko, wszędzie lody,
Lody nas zewsząd otaczały
Z hukiem i trzaskiem, niczym z głośnym wrzaskiem
Kry się kruszyły i pękały.
Nagle pojawił się wielki Albatros,
Przez mgłę się przebił do nas, lecąc z dali;
Niczym człowieka i chrześcijanina
Wszyscy go w imię Boże powitali.
Przysmaki dostał od nas, których nie znał,
I znów się lotem wzbił w powietrze sine.
Wnet na pół pękła lodowa pokrywa
I wydostaliśmy się przez szczelinę.
Wiatr południowy wiał nam w plecy
Albatros ku nam się przybliżał
Dla pożywienia lub zabawy
I na żeglarzy głos się zniżał.
W mgle czy w zawiei, na maszcie lub rei
Przysiadał przez wieczorów dziewięć,
A przez noc całą przez kurtynę białą
Księżyc na czarnym błyszczał niebie.
Niechaj od złego, sędziwy żeglarzu
Bóg, który w chwale siedzi na niebiosach
Chroni twą duszę! Rzekł; Podniosłem kuszę
I zestrzeliłem tego Albatrosa.
Część druga.
Oto po prawej wzeszło słońce
Z fal oceanu się podniosło:
Przez mgłę świeciło, aż po lewej
Znów w falującą taflę wrosło.
Wiatr południowy wiał nam w plecy
Ale ptak żaden się nie zbliżał;
Dla pożywienia, czy zabawy
Na głos żeglarzy się nie zniżał.
Zbrodnię piekielną popełniłem, która
Cały nasz statek klątwą omotała,
Więc powiedzieli: to on ustrzelił
Ptaka, co sprawiał, że bryza nam wiała;
To czyn łajdaka ustrzelić ptaka,
Jeżeli sprawiał, że bryza nam wiała.
Ale od nowa, niczym Boga głowa,
Słoneczna tarcza się nam ukazała,
Więc powiedzieli: to on ustrzelił
Ptaka, co sprawiał, że mgła zapadała;
Dobrze się stało, że strącił strzałą
Ptaka, co sprawiał, że mgła zapadała.
Przez bryzę gnany w bryzgach piany
Bryg bruzdę w falach orze;
I nikt przed nami pod żaglami
Nie wszedł w to martwe morze.
Nagle ścichł wiatr, opadły żagle,
Strach zapadł, a krąg słońca gorzał;
Mówiąc, starliśmy się złamać
Martwotę milczącego morza.
Na rozpalonym, rudym niebie
W południe krwawa tarcza słońca,
Nie większa niż wieczorny księżyc,
Nad masztem skrzyła się bez końca.
I dzień za dniem, za rankiem ranek
Tkwiliśmy w nieruchomym stanie,
Niczym galeon nakreślony
Na malowanym oceanie.
Dokoła woda, wszędzie woda,
W kadłubie czuło się woń gnicia.
Dokoła woda, wszędzie woda.
I ani kropli do wypicia.
Chryste, głęboko sięgał rozkład,
A oto nam się wydawało,
Że tu oślizgłe ośmiornice
Po śliskiej tafli wloką ciało.
Nieznaną mocą, ciemną nocą
Na masztach się ogniki tliły,
A fale, niczym olej wiedźmy,
Zielonobiało się świeciły.
Niektórym z nas się też zdawało,
Że wielki Duch nas ściga w biegu,
Na dziewięć sążni zanurzony,
Od kraju wiecznych mgieł i śniegu.
Języki uschły z braku wody,
Straciliśmy mówienia władzę;
Nie mogliśmy ni słowa wyrzec,
Jakbyśmy w gardłach mieli sadzę.
Co za spojrzenia towarzysze
Rzucali na mnie wciąż z ukosa!
I tu na szyi zamiast krzyża
Mi powiesili albatrosa.
Część trzecia
Czas ciężki nastał. Wszystkie gardła
Były spieczone, lśniły oczy;
Czas ciężki nastał, bardzo ciężki,
Wszystkim z pragnienia lśniły oczy;
Kiedy na zachód popatrzyłem,
Widok przedziwny mnie zaskoczył.
Z początku był to mały pyłek,
A później coś jak obłok pary,
Dopiero kiedy się przybliżył,
Przybrał konkretny bardziej zarys.
Pyłek, kłąb pary, jasny zarys
Coraz to bardziej się przybliżał
I jakby unikając duchów
W górę się znosił albo zniżał.
