James Elroy Flecker

James Elroy Flecker, Do poety żyjącego za tysiąc lat (To a Poet a Thousand Years Hence)


Ja, który jestem całkiem martwy od lat tysiąca, może więcej,

I potrafiłem dawno temu te staromodne strofy spłodzić,

Proszę, te skromne słowa przekaż posłańcom, niech je wezmą w ręce

I niech rozniosą je po drogach, po których ja nie będę chodzić.


Jest dla mnie całkiem obojętne, czy wielkie mosty budujecie

Przez morza, albo, czy umiecie w groźnym powietrzu się unosić,

Jak również, czy pałace wielkie i wieże tam konstruujecie

Ze stali, cegły lub kamienia, by mroźne burze mogły znosić.


A jednak mnie interesuje, czy tam pijecie białe wina,

I czy muzyka wciąż was bawi, czy zatracacie się w miłości,

Czy rozmyślacie czasem, jaka jest dobra, jak też zła przyczyna,

Czy się modlicie w głębi serca do tych, co są na wysokości?


Jakie zwycięstwo będzie nasze? Niczym wieczorny wicher miną

Nasze marzenia i pragnienia, chociaż na sposób niewiadomy,

Nasze dalekosiężne plany niczym uschnięte liście zginą -

Tak przed tysiącleciami trzema stwierdził poeta niewidomy.


Mój przyjacielu niewidziany, nieznany i nienarodzony,

Który po wielu długich wiekach studiujesz nasz angielski język,

Przeczytaj wszystkie moje słowa, gdy nocą siądziesz sam znużony

I wiedz, że też poetą byłem młodym, co żyje, czuje, wierzy.


Nigdy nie ujrzę twojej twarzy, w podróż do ciebie nie wyruszę,

Nigdy nie ujmę cię za rękę i nigdy cię nie spotkam w tłumie,

Dlatego poprzez czas i przestrzeń posyłam tobie moją duszę,

By tym sposobem cię powitać. I ufam, że ty mnie zrozumiesz.

(tłum.Wiktor J. Darasz, 2020)


James Elroy Flecker, Piosenka tego, który nie jest tchórzem (No Coward's Song)


Bardzo się boję nawet myśleć o własnej, nieuchronnej śmierci,

Kiedy nastąpi i czy bólem ogromnym zmiażdżyć mnie spróbuje,

Czy będę walczyć o powietrze, gdy płuca skurczem mi przewierci,

Czy też spokojnie oczekiwać aż mózg mi nagle eksploduje.


Nie jestem tchórzem, który - gdy się dolegliwości takie trafią -

Będzie wyglądać ulgi w bajkach z Indii i pieśniach brzmiących miło.

Wiem, że umarli są zupełnie głusi i słyszeć nie potrafią,

Więc nie usłyszą śpiewu stada słowików, choćby sto ich było.


Wiem, że umarli są zupełnie ślepi i widzieć nie potrafią,

Więc nie zobaczą przyjaciela, kiedy im z trwogą zamknie oczy,

I są zupełnie otępiali. Gdy tak wyglada rzecz z biografią

I śmiercią ludzi, to ja wolę myszą lub szczurem być uroczym.

(tłum. Wiktor J. Darasz, 2021)


James Elroy Flecker, Riouperoux (Riouperoux)


Wysokie i wyniosłe góry chronią przed światem Riouperoux,

Małą i dość ubogą wioskę, gdzie rzeka wielki młyn obraca.

Byłaś tak wątła, delikatna i biała niczym anemony,

Omdlewająca niczym narcyz, który ku ziemi kielich zwraca.


Och, ja do Francji ruszę znowu i pójdę wprost do Riouperoux,

Zamienię drogi ten garnitur na łachy, pójdę po twych tropach.

Będę pracować w starym młynie, mąką po szyję ubrudzony,

I będę z tobą chodzić, mówić, jak każdy inny, młody chłopak.

