Angliści

Teresa Bałuk-Ulewiczowa

Stanisław Helsztyński - szekspirolog, autor popularnych opracowań dramatów Szekspira

Magdalena Heydel - translatolog i tłumacz

Przemysław Mroczkowski - autor Historii literatury angielskiej i prac o angielskim średniowieczu

Henryk Zbierski - autor historii literatury angielskiej i monografii William Shakespeare

Marta Gibińska-Marzec - szekspirolog

Jacek Fisiak

Liliana Sikorska

Jacek Fabiszak

Jerzy Kuryłowicz - językoznawca indoeuropeista i semitysta, wersolog, autor prac o metryce staroangielskiej

Roman Dyboski

Aleksander Szulc - językoznawca, specjalista z zakresu historii języka

Alfred Reszkiewicz - autor gramatyki staroangielskiej i podręczników dla studentów

Leon Leszek Szkutnik - autor najlepszych i najpopularniejszych podręczników do nauki języka angielskiego

Elżbieta Tabakowska językoznawca kognitywista, tłumaczka prac naukowych z dziedziny kognitywizmu

Piotr Oczko - polonista i anglista, specjalista z zakresu literatury holenderskiej i tłumacz

Tomasz Tesznar - poeta i tłumacz literatury pięknej

Izabela Curyłło-Klag

Tadeusz Sławek

Anna Staniewska

Wiktor Jassem - specjalista od fonetyki i fonologii języka angielskiego

Jan Stanisławski - autor wielkiego słownika polsko-angielskiego i angielsko-polskiego

Jan Čermák - czeski specjalista z zakresu języka staroangielskiego, tłumacz Beowulfa

Antonín Klášterský- czeski poeta, tłumacz sonetów Szekspira (1923)