Z gardłem wyschniętym i ustami
Na czarno spieczonymi całkiem,
Niemal zupełnie niemy byłem.
Rozgryzłem żyłę, krew wypiłem
Z ramienia i krzyknąłem: Żagle!
Z gardłem wyschniętym i ustami
Na czarno spieczonymi całkiem
Dotąd leżący nieruchomo,
Jakby się wody mogli napić,
Wszyscy z radości wstali nagle.
Spójrzcie, on płynie prosto na nas
Żeby nam przynieść wybawienie,
Choć milczy wiatr i stoi fala,
Podąża ku nam niewruszenie!
Zachodnia fala w ogniu stała
Dobrze dobiegał dzień do końca;
O tę zachodnią wielką falę
Się opierała tarcza słońca
I oto kształt masywny, obcy
Oddzielił nas od blasku słońca.
Słońce zasnuło się chmurami
Z łaski niebiańskiej Rodzicielki
I wyglądało zza nich groźnie
Niczym zza krat więzienia wielkich.
Biada - myślałem - szybko goni -
Serce mi biło z tej przyczyny
Czemu się błyszczą jego żagle
Jak delikatne pajęczyny.
Czemu czernieją jego wręgi,
Przez których kratę słońce błyska,
Czy ta Kobieta płynie sama?
Czy to jest Śmierć, ta obok dama,
Która urządza z nią igrzyska?
Jej usta były purpurowe,
Jej loki złote, jeszcze młode,
Jej skóra jak przy trądzie biała,
Się Życie w Śmierci nazywała,
Ona krew ludziom warzy chłodem.
Szkielet kadłuba się przybliżył
I stanął równolegle do nas,
A one właśnie grały w kości:
"Wygrałam, gra jest zakończona"
W wodę zapadła tarcza słońca.
Z szeptem słyszalnym i z oddali,
Gdy mrok ogarnął świat do końca,
Upiorny statek się oddalił.
Stałem tam patrząc, nasłuchując,
Strach wielki w głębi serca czując,
Który wysysał ze mnie siły.
Przygasły gwiazdy, a noc trwała,
Biało sternika twarz pałała,
Żagle od rosy całe lśniły,
Aż wreszcie księżyc z jedną gwiazdą,
Jakby zmęczone swoją jazdą
Nad masztem się nam ustawiły.
Jeden za drugim, pod światłem księżyca,
Nim zdążył krzyknąć lub zajęczeć, z drżeniem
Zwracał się ku mnie wykrzywioną twarzą
I mnie przeklinał oczu swych spojrzeniem.
Ich pięćdziesięciu było cztery razy;
W ciszy, jak pokład szeroki i długi,
Gdzie przedtem stali bez życia padali
Trup się za trupem słał, jeden po drugim.
Ich dusze wszystkie z ciała wyleciały
W stronę rozkoszy wiecznych lub katuszy,
A każda obok ucha mi gwizdała
Niczym bełt z mojej wystrzelony kuszy.
Część czwarta.
Boję się cię, żeglarzu stary,
Boję się twej kościstej dłoni,
Jesteś wysoki, chudy, smagły
Niczym piach w mrocznej morskiej toni.
Boje się twych błyszczących oczu,
Ręki kościstej też się boję.
Nie lękaj się mój weselniku,
Bo nie umarło ciało moje.
Samotny, sam na oceanie –
Jedynie toń mnie otaczała
I żaden święty nie był przy mnie,
Gdy dusza we mnie umierała.
Martwych leżało tylu ludzi
Pięknych i młodych na pokładzie,
A wokół żyło wiele stworów
Okropnych i ja w ich gromadzie.
Spojrzałem w morza toń ciemną, gnijącą
I odwróciłem od niej oczy moje;
Spojrzałem też na pokład butwiejący,
A tam umarli trwali ze spokojem.
Spojrzałem w górę, próbując się modlić,
Ale pomimo wielkiego mozołu
Skrzek zamiast głosu wyrwał mi się z gardła,
A serce wyschło na garstkę popiołu.
Zwarłem powieki, zamknięte trzymałem,
Lecz mi pod nimi oczy pulsowały;
Niebo i morze, wciąż morze i niebo
Martwo na moich powiekach zaległo
I martwe ciała u mych stóp leżały.
Pot zimny zalśnił im na skórze,
Nie gnili, ani nie cuchnęli;
Ale patrzyli na mnie wzrokiem,
Którego inni nie widzieli.