(tłum. Wiktor J. Darasz, 2021)


James Elroy Flecker, Stare statki (The Old Ships)


Stałem na swoim stanowisku i ze spokojem spoglądałem,

Jak stare statki sobie suną niczym łabędzie rozespane

I płyną przed niewielką wioską, od wielu wieków zwaną Tyrem,

Po brzegi burt wyładowane tego ołowianego wieku

Ciężarem, jak się wolno wloką, głęboko zanurzone w falach,

Gdy biorą kurs na Famagustę. Widziałem też ukryte słońce,

Które otacza Cypr smolisty jeziorem złocistego ognia.

Te wszystkie statki były stare, z pewnością były bardzo stare.

Kto wie, jak często z ogromnymi, jak grom głośnymi armatami,

W poszukiwaniu pomarańczy lub czarnoskórych niewolników,

Groźni piraci genueńscy, wprawni w ataku i obronie,

Je napadali szybkim szturmem, po czym grabili bez litości,

Aż krwią spływały, która z wodą i słodkim sokiem się mieszała,

A martwe ciała unosiły się długo na powierzchni wody.

Lecz teraz po przyjaznych morzach gładko ślizgają się, pokryte

Barwą błękitną oceanu albo zieloną bujnych brzegów,

Jak też emblematami wina albo winogron kutych w złocie.


Widziałem także kształtne cienie kadłuba statku o poranku,

Jak też odbicie burt wysokich w różowej wodzie tej zatoki.

To był ogromny, senny okręt, płynący z odleglejszych czasów.

Nabrałem tchu i pomyślałem, kto wie, kto wie, że na nim właśnie

(Był na połowach za Ajają, pomalowany w barwne plamy

Z bladobłękitną, krągłą rufą, znacznie jaśniejszą od pokładu)

Przybył ten gadatliwy szyper, o łysej i błyszczącej czaszce

(Dwunastu cichych i cierpliwych kumpli pociło się przy wiosłach),

Który przypłynął z brzegu Troi płomienistego do tej pory.

Kłamstwami o drewnianym koniu rozśmieszył całe towarzystwo

Tak, że zapomniał, po co płynie i jaki kurs powinien obrać.


To był niezwykle stary statek - kto wie, kto wie, jak bardzo stary?

A jednak ciągle bardzo piękny. A ja patrzyłem nadaremnie,

Bowiem pragnąłem ujrzeć, jak maszt wybucha nagle kwiatem róży

Jak pokład się zieleni trawą, po której chodzi się przyjemnie.

(tłum. Wiktor J. Darasz, 2021)


James Elroy Flecker, Modlitwa (Prayer)


Niech nigdy się nie dowiem tego, jak grzech i gorycz otaczają

Dokoła bardzo mroczne miasto naszego gniewu i wściekłości

I czemu ludzkie dzieci na mnie tak ciężkim wzrokiem spoglądają.


Niech nigdy się nie dowiem tego, chyba że z drukowanej strony,

Jak ból miłości odrzuconej smakuje, poniżonej dumy

Albo choroby, która kryje nas cieniem szybującej wrony.


Niech nigdy się nie dowiem tego, gdy tylu zmarło, lata licząc,

Szybko w młodości lub spokojnie w dojrzałym wieku lub w starości,

Jak czasem słabo, czasem głośno, najodważniejsze serca krzyczą.

(tłum. Wiktor J. Darasz, 2021)


James Elroy Flecker, Tenebris interlucentem (Tenebris interlucentem)


Zwyczajna makolągwa, która zgubiła się w beztroskim locie,

Siedziała i śpiewała sobie na czarnym, uschłym drzewie w piekle,

Aż wszystkie potępione dusze, szarpane ciągłym sztomem wściekle,

Zielone drzewa znów ujrzały, bryzę dnia, który mija w złocie.


Wtedy dopiero zrozumiały, że zmarły i są potępione,

Kiedy muzykę usłyszały, wnoszącą ulgę w ich udrękę,

I w tym momencie jeden z wiecznych więźniów wyciągnął swoją rękę,

Żeby przytulić brata, który tak samo ciało miał spalone.

