LATO c.d.
Dzisiaj zgodnie z niedawną obietnicą proponuję ciąg dalszy wakacyjnych opowieści.
Kto czytał poprzedni artykuł, pewnie pamięta, że historia ta związana jest z Chojnicami. W roku 2000 na środku rynku tego pięknego miasteczka ziała wielka dziura - Przed modernizacją nawierzchni rynku archeolodzy badali pozostałości piwnic ratusza i kościoła, które kiedyś stały w tym miejscu. Spędziłem na tym rynku wiele godzin obserwując ich pracę.
Archeologia interesowała mnie "od zawsze", nigdy jednak nie miałem okazji by wziąć czynny udział w pracach wykopaliskowych. Trochę tego żałuję, bo znajomi, którzy dorabiali sobie w ten sposób w czasie wakacji wspominali to jako wspaniałą przygodę. Taki początek miała również zawodowa i naukowa kariera Prof. Stanisława Suchodolskiego, o czym przypomniał On na poświęconej Mu Międzynarodowej Sesji Numizmatycznej w Gdańsku w czercu 2001 r. Referat wygłoszony przez Jubilata "Moje kontakty z Gdańskiem" rozpoczynają właśnie opisy udziału Profesora w wielu akcjach wykopaliskowych, w których uczestniczył jeszcze jako uczeń w latach pięćdziesiątych.
Na chojnickim rynku razem z archeologami również pracowali młodzi ludzie, może uczniowie, a może studenci archeologii na wakacyjnych praktykach. Tego nie wiem...
Najlepiej będzie, jeśli zacznę od początku.
Jak już pisałem, od kilkunastu lat spędzam lipiec w Borach Tucholskich. Rok 2000 nie był odstępstwem od reguły. Dwa dni po przyjeździe na miejsce wybrałem się na zakupy do Chojnic. Na rynku ujrzałem coś, co przyspieszyło mi tętno - na samym środku wielka dziura w ziemi, otoczona metalowymi barierkami; w dole grube mury z cegły i wielkich kamieni, wszystko pięknie wyzamiatane; doskonale widoczne przekroje przez torcik kolejnych warstw kulturowych, a między tym wszystkim kilkoro młodych ludzi z ochraniaczami na kolanach. Usiadłem sobie pod kolorowym parasolem, tuż obok barierki ograniczającej wykop, zamówiłem zimne piwo z ulubionego browaru i oddałem się kontemplacji. Podziwiałem, jak zawodowcy odsłaniają fundamenty i piwnice Chojnickiego ratusza, który został zmieciony z powierzchni ziemi przez burzliwe "wiatry historii".
Właśnie rozpoczynano prace na nowym odcinku. Wyglądało to mniejwięcej tak: Pomalowany na żółto spychacz/ładowarka zgarnął lastrikowe płyty nawierzchni rynku. Kilku silnych facetów ułożyło te płyty na zgrabny stosik. Później ci sami ludzie przy pomocy kilofów spulchnili wierzchnie 20-30 cm ziemi zmieszanej z gruzem i żużlem, tworzącej podkład pod te płyty. Wszystko to poszło prosto na wywrotkę i odjechało, a ja czekałem, co będzie dalej. A dalej było coraz ciekawiej.
Do akcji wkroczyli archeolodzy i ich młodzi pomocnicy. Odsłonięty kawałek powierzchni podzielono na kilka prostokątów, które następnie rozkopano kilofami. Teraz młodzi ludzie, na kolanach - ochraniacze się przydały - zaczęli małymi szufelkami przesypywać ziemię z miejsca na miejsce, wybierając fragmenty ceramiki i inne bliżej nieokreślone przedmioty. Panowie archeolodzy ładowali to w foliowe worki, a worki w samochód. Przebrana ziemia szła na stertę. Trwało to kilka dni. Pogoda była taka sobie, jak to w lipcu, więc nie bardzo żałowałem, że siedzę na rynku zamiast na plaży nad jeziorem, szczególnie, że przy sąsiednim stoliku usiadł raz pewien młody człowiek. "Nie pamietam teraz kto zaczął rozmowę, czy ja, czy młody człowiek siedzący przy sąsiednim stoliku. Okazało się, że znajomy jego kuzyna..." - to opisałem w poprzednim odcinku.
Następnego dnia wróciłem na rynek. Praca archeologów jest tak ciekawa. Przy okazji mogłem poćwiczyć silną wolę - pamiętajcie, że obok sprzedawano piwo, a ja musiałem zachować zdolność do szybkiej reakcji i prowadzenia pojazdów mechanicznych. Powód wyjaśni się wkrótce.