Przekleństwo małej, skrzywdzonej sieroty
Anioły strąca do piekła samego,
Po stokroć gorsza jednak pozostaje
Klątwa w źrenicach umierającego;
Przez cały tydzień widziałem ją wokół
I ciągle żyłem wieczora siódmego.
Księżyc wysunął się na niebo,
Lecz miejsca nigdzie nie zagrzewał;
Powoli wspinał się przed siebie,
Z gwiazdą lub dwiema zmierzał.
Jego promienie drwiły z morza
Parnego, jak przymrozek w kwietniu,
Lecz tam, gdzie kładł się cień kadłuba
Czerwonej wody warstwa gruba,
Za sprawą czarów trwała w drżeniu.
Obok kadłuba morskie węże
Widziałem wielkie, jak pływały,
Białe grzywacze zostawiały,
A gdy znikały, płatki światła
Lśniące za sobą zostawiały.
W cieniu kadłuba statku stale
Obserwowałem ich zaloty.
Kształty błękitne i zielone
Migały w wodzie. W każdą stronę
Nurt w wodzie zostawiały złoty.
Szczęśliwe te stworzenia! Brak słów,
Co by ich piękno wyraziły;
Miłość mi z serca wypłynęła,
Me ręce je błogosławiły -
Mój święty patron się zlitował -
Bezwiednie je błogosławiły,
I od tej chwili mogłem już się modlić,
Pękł sznur, co długo na karku mi ciążył,
Albatros zsunął się, wypadł za burtę
I w morzu niczym ołów się pogrążył.
Część piąta
Sen to naprawdę wielka łaska,
Słusznie sławiona w całym świecie;
Niech Pannie Marii będzie chwała,
Za to, że z nieba sen zesłała,
Najlepszy lek, jak dobrze wiecie.
I śniło mi się, że te wiadra,
Które nam na pokładzie stały,
Są pełne rosy. Sen się skończył
I pierwsze krople dżdżu padały.
Usta zrobiły mi się mokre,
Podobnie gardło i ubrania,
Pewnie to w śnie jedynie piłem,
Ze snu ten obraz się wyłaniał.
Gdy spróbowałem się poruszyć,
Całkiem nie czułem ciała swego,
Jakbym zmarł we śnie i się zmienił
W ducha pobłogosławionego.
I usłyszałem ryk wichury,
Co nieopodal przechodziła
I samym dźwiękiem swym zetlałe
Żagle na masztach poruszyła.
Górne powietrze nowym życiem
Się rozjarzyło, ogni śladem,
Które się wokół poruszały
Tu i tam, a po niebie całym
Gwiazdy tańczyły wielkim stadem.
Wiatr nadchodzący głośniej ryczał,
Żagle jak trzciny szeleściły,
A w czarnej chmurze pod księżycem
Się wrota deszczu otworzyły.
Gwałtownie pękła czarna chmura,
Która leżała pod księżycem
I niczym woda z wodospadu
Piorun uderzył prosto na dół
Jak wielkiej rzeki nurt korytem.
Chociaż wiatr żagli nie dosięgnął,
Nasz okręt ruszył w przód po fali,
W świetle błyskawic i księżyca
Umarli z siebie jęk wydali.
Jęknęli, wstali, lecz milczeli
Nie poruszając źrenicami,
To było dziwne, nawet we śnie
Być między tymi upiorami.
Sternik na swoim miejscu zasiadł,
Bryg płynął, chociaż wiatr nie wionął,
A marynarze liny wzięli,
Jak ich przywykło czynić grono,
Ponosząc ręce jak obcęgi,
Pełnili wachtę nawiedzoną.
Mego bratanka martwe ciało
Przy mnie ciągnęło ramię w ramię
Tę samą linę, ani słowa
Nie mówiąc, milcząc niby kamień.
"Boję się cię, żeglarzu stary." -
Nie bój się mój weselny gościu,
Bo to nie dusze potępione
Do ciał wróciły, lecz anioły
Z nich sobie uczyniły kościół.
O świcie swą przerwały pracę
I wokół masztu się zebrały;
Dźwięki kojące duszę z ust ich
i z ciała się wydostawały.
Wokół mnie dźwięki te krążyły
Aż wzbiły się w kierunku słońca,
Od niego się odbiły echem
I powtarzały się bez końca.
Czasem skowronka śpiew słyszałem,
Który rozlegał się w przestworze,
A czasem szczebiot ptaków innych
Wypełniał strugą dźwięków płynnych
Przestrzeń powietrza ponad morzem.
Raz śpiew orkiestrę przypominał,
A raz dźwięk fletu samotnego,
To znowu był jak śpiew anielski
Słyszany z nieba wysokiego.