(tłum. Wiktor J. Darasz, 2021)


James Elroy Flecker, Ballada londyńczyka (Ballad of the Londoner)


Wieczór zapada nad murami z cegły pokrytej czarną sadzą,

A długie i błyszczące szyny na bruku ociekają deszczem,

A ja przejadę już niedługo przez most na naszej starej rzece,

Żeby z dziewczyną moją, taką piękną, zobaczyć się raz jeszcze.


Ogromny tramwaj mknie po trasie, ten tajemniczy wóz miłości,

Szybko po szynach sobie sunie, gładko przebiega cała jazda.

Tramwaj ma wiele mocnych świateł, białych i złotych, po dwóch bokach,

Jedynie z tyłu mu migocze czerwona, przytłumiona gwiazda.


Znam pewien ogród przy ulicy, o którym inni nic nie wiedzą,

I właśnie w tym ogrodzie jednym, jedynym kwitną kwiaty śliczne.

Znam piękną różę, która bujnie rośnie, rozkwita za Tamizą

Gdzie kiełkujące w ziemi kwiaty są zwykle blade i nieliczne.

(tłum. Wiktor J. Darasz, 2021)


James Elroy Flecker, Niszczycielka okrętów, wielkich miast i ludzi (Destroyer of Ships, Men, Cities)


Helena z Troi wyskoczyła z piekła, by dawny tron odzyskać,

By być królową pośród królów i losu bohaterów panią,

Więc pożegnaliśmy przyjaciół i podążyliśmy posłusznie

Po drodze, którą poszła ona, pobiegliśmy pospołu za nią.


Pani o wielkiej, jak też wiecznej urodzie, z wieńcem z liści lauru,

Królowa dumna i wyniosła, pełniąca władzę ponad światem,

Teraz wygląda równie dumnie, lecz się wymyka naszym oczom,

Raz się wydaje wątłym widmem, a raz rozkwitłym pięknie kwiatem.


Głęboko w ciemnych jej źrenicach błyszczy kaganek mrocznej nocy,

Który niezwykle tajemniczym i silnym pali się płomieniem.

Tam cienie ciężko wzdychające wciąż przedzierają się przez ciernie,

Tam dusze błądzą ślepe, które nie przedstawiają się imieniem.


Spiżowy róg o gromkim głosie, który rozkazy dawał rotom

I brzmiał dla króla i kapłana, kiedy do boju przyszła pora,

Milczy, a ona, która piła tego poranka świeżą rosę,

Jest bardzo blada barwą biednej bieli, co bierze się z wieczora.


Godzina jest, gdy jasne słowa swobodnie z ust strugami płyną,

Godzina jest na sen spokojny, spoczynek człeka, zwierza, ptaka,

Godzina jest pomiędzy nimi, gdy światła gasną i znikają,

I właśnie wtedy, w tym momencie, ona zaczyna gorzko płakać.


Piękna nie mniej, niż przed wiekami, błyszczy wśród pospolitych ludzi,

Tym samym nieśmiertelnym blaskiem, jak wtedy, kiedy była znana,

I zdaje się, że słyszy ciągle muszlami swoich kształtnych uszu

Okrzyki mężnych wojowników, jak też woźniców na rydwanach.


I ciągle łamie serca mężczyzn, ich serca i ich całą dumę

Tak samo, jak to zwykła czynić, gdy była jeszcze żwawą, żywą.

Jej przeznaczeniem jak przed laty jest być bezwzględną i okrutną,

Jak również niezaspokojoną i z tej przyczyny nieszczęśliwą.

(tłum. Wiktor J. Darasz, 2021)


James Elroy Flecker, Powołanie poety


Poety powołaniem nie jest wcale zbawianie ludzkiej duszy,

Ale sprawianie, by ta dusza zasługiwała na zbawienie.

(tłum. Wiktor J. Darasz, 2021)


James Elroy Flecker, My, którzy tylko przyjaciółmi (We that Were Friends)


My, którzy tylko przyjaciółmi byliśmy dotąd, dziś wieczorem

Poczuliśmy strach silny, nagły, który objawia się w płomieniach:

Ja zapaliłem się i płonę, gdy tylko słyszę ten dźwięk miękki,

Z jakim wymawiasz wszystkie głoski mego nazwiska i imienia.