Nie dziwi, że tradycyjnie to właśnie angliści cieszą się największym szacunkiem społecznym. Wynika to częściowo z faktu wysokiego prestiżu języka angielskiego we współczesnym świecie spowodowanego ważną pozycją Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii, które posiadają status mocarstwa w polityce i gospodarce światowej i powszechnym użyciem w wymianie międzynarodowej spotęgowanym zastosowaniem Internetu i globalnej telewizji, a częściowo z cech, które filolodzy angielscy posiadają. Niewątpliwie angliści wyróżniają się na tle innych filologów znakomitą praktyczną znajomością języka kierunkowego w mowie i piśmie, której zazdroszczą im wszyscy przedstawiciele filologii. Ta znajomość bierze się z talentu do języków, który przejawiają kandydaci na anglistykę, z ciężkiej pracy i długiego okresu przygotowań do studiów oraz pomocy nauczycieli języka w szkole podstawowej i średniej i na wszelkiego rodzaju kursach językowych. Przeciętny anglista w chwili podjęcia studiów uniwersyteckich ma za sobą co najmniej sześć lat forsownej nauki języka, podczas gdy inni filolodzy zaczynają od zera i to nie z własnej winy, ale na skutek programu szkolnego, który nie przewiduje prowadzenia w szkole nauczania małych języków, czeskiego czy estońskiego. Na anglistykę obowiązuje selekcja większa niż na inne kierunki. Egzaminy są bardzo trudne i w opinii ogółu zdających niemal nie do przejścia. Egzamin na anglistykę powinien być zresztą trudny i co do tego nigdy nie było żadnych wątpliwości, problemem dla wielu kandydatów był jedynie brak możliwości dobrego przygotowania się do niego, co niestety wynikało niekiedy z braku silnej motywacji u nauczycieli, którym po prostu nie zależało na sukcesach własnych uczniów. Zasada równości, czyli konkretnie równego startu, była często naruszana. Ale dajmy spokój filozoficznym rozważaniom o braku sprawiedliwości na tym świecie, bo w ten sposób do niczego nie dojdziemy, poprzestańmy jedynie na stwierdzeniu, ze nie wszyscy uczniowie i absolwenci liceum mieli równy dostęp do świadczeń edukacyjnych, co boleśnie odczuwali młodzi ludzie uczący się w mniejszych ośrodkach i w osiedlowych liceach ogólnokształcących, albo klasach niesprofilowanych, w których nauka języka nie stała na wysokim poziomie, ku rozpaczy chętnych na anglistykę, którzy nie mieli szans na porządne przygotowanie do egzaminu wstępnego na studia i często rezygnowali z ubiegania się o miejsce na ulubionej filologii na rzecz wyboru innego kierunku równie ciekawego, ale mniej cenionego społecznie. Niestety anglistami zostają głównie osoby wychodzące z elitarnych liceów w wielkich miastach, a nie prowincjonalnych szkół z okrojonym programem nauki języka angielskiego. Szkoda, że filolodzy angielscy nie są zwykle filologami brytyjskimi, to znaczy, że nie interesują się językami celtyckimi, których na wyspach więcej niż germańskich. Bądź co bądź to Celtowie są gospodarzami Wysp Brytyjskich, a nie Anglosasi. Gdyby angliści wykorzystali swoją inteligencję do nauki języków celtyckich to byłoby wspaniale, ale tego nie widać. Ale u nas nie ceni się znajomości małych języków. Szkoda też, że angliści stosunkowo niewiele tłumaczą. Przekłady z literatury angielskiej często sporządzają amatorzy, którzy nie czerpią z tego żadnych korzyści materialnych. Natomiast zawodowi tłumacze zajmują się głównie dochodową działalnością translatorską na rzecz wielkich korporacji. Rozumiem, że z czegoś żyć trzeba, ale wypadałoby też czasem zrobić coś dla innych, zwłaszcza tych którzy nie mieli tyle szczęścia, żeby się znaleźć na anglistyce. Zawodowcy dostają kilkadziesiąt złotych za stronę, i dobrze, bo tyle powinni dostawać, ale miłośnicy poezji tłumaczący wiersze nie otrzymują za to żadnego wynagrodzenia, co więcej ponoszą nieraz znaczne wydatki na