Ten śpiew się urwał, ale żagle
Aż do południa brzmiały echem
Jak delikatny szmer strumienia,
Co w czerwcu niesie nam pociechę,
Gdy śpiącym lasom przez noc całą
Zapewnia spokój swym oddechem.
Płynęliśmy aż do południa,
Choć bryza się nie odzywała,
Statek po falach gładko sunął,
Bo siłą go od spodu gnała.
Pod kilem, dziewięć sążni w głębi,
Wprost z kraju mgły i wiecznych śniegów
Duch się poruszał i to on był
Przyczyną tego statku biegu;
W samo południe ścichł śpiew żagli
I statek zastygł jak przy brzegu.
Słońce, co ponad masztem tkwiło,
Tknięte zdawało się bezruchem,
Lecz po minucie drgać zaczęło
Nerwowym przerywanym ruchem,
To w przód, to w tył na pół średnicy
Nerwowym, przerywanym ruchem.
Nagle jak koń zniecierpliwiony,
Który kopytem kopie w ziemię,
Skok wielki wykonało, wtedy
Zemdlałem jak walnięty w ciemię.
Jak długo byłem nieprzytomny,
Nie powiem wam, bo nie wiem tego,
Lecz kiedy mi wróciło życie,
Słyszałem głosy na błękicie
Zesłane z nieba wysokiego.
„To on?” - Głos jeden pytał – człowiek -
Na Zbawiciela na niebiosach -
Który położył celnym strzałem
Nieskalanego albatrosa?
Duch, który mieszka sam w krainie
Mgieł i wiecznego śniegu bieli,
Miłował ptaka, który kochał
Tego, co z łuku go ustrzelił.
Jeszcze głos inny się odezwał,
Co miękki był jak słodka rosa:
"On pokutuje i pokutą
Odkupi winę swą w niebiosach".
Część szósta.
Pierwszy głos:
Powiedz mi, powiedz, przemów znowu,
Odpowiedz na pytanie moje,
Co sprawia, że ten statek pędzi,
Co morskich fal popędza roje?
Drugi głos:
Ciągle, jak sługa przed swym panem,
Ocean się z pokorą kłania,
A jego lśniące oko patrzy
Na księżyc, co się z chmur wyłania,
Bo oczekuje, że ten z nieba
Go poprowadzi i od złego
Ustrzeże. Bracie, spójrz, jak miło
Spogląda na dół wciąż na niego.
Pierwszy głos:
Ale dlaczego statek pędzi,
Choć nieruchome wiatr i fala?
Drugi głos:
Powietrze pęka przed kadłubem
I za nim zaraz znów się scala.
Gnaj, bracie, gnaj, z falami graj
Lekko, inaczej się spóźnimy.
Gdy marynarza trans się skończy,
Na dobre statku bieg zwolnimy.
Zbudziłem się, wciąż płynął statek,
Wiatr lekki wcale się nie zmienił,
Noc była cicha, świecił księżyc,
Umarli stali zgromadzeni.
Umarli stali zgromadzeni,
Chociaż w kostnicy winni spocząć,
Patrzyły we mnie szklane oczy,
Księżyc nadawał blask tym oczom.
Przekleństwo, z którym umierali,
Na twarzach ich zastygło żalem,
Nie mogłem od nich cofnąć wzroku
I modlić się nie mogłem wcale.
Aż nagle prysło to zaklęcie,
Zielone oceanu fale
Dokoła siebie oglądałem,
Ale wprzód nie widziałem dalej.
Niczym ktoś, kto samotnie kroczy
Odludną drogą, czując trwogę,
Raz odwróciwszy się do tyłu,
Przed siebie patrzy wciąż na drogę,
Bo wie, że za nim wróg straszliwy
Krok jeden w tyle stawia nogę.
Wkrótce wiatr na mnie świeży powiał,
Ale bez dźwięku i bez drżenia;
Nie było znać na tafli morza
Ni jednej zmarszczki ani cienia.
Splątał mi włosy, owiał skronie
Niczym powietrzny wir na łące,
Z mymi lękami igrał sobie,
Wabił mnie w coś mnie czekające.
Szybko i zwinnie sunął statek,
Po falach morza spokojnego.
Słodko i świeżo wiała bryza
Jedynie na mnie, samotnego.
Nagle mnie radość ogarnęła:
Czy to latarnię morską widzę?
Czy tam na wzgórzu stoi kościół,
Mój kraj czy się rozciąga niżej?