Wybacz młodemu i dumnemu mężczyźnie, który nieodmiennie

W marzeniach odnajduje szczęście i w silnych uczuć ciągłych zmianach

I kochaj mnie miłością mocną, którą kobiety mogą kochać,

Kiedy są same i nie mają żadnego dziecka na kolanach.

(tłum. Wiktor J. Darasz, 2021)


James Elroy Flecker, Sentymentalista (The Sentimentalist)


Tam leży twoja fotografia, głęboko w tekturowym pudle,

Wśród innych połamanych rzeczy, z których już większość mi obrzydła.

To właśnie była twarz jedyna, którą poznałem, pokochałem

W tym czasie, całe pięć lat temu, gdy młode życie miało skrzydła.


Tak dawno, przed pięcioma laty, przez nasze ukochane miasto,

Pełne ogrodów, sadów, parków, miękkich jak kołdra szyta z pierza,

Szliśmy spacerem, rozmawiając i wlokąc długi tren za sobą,

I nie zważaliśmy zupełnie, jak srogi zegar czas odmierza.


Własnych trzymaliśmy się zasad i ja tych zasad się trzymałem,

Z dumą kroczyłem razem z tobą po wszystkich drogach jak zaklęty.

My sny spełnialiśmy na jawie, gdy wszyscy inni sobie spali,

I w żadnym razie, w żadnym czasie nas nie mierziły sentymenty.


Teraz ja się na wschód udaję, a ty zostajesz na zachodzie,

Zaś między nami się rozciąga Europa wielka i urocza,

Chyba niedługo już zapomnę, co ja tak w tobie ukochałem,

Kiedy oparcia mieć nie będę w twych ustach, dłoniach oraz oczach.


A wtedy byliśmy bóstwami i razem śmialiśmy się z głupców,

Wierzyliśmy w prawdziwą przyjaźń, która dwie dusze w jedność łączy

I wciąż wznosiliśmy toasty za złoty dzień, co był przed nami,

A który teraz nieuchronnie tym wierszem się na zawsze kończy.

(tłum. Wiktor J. Darasz, 2021)


James Elroy Flecker, Walijskie morze (The Welsh Sea)


Daleko stąd, gdzieś za zatoką Carnarvon, na Walijskim morzu,

Pod wieczornymi powiewami wiatru, głęboko pod falami,

Ludzie umarli dawno temu dzień nowy właśnie zaczynają

I przepływają niczym ryby między gruzami i grobami.


Posłuchaj, bo ci, którzy teraz się pojawiają jako widma,

Ci, którzy zmarli, kiedy Chrystus w małym Betlejem się narodził,

Mogą na złotych plażach tańczyć, pląsać wesoło przy księżycu

Na polach, gdzie przed stuleciami rolnik przez złote zboże chodził.


Teraz możecie się dowiedzieć o dawnych władcach hrabstwa Dyfed,

Na jawie, jak we śnie, przeżywać te wszystkie stare opowieści

O królach, którzy żeglowali z Hiszpanii aż tu wraz Nemedem

I miecze swe oddali Walii, by swe siedziby tu umieścić.


Posłuchaj, bo jak wąż złocisty, o szeleszczących sucho łuskach,

Ocean skręca się i tworzy gwałtowne wiry, prądy splata

I szepcze, jak umarli ludzie po nocach budzą się do życia

I nawołują nas w ciemnościach, chociaż mijają szybko lata.

(tłum. Wiktor J. Darasz, 2021)


James Elroy Flecker, Fontanna (Fountains)


Spokojna jest ta noc smolista, czarna jak sadza, i swobodny

Jest wiatr wiejący nad niewielkim stawem w ogrodzie, lekki, chłodny.

Tutaj zanurzam dłoń gorącą w wodzie, co skrzy się setką blasków

I biorę do niej małą garstkę mokrego i sennego piasku.

Mocno się modlę, żeby niebo odbite w wodzie, które moczy

Mi rękę, zapieczętowało swym stemplem również moje oczy.

Milion milionów mil powyżej, dokąd myśl mknie mi lotem szybkim,

W sadzawce pośród gwiazd złocistych kąpią się małe, złote rybki.