publikacje swoich tłumaczeń. Gdyby angliści wykorzystali swoją wiedzę, zwłaszcza znajomość języka staroangielskiego, do robienia tłumaczeń to byłoby świetnie. Gdybym znał ten właśnie język to bym się dzielił z innymi orientacją w literaturze angielskiej z pierwszych wieków jej istnienia. Chyba każdy po to szedł na studia, żeby być kimś. Przekłady przecież przynoszą popularność, niekiedy sławę. Czemu więc mało kto chce pracować w wyuczonym zawodzie? Kto ma talent niech tłumaczy poezję, a nie instrukcje obsługi urządzeń elektrycznych. To może robić każdy. Nawet automat sobie z tym poradzi. A człowiek niech robi coś dla innych ludzi, a ludzie to docenią. Jeśli się dostał na elitarne studia, o których marzą wszyscy, ale na które dostają się nieliczni, to niech da coś z siebie tym innym, bo na to czekają. Bycie filologiem to służba, może nie zaszczytna, ale honorowa. Szlachectwo zobowiązuje, a wybór powołania humanisty jeszcze bardziej. Filolog to niekiedy artysta. Tłumaczenie literatury pięknej to zajęcie wybitnie artystyczne. Szkoda, że rzadko uważa się tłumacza poezji za poetę, jeśli nie pisze własnych wierszy. A przecież tłumaczenie wierszy to rzecz o wiele trudniejsza niż pisanie własnych utworów. Tu nie można unikać trudności, tylko należy się z nimi zmierzyć i to codziennie. Tłumaczowi wypada dorosnąć do poziomu na przykład Szekspira, a to niełatwe. Nikt nie jest Szekspirem, a stanie się nim na czas tłumaczenia przychodzi z wysiłkiem. a przecież bez tego ani rusz. Dlatego tłumaczowi przy sporządzaniu przekładu tekstu artystycznego wypada zapomnieć o własnych ograniczeniach i zabrać się do pracy, by stworzyć rzecz co prawda nie genialną, ale kongenialną, a w każdym razie mającą ręce i nogi. Na swój sposób tłumacz umie więcej niż autor, bo robi to, czego nie potrafiłby chyba uczynić sam autor, to znaczy pisze po raz drugi ten sam tekst, ale w innym języku, w którym daną treść wyrazić zapewne trudniej niż w języku pierwotnym. Na przykład gry słów przychodzą naturalnie w języku oryginału, za to w języku przekładu należy szukać mniej lub bardziej udanych odpowiedników. Albo kwestia rymów. Po włosku rymuje się bardzo łatwo, ale oddanie tych rymów po polsku, albo co gorsza po angielsku, bywa bardzo trudne, jeśli nie niemożliwe. Dlatego nie należy krytykować tłumacza, który oddaje dwa rymy oryginału czterema. W naszym języku trudniej niż w oryginale znaleźć odpowiednie współbrzmienia, a przekład należy oceniać pod względem artystycznym, a nie dokładnego odwzorowania schematu rymowego. Podobnie w wypadku języka angielskiego nie powinno się krytykować tłumacza za niedotrzymanie miary sylabicznej. Zawartość linijki oryginału nie mieści się w tej samej liczbie zgłosek. Można więc zwiększać liczbę sylab w wersie w utworach stroficznych, na przykład sonetach, albo liczbę wersów w utworach stychicznych, na przykład w dialogach dramatycznych w sztukach Szekspira. Ballady francuskie Tadeusz Boy Żeleński przełożył bez zachowania schematu stroficznego, bardzo trudnego do uzyskania w języku polskim (przypomnijmy ababbcbc ababbcbc ababbcbc bcbc z ostatnim wersem każdej strofy i przesłania refrenowym). A jednak to jego przekład jest uważany za najlepszy i chyba rzeczywiście jest najlepszy. A dodawanie linijek w przekładach dramatów elżbietańskich pisanych białym wierszem to rzecz normalna. Oceniać należy oddanie treści a nie liczbę linijek. Nie powinno się też odsądzać od czci i wiary tłumacza, któremu zdarza się umieścić w utworze wers o innej licznie zgłosek niż przewidziana. Jeśli to pomaga przekazaniu treści linijki to zasługuje na pochwałę, a nie naganę. Tym bardziej, że wiersz angielski nigdy nie był nazbyt ścisły sylabicznie i odstępstwa od metrum są w nim na porządku dziennym, zresztą nie liczba sylab decyduje o mierze