Wpłynęliśmy na redę portu,
Gdy wciąż modliłem się ze łzami:
Pozwól mi, Boże, nie spać wcale,
Albo też drzemać godzinami.
Zatoka portu była gładka,
I jak szkło drogie przeźroczysta;
I blade księżycowe światło
Powierzchnia odbijała czysta.
Brzeg świecił biało, a nad skałą
Kościelna się wznosiła nawa
I blask księżyca blaszanemu
Kurkowi na nim błysk nadawał.
Zatoka biała lśniła cała,
A oto z wody w pełni siły
Widma, co wcześniej były przy mnie.
W purpurze wszystkie wystąpiły.
Od dziobu w małej odległości
Te widma purpurowe stały,
Spojrzałem więc na pokład, Chryste,
Co oczy moje tam ujrzały!
Ciała leżały nieruchomo,
Bez życia, na krzyż Zbawiciela! -
Nad każdym stał ktoś, jak serafin,
Co z siebie wielki blask wydziela.
Każdy z tych pięknych serafinów
Ręką świetliste dawał znaki,
Każdy stał jak latarnia morska
I blaskiem świecił się jednakim.
Każdy z tych pięknych serafinów
Milczał i tylko ręką ruszał,
Lecz to milczenie jak muzykę
Chłonęła moja biedna dusza.
Lecz wkrótce usłyszałem wiosła,
Co z pluskiem w wodę uderzały,
To szypra mała łódka niosła,
Co wiedzie statki poprzez skały.
To płynął szyper z pomocnikiem,
Pan Bóg do domu dał mi wrócić!
Mojej radości nawet zmarli
Już nie zdołali mi zakłócić.
Trzeciego z nimi zobaczyłem,
Starca o długich białych włosach,
Który na chwałę Pana hymny
Stale zanosi pod niebiosa;
To on ukoi moją duszę
I zmyje z niej krew albatrosa.
Część siódma.
Pustelnik dobry mieszka w lesie,
Który na zbocza rośnie skraju
Wśród fal. Słodkimi on słowami
Lubi rozmawiać z żeglarzami,
Którzy przybyli z obcych krajów.
Modli się rano i wieczorem,
A za poduszkę wciąż mu służy,
Gdy się udaje na spoczynek,
Omszały pniak po dębie dużym.
Łódka się do mnie przybliżyła,
Słyszałem, jak mówili: "Cały
Ten statek dziwny jest. I czym są
Te światła, co nam sygnał dały".
"Na moją wiarę - rzekł pustelnik -
Dziwne, nie dają odpowiedzi.
Widzę, że deski tu przegniły,
Żagle się w strzępy obróciły,
Nigdy podobnych nie widziałem,
Chyba że wtedy, gdym odwiedził
Las położony niedaleko,
Gdzie liście się podobne słały,
Szkielety zeschłe i brązowe.
Na drzewie tam widziałem sowę,
A pod nim wielki wilk własnemu
Szczenięciu z głodu zjadał głowę".
"O, panie, to wygląda strasznie,
Boję się." - szyper odpowiedział,
"Nie bój się, tylko mocniej wiosłuj" -
Starzec łagodnie mu powiedział.
Łódź przybliżyła się do statku,
Nie odezwałem się ni słowem,
Łódź się schowała pod kadłubem
I nagle dźwięki dziwne, nowe
W głębinie wodnej się rozległy,
Coraz głośniejsze i straszliwsze,
Dosięgły statku i przecięły
Wodę, a kadłub wpadł w tę niszę.
Tym dziwnym dźwiękiem porażony,
Który wód odmęt wokół głosił,
Mój tułów całkiem nieruchomy
Na miękkich falach się unosił
I zanim się spostrzegłem szyper
Na pokład łódki mnie podnosił.
A wokół wód wrzącego wiru,
W którym pogrążył się mój statek,
Łódka krążyła w równym rytmie,
Aż pęd jej osłabł na ostatek.
Otwarłem usta, przerażony
Szyper na deski się przewrócił,
Za to pustelnik świątobliwy
Z modlitwą w niebo wzrok swój zwrócił.
Chwyciłem wiosła, oszalały,
Pomocnik szypra ciągle śmiał się,
A oczy jego wyrażały,
Jak bardzo on mnie wtedy bał się
I mówił: "Jeszcze nie widziałem,
By czart na wiosłowaniu znał się.
Nareszcie wolny w kraju własnym
Stanąłem na piaszczystym brzegu,
Pustelnik wysiadł wyczerpany
Niczym po długim, szybkim biegu.
