2006-23

Pozdrowienia z Bydgoszczy

Jak napisałem tydzień temu, tak się stało. Właśnie wróciłem z Bydgoszczy. Gdyby miała to być tylko wyprawa numizmatyczna, nie mógłbym zapisać jej po stronie sukcesów. Niestety.

Jeszcze przed wyjazdem sprawdziłem na listach dyskusyjnych, gdzie warto wstąpić. Lista polecanych miejsc obejmowała trzy sklepy na ulicy dworcowej, jeden na Wąskiej oraz stoisko pod halą targową. Dołożyłem do tego dwa muzea, antykwariat na Rynku i Desę. Na pierwszy ogień poszły muzea.

Na Gdańskiej poinformowano mnie, że się spóźniłem - w maju zakończyła się wystawa czasowa "Medale bydgoskie". Jak się dowiedziałem, od marca do maja prezentowano na niej ponad 500 medali, plakiet i medalionów z okresu od XIX wieku aż do początków wieku XXI. Pogodziłem się ze swoim spóźnieniem bez żalu. Pluł bym sobie w brodę, gdybym przegapił wystawę wcześniejszych wyrobów miejscowej mennicy w postaci pięknych, a rzadkich talarów medalowych.

Zadowolony wyszedłem natomiast z Muzeum Tradycji Pomorskiego Okręgu Wojskowego, z wystawy zatytułowanej Wczesnośredniowieczne osadnictwo grodowe na ziemi bydgoskiej VI - XIII w. Monet tam co prawda jak na lekarstwo, ale ekspozycja jest bardzo ciekawa.

I na tym przegląd bydgoskich muzeów zakończyłem.

Ciekawie było w antykwariacie. Numizmatyczna półka całkiem pokaźna, znalazłem kilka pozycji, których brak w mojej biblioteczce. Gdyby to były pozycje z gatunku tych, bez których żyć nie można, pewnie nie wyszedł bym z pustymi rękami. Stało się inaczej za przyczyną cen. Jeśli wstawił bym takie limity na dowolnej aukcji internetowej, już dawno miałbym te książki u siebie. Nawet reedycja pracy M. Gumowskiego poświęconej mennicy bydgoskiej oferowana jest drożej, niż w Warszawie.

Następnego dnia wylądowałem pod halą targową. Stoisko z monetami (i nie tylko) znalazłem łatwo. Wiele sobie obiecywałem, po entuzjastycznych opiniach, jakie znalazłem w sieci na temat tego "sklepu" i jego oferty. Niestety, z interesującego mnie okresu "Polski królewskiej" znalazłem tam tylko pięć monet: dwa pospolite półtoraki Zygmunta III, dwa równie pospolite szóstaki Jana Kazimierza i fatalnie powycieranego tymfa. Choć tego nie lubię, odszedłem z niczym. W planach miałem jeszcze pięć sklepów.

Jeden wyeliminowałem od razu, na Wąskiej nikt nie wiedział nic o żadnym sklepie z monetami, antykami ani innym podobnym. Desa - tu powiedziano mi, że mam pecha, wyjątkowo (podobno) nie ma obecnie żadnej monety w ofercie. Podziękowałem i udałem się na pobliską ul. Dworcową. Dwa sąsiadujące niegdyś sklepy skleiły się w jeden. W gablotach sporo monet, na półkach dużo katalogów, klaserów, ale na pytanie o polskie monety przedrozbiorowe padła odpowiedź standardowa - "Nie mam teraz ani jednej monety z tego okresu". Sympatyczny właściciel sklepu (jak się szybko okazało, "znamy się" z Internetu) z optymizmem patrzy w przyszłość i ma nadzieję, na rozwój swojego przedsięwzięcia, choć jak sam przyznał, o monety przedrozbiorowe pyta nie więcej, niż pięciu (znowu ta piątka!) klientów. Pozostali ograniczają swoje zainteresowania do monet najnowszych, kolekcjonerskich lustrzanek, dwuzłotówek GN i okołonumizmatycznych wyrobów, typu próbne euro, albo najnowsze klipy z nowymi monetami obiegowymi. Może tak być musi?

Następnego sklepu szukałem długo. Okazało się, że zadziałały nieubłagane prawa rynku - opłata za wywieszenie szyldu na frontowej ścianie budynku w znaczącym stopniu zniwelowała by zyski właściciela sklepu. W rezultacie, szyldu brak, sklep jest schowany w głębi podwórka, a trafiają do niego tylko ci, którzy wiedzą gdzie jest, mają szczęście, albo cierpliwość do przepytywania przechodniów. Mnie sklepik wskazała dopiero piąta (tak być musiało!) osoba. Ile starych polskich monet było w ofercie? ZERO. Najstarsza była dziesięciofenigówka Królestwa Polskiego z roku 1917, ta najpospolitsza. Właściciel sklepu potwierdził opinię swojego kolegi - zainteresowanie monetami jest niewielkie, wszystko odbywa się w wąskim kręgu znajomych. Jedyna nadzieja w dzieciakach, które czasem decydują się porzucić pokemony albo karty telefoniczne na rzecz monet. Okazuje się, że klientów trzeba sobie najpierw wychować. Może tak być musi?

Tym razem postanowiłem, że z pustymi rękami nie wyjdę. W sklepie nie było żadnych destruktów, nie było masówki PRL-u "na wagę", którą często kupuję i przeglądam polując na destrukty, warianty stempli, fałszerstwa i inne ciekawostki. Była niewielka kupka starszych wydań Biuletynu Numizmatycznego. Ile egzemplarzy kupiłem? Tak jest! Pięć.

W desperacji stwierdziłem, że ostatnia szansa w lombardach. I to okazało się nadzieją złudną. Nawet jednego dukacika z Franciszkiem Józefem, ani jednej świnki, ani jednego Wilusia. Mój anioł stróż musiał być czujny, bo nie wpadłem na pomysł odwiedzania kantorów. Jakiś bandyta w biały dzień wpadł z siekierą do jednego z nich, poważnie zranił pracownicę i zniknął. Tego dnia włóczenie się od kantoru do kantoru i wypytywanie o monety mogło skończyć się poważną rozmową z Policją.

Nie było monet. Była piękna pogoda, dobre jedzenie i piwo w ogródkach na Rynku i w okolicy, ostatnie mecze fazy grupowej mundialu. Na monetach świat się nie kończy.

Za tydzień jadę do Gdańska. Tam monet pewnie będzie więcej, tylko czy mój szef wie, że musi mi podwoić pensję?

Na deser - Pozdrowienia z Bydgoszczy.

Z konieczności, zamiast numizmatycznych, filokartystyczne.

Tekst został napisany 23 czerwca 2006 i jest nadal dostępny na e-numizmatyka.pl

https://e-numizmatyka.pl/portal/strona-glowna/monety/lista-artykulow/Pozdrowienia-z-Bydgoszczy.html