Sterta ziemi przeglądanej przez archeologów rosła dalej, a ja wypatrywałem człowieka z sitem. Z literatury pamiętałem przecież, że w ten sposób znajduje się najdrobniejsze relikty przeszłości. Okazało się, że to tylko teoria. Zamiast sita pojawiła się wywrotka, do której dołączyła znana mi już ładowarka. Ładowarka była duża i silna więc wzięła stertę na 3 razy, wszystko poszło na pakę, a ja już siedziałem za kierownicą swojego samochodu. Co było dalej, łatwo przewidzieć - spory plac, pięknie ogrodzony, a na płocie tablica z krzywym napisem "GRUZ PRZYJME" i numerem telefonu. Po fajrancie zgłosiłem się do dozorcy pilnującego tego placu (żeby nikt ziemi nie ukradł???). Za ogrodzenie dostałem się bezinwestycyjnie, cieciowi się nudziło, i pracowałem w pocie czoła, dokąd nie było całkiem ciemno, czyli prawie do 23, jak to w lipcu.
Następnego dnia ledwo zwlokłem się z łóżka - żona marudziła, że to kara za mało obywatelską postawę więc wziąłem garstke - część zdobyczy z poprzedniego wieczora i pojechałem na rynek. Pokazałem jednemu z archeologów to, co znalazłem w wywiezionej ziemi i zapytałem, dlaczego nie interesują się tym, co wywozi się na śmietnik. Usłyszałem, że to właściwie śmieci, które nie mają znaczenia dla nauki ze względu na przemieszanie warstw na badanym terenie.
Wieczorem wróciłem na wysypisko gruzu. Właściciel tego biznesu powinien mi sporo zapłacić. W końcu przez dwa dni, a właściwie dwa wieczory, ręcznie splantowałem trzy pagórki usypane przez wywrotkę. Czułem się przy tym, jak dzieciak wydłubujący rodzynki z placka. Dodajmy, że był to placek bogaty w rodzynki.
Zaczynając od brakteatów ze Szczecina i Kołobrzegu, przez krzyżackiego szeląga, jagiellońskie półgroszki, drobne pruskie monetki z XVIII i XIX wieku, kończąc na PRL-owskich piątakach z rybakiem i całkiem świeżych 20-groszówkach - może wypadły z kieszeni archeologów. Monet zebrałem około 80 sztuk. Oprócz tego guziki cywilne i wojskowe, klamerki, sprzączki, plakietkę ze zjazdu NSDAP w Norymberdze, znaczki organizacji TODT i wiele innych metalowych drobiazgów.
Pamiątka z Chojnic - szeląg inflancki Krystyny z 1648 r.
Po dwóch dniach odnowiłem jak wiecie znajomość z młodym człowiekiem z rynku i na tym mój pobyt w Chojnicach w roku 2000 właściwie się zakończył. W roku 2001 byłem tam ponownie. Oczywiście prawie od razu podjechałem zobaczyć, co dzieje się na wysypisku gruzu. Niestety, trwała tam budowa i wszelkie próby penetracji działki spełzły na niczym. Szkoda, bo dowiedziałem się, że w sumie wywieziono tam kilkanaście wywrotek ziemi z rynkowych wykopów. Wykopy zaś przed położeniem nowej nawierzchni rynku zasypano piaskiem.
Zawsze uważałem archeologię za niezwykle ciekawe zajęcie, a od roku 2000 jeszcze bardziej lubię archeologów. W końcu mój Bounty Hunter "widzi" monety tylko na 15-20 cm w głąb matki ziemi. Z nadzieją czekam na każdy kolejny sezon archeologiczny. Pokochałem tabliczki "gruz i ziemię z wykopów przyjmę". Dzięki nim, nie muszę kopać w zbitej, twardej ziemi w miejscach, z których za podobną działalność został bym odwieziony do do czubków, a od niedawna - vide nieszczęsna ustawa o ochronie zabytków - raczej do aresztu.
P.S. Odpowiadając na ew. pytania archeologów - prokuratorów informuję, że:
a - wyrzuty sumienia z powodu "utraconych dla nauki zabytków" powinni mieć oni, a nie ja,
b - wszystko to działo się przed wejściem w życie wspomnianej ustawy,
b - czekam na wykopaliska na rynku w Krakowie :-).
Rozmawiajcie z ludźmi na urlopie i patrzcie uważnie dookoła.
Tekst został napisany 30 czerwca 2004 i chyba nie jest już dostępny na e-numizmatyka.pl