angielskiego wiersza, ale przede wszystkim liczba akcentów. Wiedzą o tym wszyscy angliści i wszyscy tłumacze z angielskiego, ale nie wszyscy krytycy o tym pamiętają. Pozostaje jeszcze kwestia teoretyczna, czy krytyk, który sam nie tłumaczy, ma prawo brać pod ocenę cudze przekłady. Wydaje się, że należy udzielić odpowiedzi twierdzącej. Krytyk może oceniać, bo to jego praca, o ile ocenia zgodnie z faktami. Co innego, gdy się z tymi faktami rozmija. Nikt nie wymaga od krytyka, żeby sam kongenialnie tłumaczył. Praca tłumacza i krytyka to dwie różne rzeczy, ale obaj służą literaturze. Mogą się spierać, ale powinni się szanować i nie stosować ataków osobistych. Należy trzymać się tematu, a nie używać argumentów skierowanych w osobę, a nie jej dzieło. Dlatego uważam, że nie należy zarzucać komukolwiek, że nie jest dyplomowanym filologiem z dziedziny języka i literatury z których tłumaczy. Tłumacz może być z wykształcenia technikiem albo inżynierem i to nic nie szkodzi wprost przeciwnie, może pomóc. Najlepsi tłumacze często nie są filologami, ale prawnikami czy lekarzaami. Studia prawnicze ukończył na przykład Maciej Froński, medyczne Tadeusz Boy Żeleński. Niech więc angliści krytykują przekłady robione nie przez anglistów, ale z szacunkiem dla tematu. Byłoby miło, gdyby nie przemilczali istniejących przekładów i działających tłumaczy. Bohemiści na przykład nie atakują tłumaczy z języka czeskiego tylko dlatego, że nie kończyli studiów na slawistyce. Najbardziej zasłużony tłumacz z języka czeskiego, Józef Waczków był z wykształcenia romanistą, tłumaczył zresztą z portugalskiego (sonety Camoesa). Bardzo dobre przekłady z czeskiego (i słoweńskiego) robiła Anna Kamieńska, wybitna poetka, która deklarowała całkowita nieznajomość języka czeskiego, ale umiała korzystać ze słownika. To ją zresztą uchroniło od popełniania zawstydzających błędów, które się zdarzają zawodowym tłumaczom, nazbyt zadufanym w swoją znajomość języka obcego. Słowniki to bardzo rzadko wykorzystywane książki, a szkoda. Warto przypomnieć fakt, o którym często się zapomina, że nasze opanowanie języka obcego sprowadza się zazwyczaj do zapamiętania najwyżej czterech tysięcy słów, czyli absolutnego minimum. Wertowanie słowników ma więc sens. Chociaż sprawdzanie znaczenia poszczególnych słów tekstu to podstawowy etap pracy tłumacza, to tłumacze w praktyce często go pomijają, bo wydaje im się, że znają wszystkie znaczenia wszystkich wyrazów i zwrotów, a to nieprawda. Słowa mają po kilka a czasem po kilkanaście znaczeń i nie wszystkie poznaje się w szkole. Oczywiście najlepiej korzystać z możliwie największych słowników, bo te małe często nie posiadają ważnych znaczeń i w ten sposób wprowadzają w błąd. Ale słowników nam nie brakuje. Są wydania papierowe i sieciowe, więc można z nich do woli korzystać. Podstawowe słowniki zawierają po około pięćdziesiąt tysięcy słów, a więc trochę więcej niż minimum. Szczególnym przykładem są słowniki dawnych języków. Powinno się do nich zaglądać przy tłumaczeniu, no bo raczej nikt nie zna angielskiego epoki elżbietańskiej z własnego doświadczenia. Przy tłumaczeniu dawnych tekstów korzysta się też z nowych tłumaczeń na ten sam język, albo przynajmniej wykładni. Warto sprawdzić swoje rozumienie tekstu na przykład staroangielskiego, czytając nowoangielski przekład któregokolwiek z tamtych arcydzieł. Ale tłumaczyć powinno się z oryginału, czyli tekstu staroangielskiego, a nie tylko z nowoangielskiego tłumaczenia, choćby bardzo dobrego. Można też korzystać z pomocy wykwalifikowanego filologa, specjalisty w zakresie języka określonej epoki. Wbrew pozorom znajdzie się wielu chętnych do pomocy i to w czynie społecznym. Da się na przykład liczyć na pomoc anglistów. Wiem co mówię. bo sam tej pomocy doświadczyłem. Kwestia dyskusyjną pozostaje