"Pokutę zadaj mi należną,
Święty człowieku" - poprosiłem.
Wtedy on kazał mi powiedzieć,
Kim jestem i jak dotąd żyłem.
A mnie się w duszy odezwała
Ta męka, która mnie zmusiła
Moją opowieść wpierw rozpocząć.
Skończyłem, to mnie opuściła.
Od tego czasu, gdy popadnie,
Powraca do mnie moja męka;
Póki nie skończę opowieści,
To się nie kończy ta udręka.
Niczym noc krążę wokół globu
Z przekonywania wielką mocą,
A kiedy czyjąś twarz zobaczę,
Wiem, że ten człowiek będzie raczej
Mnie słuchać, czy to w dzień czy nocą.
Wrzawa za tamtych drzwi dociera,
Gdzie weselnicy się zbierają
I w ogrodowej już altanie
Panna i druhny jej śpiewają,
A oto małej sygnaturki
Nuty na modły mnie wzywają.
Mój druhu, dusza moja była
Samotna na rozległym morzu
Do tego stopnia, że się zdało,
Że Boga nie ma na przestworzu.
Daleko większą mi przynosi
Radość, niż całe weselisko,
Udać się do kościoła, żeby
Z innymi ludźmi pobyć blisko.
Udać się razem do kościoła
I wspólnie tam zanosić modły,
Gdzie każdy przed swym Ojcem klęka
I gdzie się każda żegna ręka,
Nieważne starych, czy też młodych.
Żegnaj, weselny gościu, żegnaj,
Ale na zawsze zapamiętaj:
Najlepiej modli się, kto kocha
Ludzi i ptaki i zwierzęta.
Najlepiej modli się, kto kocha
Stworzenia małe, albo wielkie,
Bo dobry Bóg, co ludzi kocha,
Stworzenia swoje kocha wszelkie.
A żeglarz z pałającym okiem
I brodą białą ze starości
Przepadł. Gość za to nie dołączył
Do grona pozostałych gości.
Szedł, niczym ogłuszony gromem
I na swój sposób zatracony,
Rano smutniejszy, lecz dojrzalszy,
Wstał, jako człowiek doświadczony.
(tłum. Wiktor J. Darasz, 1997-2014)
Samuel Taylor Coleridge, Ochrypły od mówienia Mewius...
Ochrypły od mówienia Mewius swoje kulawe wiersze czyta
Wszystkim i to o każdej porze, choć tego sobie nie życzymy,
I ciągle mu się przy tym zdaje, że zawsze są cudownie gładkie
Zarówno jego głos chropawy, jak i te jego szorstkie rymy.
A jednak ludzie powtarzają, że nasz bohater nie jest osłem,
Lecz sam zainteresowany, bez przerwy pełny animuszu,
Codziennie nieraz udowadnia, że osłem jest najgorszym, bowiem
Jest on w istocie wielkim osłem, lecz nie posiadającym uszu.
(tłum. Wiktor J. Darasz, 2020)
Samuel Taylor Coleridge, XVII
Zanim grzech zdołał skazić albo smutek przyćmić,
Śmierć przyjaciółka przyszła z uczynną pomocą;
Rozkwitający pączek przeniosła do nieba,
Aby tam mógł rozkwitnąć zaraz pełną mocą.
(tłum. Wiktor J. Darasz, 2017)
Samuel Taylor Coleridge, Zamiana serc
Raz ja i moja ukochana się zamieniliśmy sercami,
Kiedy trzymałem ją w objęciach i rozmawiałem z nią radośnie;
I nie umiałem nawet sobie wyjaśnić, czemu tak się dzieje -
Ale się trząsłem jak osika, która nad brzegiem rzeki rośnie.
I poleciła mi dziewczyna, żebym się udał do jej ojca,
Prosić pokornie o jej rękę, ale ja trząsłem się jak trzcina
Usiłowałem zachowywać się jak mężczyzna - lecz na próżno,
Bo po tej naszych serc zamianie stałem się płochy jak dziewczyna.
(tłum. Wiktor J. Darasz, 2020)
Samuel Taylor Coleridge, Podstawową zasadą...
Podstawową zasadą gotyckiej architektury
Jest uczynienie wyobrażalnym
Tego, co jest nieskończone.
(tłum.Wiktor J. Darasz, 2021)
Samuel Taylor Coleridge, Poezja
Poezja to najlepsze słowa w najlepszym szyku ustawione.
(tłum.Wiktor J. Darasz, 2021)