Wysoko ponad przyćmionymi gwiazdami w tym bajorku starym

Unoszą się na gładkiej tafli wielkie, okrągłe nenufary.

(tłum. Wiktor J. Darasz, 2021)


James Elroy Flecker, My, ludzie... (We Men of this Age)

(parafraza)


My, ludzie tej schyłkowej, bezczynnej epoki

Jesteśmy zniewieściali, zupełnie zepsuci

Wiedzą tylko książkową, suchą i bezbarwną,

Tęsknotą za przeszłością, która już nie wróci.

(tłum. Wiktor J. Darasz, 2021)


James Elroy Flecker, Fragment (Fragment)


Czyste, na zachód kierujące się prosto strugi i strumienie

Wołają, że przeszedłem właśnie przez grań granitowego wzgórza.

Serpentynami sobie schodzi po stoku moja biała droga,

Urwisko szlak mi ukazuje i w wodach rzeki się zanurza.


Znam kraje, nad którymi stale białe księżyce jasno płoną

I gwiazd gromady opadają na góry, co nieboskłon bodą,

Blade i kryształowo czyste, które się wznoszą nad pustynią.

Znam również rzekę, pełną słońca, która wypełnia złotą wodą

Wielkie jeziora położone na wysklepionym wschodnim niebie.

(tłum. Wiktor J. Darasz, 2021)


James Elroy Flecker, Złoty szlak do Samarkandy (The Golden Journey To Samarkand)


I


My, którzy wciąż towarzyszymy waszym wędrówkom przez pustynię,

My, którzy wiemy, że uroda żyje, choć lilie umierają,

To my, poeci z rodowodem, który w przeszłości mrokach ginie,

Śpiewamy, by wejść do serc waszych, nie wiedząc, gdzie się ukrywają.


I cóż możemy opowiedzieć? Legendy, baśnie niepowszednie

O statkach, gwiazdach, wielkich wyspach, gdzie dobrzy ludzie żyją w zgodzie,

Gdzie o zachodzie słońca niebo czerwono płonie i nie blednie,

Gdzie wichry i głębokie cienie się topią w morzu na zachodzie.


Tam białobrodzi i barczyści pierwsi książęta i królowie

Śpią sobie snem sprawiedliwego w zielonych i cienistych sadach

I bluszcz o długich, giętkich pędach wieniec wyplata im na głowie

I bujnie rośnie, kiedy rosa im na szerokie piersi pada.


II

I jak my was oczarujemy? Lepszego nie zna odpoczynku

Śmierć niż te wielkie, płaskie wydmy suchego, gorącego piasku,

Który ukrywa i urodę i urok uczuć i uczynków

Tych, którzy wprost do Samarkandy ruszali szlakiem pełnym blasku.


Teraz cierpliwie wszyscy leżą, a suche kości ich bieleją -

Władcy, zdobywcy i poeci, po szlaku rozrzuceni całym

Oni już wiedzą, że czas idzie, gdy wieczne wichry świat rozwieją

I stanie się on w każdym miejscu tak samo suchy, równie biały.


Czas, kiedy długie karawany już nie wyruszą na wielbłądach

Z odwagą w sercu i odgłosem srebrzystych dzwonków na ich szyjach

Dla zysku lub dla pustej sławy, której czy ten, czy ów pożąda,

Nie będą wody brać ze studni wśród drzew, choć woda jest niczyja.


Gdy wielkie targi na wybrzeżu zamknięte będą raz na zawsze

I tydzień stanie się niedzielą i nieprzemijającym świętem,

I kiedy nawet kochankowie zakończą spory swe najłzawsze

To ziemia będzie strzępem gwiazdy, która straciła światło święte.

(tłum. Wiktor J. Darasz, 2021)


James Elroy Flecker, Bramy Damaszku (The Gates of Damascus)


W Damaszku cztery wielkie bramy co dzień na świat się otwierają;

Czterej strażnicy stoją w bramach, na włóczniach swych się opierają.

Przez cały dzień na warcie stoją niczym posągi marmurowe,

A kiedy księżyc świeci nocą, do snu na basztach kładą głowę.