tłumaczenie nie z oryginału, ale z przekładu na język trzeci. Oczywiście w praktyce bardzo często spotykamy się z tego typu sytuacją w przypadku translacji z języków Dalekiego Wschodu, albo innych języków egzotycznych, a nawet języków celtyckich. Nie znam nikogo, kto tłumaczy z irlandzkiego lub walijskiego bez pośrednictwa języka angielskiego, co jest moim skromnym zdaniem trochę przykre dla Walijczyków i Irlandczyków. Można nie znać języków historycznych, ale żeby nie znać języków żywych i europejskich to chyba jednak przesada. Można też tłumaczyć z przekładu filologicznego, ale w tym przypadku należałoby się do tego przyznać i oddać honor autorowi tłumaczenia dosłownego. Chodzi jednak o to, żeby przekład filologiczny był naprawdę dobry, bezbłędny, a z tym bywa różnie i często poeta tłumaczący wiersz sygnalizuje pierwszemu tłumaczowi, że w jego wersji coś się nie zgadza i zwykle ma rację. Ale w przypadku języka angielskiego, najpowszechniej znanego w Polsce, tłumaczenie na sposób poetycki z przekładu filologicznego prawie nie występuje. Co innego w translacji ze wspomnianych języków egzotycznych, na przykład tureckiego, arabskiego, chińskiego i języków Indii. Podobna sytuacja miała miejsce przy tłumaczeniu z literatur dawnego związku Radzieckiego, które przekładano z rosyjskiego nawet bez zaglądania do oryginału estońskiego czy łotewskiego, albo armeńskiego czy gruzińskiego, Ale nie należy tego ganić, bo tylko w ten sposób mogliśmy poznać arcydzieła literatur kaukaskich, których z powodu nieznajomości alfabetów ormiańskiego i gruzińskiego nie możemy czytać nawet fonetycznie. Angliści tłumaczą literaturę Indii za pośrednictwem języka angielskiego i to nie powinno się nam wydawać niewłaściwe, przydałoby się jednak wyszkolić tłumaczy, którzy będą przekładać z oryginału napisanego bądź co bądź w języku indoeuropejskim, a więc naszym. Opanowanie klasycznego języka Indii lub powstałych z niego języków regionalnych nie powinno sprawiać trudności zwłaszcza w kraju, w którym popularne są tatuaże wykonane w tym właśnie alfabecie. Czemu nikomu się nie chce tłumaczyć hinduskich eposów? Przecież to wielkie dzieła literatury światowej. Wypadałoby je znać. A przecież kultura i religia Indii przestały być już dla nas obce, bo w Polsce są liczni wyznawcy kultów pochodzących z tego kraju. A co do tłumaczenia ustnego to chyba właśnie angliści i germaniści są najlepsi w branży, bo wszyscy są do tego znakomicie przygotowani. Na innych filologiach trochę z tym gorzej, bo nikogo nie wpuszcza się do laboratorium językowego, ani tym bardziej do kabiny. Tłumaczenie kabinowe wymaga określonych predyspozycji, bardzo dobrej znajomości języka, refleksu, wytrzymałości fizycznej i psychicznej (w kabinie bywa bardzo gorąco), umiejętności obchodzenia się z elektroniką, dyspozycyjności w szerokim zakresie czasowym i tym podobnych. Wymagana jest też przeważnie specjalizacja w określonej dziedzinie, na przykład w słownictwie medycznym, prawniczym, technicznym i ekonomicznym. A tłumacz dyplomatyczny sam powinien być dyplomatą i często bywa, zwłaszcza w sytuacji, gdy zostaje przydzielony do polityka bez doświadczenia w negocjacjach. Zdarza się, że tłumacze ratują świat przed kolejną wojną, albo przynajmniej życie zakładnika porwanego przez terrorystów. Oczywiście zdarzają się wpadki, kiedy tłumacz zapomina języka w gębie. Tłumaczenie w czasie pozostawania w asyście znanego polityka to trudne zadanie wymagające stałej gotowości i koncentracji. Często tłumacz nie ma czasu zjeść, wypić, albo pójść do toalety, bo cały czas pracuje i tylko nieliczni politycy mają litość nad tłumaczem i pozostawiają mu trochę czasu na kanapkę i herbatę. Ze względu na obecny układ sił na świecie najważniejszą rolę odgrywają tłumacze z angielskiego, języka