Edwin Atherstone

Edwin Atherstone (1788-1872) - angielski poeta, prozaik i dramaturg, autor monumentalnych eposów "Upadek Niniwy" (1828-1868) i "Izrael w Egipce" (1861)

Edwin Atherstone, Izrael w Egipcie. Księga pierwsza

(fragment)

Ukryty w mroku nocy bezgwiezdnej przestrzeni,

Od innych zamieszkałych globów oddalony,

Że nawet światło, które najszybszym jest bytem

Ze wszystkich do natury zaliczanych rzeczy

Miriady miriad ziemskich lat by podążało,

Nim by dotarło w końcu na skraj tej stygijskiej

Ciemności, jeśli by się to w ogóle stało,

W wiekuistego stanie odpoczynku zastygł

Mroźny wrak do ostatka wypalonej gwiazdy,

Niegdyś najdumniejszego na niebie ogniska,

Najodpowiedniejszego dla świetlistej duszy

Ciała; pomiędzy jego pierwszym przygaśnięciem,

A zupełnym na wieki wieków wypaleniem

Minęły lata, które zdały się wiecznością,

Gdy w międzygwiezdny eter, niczym niewidoczne

Drobinki pyłków, które są oddechem kwiatów,

Masywny korpus gwiazdy swoje lżejsze frakcje

Uwalniał bezustannie. Niczym miękkie ciało

I ścięgna zrodzonego z ziemi mastodonta,

Które naturalnemu ulegając prawu

Się rozkładają, nikną, murszeją do zera,

Póki jedynie twarde kości nie zostaną,

Tutaj, w tego gwiezdnego olbrzyma przypadku,

Obmywanego ciągle przez fale stuleci,

Niczym przez ogromnego oceanu wody,

Tylko wytarty kościec, twardy niczym diament,

W ciemności, głuchej ciszy, zupełnie samotny,

W całkowitej ruinie na wieki zostaje.

Czy od chwały niebiosów, od źrenicy Boga

Tak było oddalone to zwęglone ciało,

Że nawet Wszechwiedzący o swym własnym dziele

Zapomniał? Wszechobecny czy tam nie przebywał?

Czy Moc Najwyższa, która rządzi całym światem

I jak latarnia morska zawsze jasno świeci

W nieprzeniknionych mrokach wiekuistej nocy,

Przestała podtrzymywać gorejący niegdyś

Ogień stworzonej gwiazdy, tak jej dając zgasnąć?

Nie, nie zapomniał o nim zgoła Wszechwiedzący,

Nie został obojętny bynajmniej Wszechmocny,

Nie opuścił go w żadnym razie Wszechobecny,

Choć nawet dla aniołów nadprzyrodzonego

Wzroku ten świat umarły stał się niewidoczny,

Jak jest niedostrzegalne dla oczu człowieka

Jądro ziemi, ukryte pod globu skorupą.

W otchłani dawnych wieków, wśród światłości nieba,

Powiem więcej, tuż obok tronu Najwyższego,

Groźny cień się pojawił nieoczekiwanie,

Jak morowe powietrze, wprawdzie nieuchwytne

Dla zmysłów, ale straszne i śmierć przynoszące.

To był grzech – przyszedł znikąd i jął rosnąć w siłę,

Wchodząc w kolejne czyste, dotąd nieskażone

I szczęśliwe istoty, które nie doznały

Jeszcze nigdy cierpienia, wywołując u nich

Nurtujące poczucie zazdrości i gniewu,

Niepokoju, niezgody, a na koniec buntu

Przeciwko tej jedynej Mocy, dzięki której

W ogóle zaistniały i funkcjonowały.

Przez krótką chwilę trwały w naiwnej nadziei,

Że będą jak bogowie królowały z Bogiem

I z pogardą się mogły odnosić do innych,

Nieskażonych zupełnie złem nieposłuszeństwa.

Wtedy jednakże wszystkie, bez jakiegokolwiek

Znaku wielkiego gniewu Stwórcy, bez żadnego

Głosu na wysokościach, przerażającego

Swoim donośnym brzmieniem, zrozumiały nagle,

Że nie ma dla nich więcej miejsca w domu Pana.

Niczym siłą czarnego piorunu, co wstrząsa

Całym niebem, lecz światła żadnego nie daje,

Zostały wytrącone przez Moc niepojętą,

Niewidoczną, lecz wielką i niepokonaną,

Jak piaskowe obłoki, gnane huraganem,

Które z wielką szybkością pędzą przez pustynię,

Ze swych dotychczasowych siedzib na niebiosach

I zrzucone w ogromną i głęboką otchłań,

Przerażone, bezsilne i zupełnie nieme.

Przelatywały przestrzeń lotem szybszym nawet

Od prędkości promienia światła, gwiazdy liczne

Przed nimi ogromniały, zmieniając się w słońca

I ponownie za nimi stając się gwiazdami,

Nikłymi punkcikami w bezmiarze kosmosu,

Słabymi, a na koniec niedostrzegalnymi.

One jednak zdążały przez bezmiar wszechświata

Przymuszane do biegu przez przemożną Siłę,

Której nic się nie mogło w żadnym razie oprzeć.

Bezwładnie przemieszczały się w zawrotnym tempie

Przez ciemną nieskończoność, mijając gromady

Ogromnych gwiazdozbiorów, mgławic i galaktyk.

Gdy tak pokonywały niezmierzoną głębię

Bezdennego wszechświata, to z lewej, to z prawej,

To z góry, to znów z dołu, to z przodu, to z tyłu,

Wydawały się niczym drobniutkie iskierki

Przez gwałtowną wichurę porwane ze stosu.