Tak śpiewa strażnik wschodniej bramy, kiedy wieczorem ją zamyka,

Żeby się udać na spoczynek do sadu i fajeczkę pykać.


Ja, bastion losu, strażnik pustyń, loch klęski, twierdza trwałej trwogi,

Pilnuję szlaku do Bagdadu, do Diarberkiru strzegę drogi.

Świt Persji nowym pożądaniem gór szczyty jest wypełnić w stanie

Lecz mój łuk na pokusy świata nieczuły jest i tak zostanie.


Nie przechodź bramą, karawano, lub przechodź wolno, nie śpiewając.

Czy znasz tę ciężką ciszę, kiedy ptak milczy, ale widma łkają?

Nie przechodź bramą! Ludzie mówią, że na pustyni kwitną róże,

Lecz blade są ich drobne płatki a woń się nie unosi w górze.

Czy na czerwono będziesz kwitła, gdy twoja siostra taka blada?

Czy ty upadniesz, całkiem uschniesz, gdy upał kaskadami spada,

Gdy srogie słońce stale smaga strugami świała niczym cepem,

Gdy każdy prosty, złoty promień okropnie ostrym jest oszczepem?

Słowiku porzuć swoją słodycz, porzuć melodie dobrze znane;

Słowiku, bez jednego słowa porzuć tę straszną karawanę!


Przechodźcie, wszyscy, krzycząc: Bagdad! Na falach błękitnego nieba

Dzwonicie w dzwon, co echem w samym piekle odzywa się, gdy trzeba.

Kto was ocali od zagłady, jeśli ja tego nie uczynię?

Słońce, co czaszki kość przenika, cienie zielenią i czerwienią

Wypełniać będzie, aż się wasze ciała w wyschnięte mumie zmienią,

A wtedy pożre je w całości - tak na pustyni człowiek ginie.

Och, karawano, karawano, zaprzepaszczona karawano!


Ten, który swe spieczone wargi pośrodku piasków ssie z pragnienia,

Z gorączką w rozszerzonych oczach dozna wielkiego przerażenia.

Zobaczy falujące palmy, strumyki - to fatamorgana!

Ostatni obraz w jego oczach, zaprzepaszczona karawana!

Jeden z podróżnych się odłączy od ciebie, moja karawano,

Mężczyzna o słowiczym głosie, moja stracona karawano,

A Bóg odnajdzie go w ciemnościach, by mu melodię nucił znaną.


Jeden z podróżnych pozostanie i z ręki beduina zginie,

Drugi od blasku złotych piasków wzrok straci, zanim dzień przeminie,

Ktoś inny powie: Jaka smutna, samotna jest ta karawana!

Przechodź przeze mnie, karawano, posępna śmierci karawano,

Skazana na śmierć pośród piasków zaprzepaszczona karawano!

Ja wam nie powiedziałem dużo, wy głupcy, o pustynnych szlakach,

Prócz tego, że poznałem w mrokach nocy waszego głos śpiewaka.


Zachodniej Bramy strażnik takim śpiewem odezwie się z ubocza,

Kiedy kopuła nieba zdaje się nagle rosnąć w naszych oczach.


Ja jestem bramą w stronę morza: przejdźcie przeze mnie, marynarze,

Ja słyszę wasz śpiew na Libanie, widzę na wzgórzach wasze twarze.

Śpiewacie o zielonym morzu, jak smok pokrytym łuską morzu,

Śniegiem spienionym winie ziemi, białobłękitnym, bujnym morzu.


Za morzem są ogromne miasta, a w miastach baszty są i bramy,

Na nich są rzeźby lwów i lilii, które i tutaj dobrze znamy,

I żadnej żywej, żwawej duszy nie ma na placach i ulicach

Tego wielkiego miasta, które nas i przeraża i zachwyca.

Za miastem się znajduje wyspa, na której twarz okropną krzywi

Olbrzym przykuty do urwiska, który się żyzną ziemią żywi.

Na jego wielkich, gołych plecach, spalonych słońcem, cień się kładzie

Ogromnych skrzydeł, co w połowie są ptasie, a w połowie gadzie.


Za wyspą sterczy z morza skała, co wrzeszczy jak szalony człowiek,

Z jej szpar i szczelin krew wypływa jak łzy spod opuchniętych powiek.

Za skałą jest Wytchnienia Zalew, gdzie wicher milczy, cichną fale,

Podobno tam na rzymskich statkach załoga z brązu czuwa dalej.


Za tym zalewem na zachodzie żydowski król Salomon czuwa,

Broda mu spływa aż na piersi, na palcu pierścień swój przesuwa.

Gdy jakiś złodziej złoty pierścień ukradnie, wielki władca wstanie,

Podniesie ziemski glob z wściekłością i go utopi w oceanie.


A oto pieśń strażnika, który się na Północnej Bramie kryje;

On chętnie podczas długiej służby śpiewa, lecz jeszcze chętniej pije.


Ja jestem bramą do Aleppo, ze wszystkich najweselszą bramą.

Niedługo potrwa twoja podróż, wkrótce się spotkasz ze swą damą.

Ze strachu oczyść swoje serce, krewniaku psa pogardzanego,

Najwyżej pchły cię potną, które w nocy na ciebie przejdą z niego.

Nie bój się, idź przed siebie śmiało, przed zapadnięciem zmroku zdążysz.

W Homsie śniadanie zjesz o świcie, a w Hamie we śnie się pogrążysz.


Zabierz ze sobą złote broszki, słodkie morele, drogie meble,

Miedziane dzbany, srebrne łyżki, dla rzemieślników wielkie heble.

Z potrójnym zyskiem sprzedasz wszystko, co weźmiesz w workach, bez różnicy.

Starczy na kupno przywiezionej z Armenii pięknej niewolnicy.


Jedni są ze szlachetnej gliny, ci są uwagi naszej godni,

A drudzy podążają drogą grabieży i okrutnych zbrodni.

Jedni zajmują się nauką, drudzy oddali siebie sztuce,

A ja wybrałem zawód kupca i nigdy już go nie porzucę.

Sprzedaję zgniłe i spleśniałe, kupuję świeże i dojrzałe,

Rozum klientów jest niewielki, pieniądze w rękach im się palą;

Ludzie z Aleppo są głupcami, więc monet swoich nie ocalą.

Salam alejkum! Trzeba wracać, zanim nas ktoś postraszy stalą.


I wreszcie z Południowej Bramy brzmi śpiew strażnika sędziwego;

Stary jest strażnik, bardzo stary, lecz pieśń ta starsza jest od niego.


Ja jestem bramą, która nie zna strachu, mihrabem w długim murze,

Mostem skalistym na Synaju, łukiem Allaha, lśniącym w górze.

Noc rozpaliła już półksiężyc złoty na niebie, wstań, pielgrzymie,

Bo głosy niezrodzonych dzieci w śnie szepczą święte raju imię.


Do Mekki się zwracałeś, modląc się z bólem serca, ogniem w oczach:

Ach, hadżi, gdzie się teraz udasz po piaskach pustyń, po gór zboczach?

Bóg wskaże drogę do obozu, do studni, do stadniny koni,

Gdy w górze zalśnią gwiazdy, wierny wielbłąd proroka ci zadzwoni.


A Bóg, co czuwa na niebiosach, uczyni czystym twoje ciało

Które tak wielu różnych cierpień dotąd doznało i przetrwało.

I wielką wiedzą cię wypełni, byś mógł ból znosić urojony,

A pod dotykiem Jego ręki będziesz do życia przywrócony.


I Bóg przetopi twoją duszę na szkło, gdy czas się skończy prawie

I ujrzysz piękne, lśniące światy jak rosę na zielonej trawie.

Dziecko Islamu, gdy twa długa podróż dobiegnie już do końca,

Dowiesz się wreszcie znacznie więcej o tym, co po zachodzie słońca

Powoli chodzi po ogrodzie, pochyla się i ciebie wzywa

Łagodnym, ale mocnym głosem i przyjacielem cię nazywa.

(tłum. Wiktor J. Darasz, 2021)