Mijały różne obce i nieznane formy,

Niedostępne w ogóle dla ludzkiego oka,

Choćby uzbrojonego w potężny teleskop,

Pomimo, że się skrzyły milion razy większym

I bardziej przenikliwym światłem niż przejrzyste,

Drogocenne kryształy szmaragdowej wyspy.

Te wszystkie światy skarbem byłyby największym

Dla astronomów, gdyby je kiedyś dostrzegli.

Poruszały się dalej, bez chwili wytchnienia

Zagłębiając się w coraz gęstszą, mglistą ciemność,

Gdzie tylko pojedyncze błyszczały ogniki.

W końcu dotarły na sam skraj sfery wszechświata,

Skąd już nie było widać żadnych gwiazd i globów

Tętniących życiem, w mroku wiecznego królestwo

I tam opadły nagle na ten wrak kosmiczny,

Niczym drobiny piasku, przez wiatr porywisty

Z całą siłą ciśnięte o wysoką skałę.

Tak się ich niebezpieczna podróż zakończyła.

Biada! Poznały miejsce swojego wygnania!

Był to kraj niedostępny, gdzie miały panować

Mrok nieprzejrzysty zamiast niebiańskiej światłości,

A zamiast seraficznej muzyki sfer głucha,

Aż świdrująca w uszach, niezmącona cisza,

Za to na miejsce wiecznej, niewypowiedzianej

Żadnym słowem radości cierpienie bez końca.

Wreszcie miast nieprzerwanej obecności Boga

Miały doświadczać tylko rozpaczy i śmierci,

Śmierci wszechwładnej, wiecznej i niepokonanej.

Właśnie taki miał odtąd być ich dom rodzinny,

Na wieki wieków, ciemny i przerażający.

Przez tysiąc lat, liczonych według ludzkiej miary,

Tak samo, jak w momencie nagłego upadku,

Bezładnie rozrzucone leżały istoty,

Jeszcze niedawno bliskie chwały Najwyższego,

Nieruchome ze strachu i zupełnie ciche.

Jednakże w pewnej chwili, za Miłosiernego

Stworzyciela i Pana świata przyzwoleniem,

Ocknęły się z letargu i głos usłyszały

Swojego naczelnika, prowodyra buntu.

Jego potężne brzmienie przenikało ciszę

I wwiercało się w umysł porażonych istot,

Przywracając im siły do nowego życia.

W sercu wypalonego słońca wódz wygnańców

Polecił im się zebrać wszystkim na naradę.

Niezwłocznie się stawiły na jego wezwanie,

Szczęśliwe, że na powrót mogą żyć i działać.

Przeniknęły bez trudu w zupełnej ciemności

Przez diamentowe kości gwiezdnego szkieletu,

Jakby to było tylko przejrzyste powietrze.

A oto w gęstym mroku znów rozbłysło światło,

Wprawdzie słabe, czerwone niczym blask ogniska,

Ale z wielką radością przyjęte przez wszystkie

Istoty, które jasność nieba utraciły.

Jak oczom samotnego pasterza na wzgórzu

Czasza nocnego nieba wydaje się kulą,

Tak im, zauroczonym, ogromną się zdała

Gigantyczna jaskinia, w której się znaleźli,

Jednakowa ze wszystkich stron, przytłaczająca

Swoją wielkością nowoprzybyłych wędrowców.

Wszystko się wydawało zestalonym ogniem,

Utwardzonym płomieniem – lecz tylko na pozór,

Bowiem ten żar żadnego ciepła nie dostarczał.

Oddalony od słońca ożywczych promieni

Glob pozostawał zimny nieprawdopodobnie,

Tak, że ziemskie powietrze w szron by się zmieniło,

Gdyby je wypuszczono z jakiegoś naczynia.

Ten mróz kosmiczny ciało przemieniłby w granit,

Jeśliby ktoś tam stanął, w ogóle dotarłszy.

Lecz duchowe istoty ani od gorąca

Nie odczuwają bólu, ani też od zimna.

Błędem jest przypisywać temu, kto jest Dobry

Mądry i Miłosierny, chociaż sprawiedliwy,

Rolę inkwizytora, mściciela, oprawcy,

Który pragnie się znęcać nad swoją ofiarą –

To nieprawda, koszmarny sen omylnych ludzi

Bóg jest cały miłością, a niebo po prostu

Jest jego obecnością na dotkniecie ręki,

Za to piekło jest z tego stanu wyłączeniem

I wewnętrznym chaosem, strachem i rozpaczą.

Jest robakiem, co nigdy nie umiera, ogniem

Nieugaszonym, który pali, lecz nie spala,

Który, jak wściekły tygrys, dopada ofiarę

Żeby się nad nią znęcać, lecz by jej nie zniszczyć,

W ten sposób w nieskończoność jej ból przeciągając.

Ten ogień ma oczyścić z wszystkich grzechów dusze,

Które zbłądziły, przeciw Bogu bunt podnosząc,

I w nich nieposłuszeństwo do końca wypalić,

Aż, po długim okresie żarliwej pokuty,

Będą mogły na powrót zobaczyć twarz Pana,

A na niej miłosierny i życzliwy uśmiech.

Takie łagodne prawo ustanowił Władca

Wszechmocny, Sprawiedliwy, ale Miłosierny,

Dla upadłych aniołów i zwiedzionych przez nie

Nowostworzonych ludzi, ostatnich ze stworzeń.

Przynajmniej dla tych ludzi, którzy żyli w czasie,

Gdy niebieski Rozjemca, przepełniony wielką

Miłością i współczuciem dla straconych istot,

Zstąpił na ziemię, żeby dać im nowe środki

Szybszego, łatwiejszego odzyskania łaski.

(tłum. Wiktor J. Darasz, 2015)

(tłum. Wiktor Jarosław Darasz)