supermocarstw Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii, rosyjskiego, języka Federacji Rosyjskiej i dawnego Związku Radzieckiego, francuskiego, niemieckiego i arabskiego, którym się mówi w najbardziej zapalnych rejonach świata. W siłę rośnie hiszpański, którym mówi się nie tylko w Hiszpanii i prawie wszystkich krajach Ameryki Południowej, ale również w coraz większym stopniu w Stanach Zjednoczonych. Co prawda językiem podstawowym ciągle pozostaje angielski, ale na ulicach słyszy się hiszpański. Zna znaczeniu zyskuje portugalski, ale nie ze względy na siłę Portugalii, tylko z uwagi na pozycję Brazylii, ogromnego kraju o dużej liczbie ludności, przed którym leży przyszłość. No a chiński, ciągle nieznany u nas, wysuwa się na plan pierwszy, czego wciąż nie uwzględniają ani programy szkół, ani niestety studiów wyższych. Do głosu dochodzi koreański z powodu gospodarczej potęgi południowej części tego podzielonego politycznie kraju. Wbrew pozorom również polski zwiększa swoją atrakcyjność dla cudzoziemców. Wielu obcokrajowców uczy się polskiego, który powoli zaczyna odgrywać rolę podobną do rosyjskiego w czasach Związku Radzieckiego, gdy ten język był oknem na świat dla wielu Afrykanów. Wakacyjne kursy języka polskiego są bardzo popularne, a polonistykę otwiera się w bardzo wielu krajach. Warto inwestować w naukę cudzoziemców, żeby potem z nimi handlować. Bez dopływu pieniędzy z zewnątrz nie można funkcjonować, a język stanowi najlepszy element handlu. Bez znajomości języka można prowadzić wojnę, ale nie negocjacje biznesowe. Anglicy inwestowali w nauczanie języka angielskiego na świecie i osiągnęli pozycję wiodąca, usuwając w cień Francuzów, których język był powszechnie używany w dyplomacji. Również Słoweńcy od dawna przyciągają cudzoziemców kursami językowymi, które znajdują wielu chętnych. I to wśród przedstawicieli największych krajów świata, którzy są zainteresowani nauką jednego z najmniejszych języków słowiańskich, co prawda posiadającego wspaniałą literaturę. Nowe kierunki filologiczne należy otwierać, a nie zamykać stare, bo rzekomo nierentowne. Będą rentowne, ale po kilku latach, kiedy ich absolwenci zaczną podpisywać kontrakty na dostawę ciężkiego sprzętu budowlanego lub surowców. Filolodzy są najtańszymi pracownikami, bo ich wykształcenie kosztuje najmniej, a zyski, które przynoszą są największe. Do wykształcenia filologa nie potrzeba drogiego laboratorium, narzędzi i urządzeń. Wystarczy parę lektur i dobry nauczyciel. A o tych nauczycieli najtrudniej. O motywację też trudno, bo jeśli młody człowiek widzi i wie, że będzie mieć trudności ze zdobyciem zajęcia po wybranych przez siebie studiach, to zwyczajnie nie chce mu się uczyć. Ten problem od dawna dotyczył na przykład slawistów, ale ostatnio, co gorsza, rozciągnął się na anglistów i polonistów, co graniczy z absurdem. Niż demograficzny robi swoje. Szkoły są zamykane, a klasy rozwiązywane. Brak ofert dla nauczycieli. Inna rzecz, że mało kto chce zostać nauczycielem. Bo to trudna i niewdzięczna praca. Ale częściowo to wina systemu, który promował większe kierunki. Wszyscy się pchali na anglistykę aż do przesady, która doprowadziła do kryzysu. A wzięło się to stąd, że skąpiono pieniędzy na tworzenie nowych kierunków, wprost przeciwnie, zamykano już istniejące jako nierentowne. A przecież nie ten kierunek wypada uznać za rentowny, który nie przynosi strat, tylko ten, który przynosi zyski, owszem po paru latach. A lingwistyka zastosowana w handlu to złoty interes. Na sprzedaży ropy robi się duże pieniądze. Na kupnie i pośrednictwie też można zarobić, pod warunkiem, że zna się język i umie się dotrzeć do kupca. A ropę to akurat sprzedają głównie Arabowie. Osobiście wolę angielski niż arabski, ale w pewnych branżach lepiej znać biegle ten ostatni. A u nas z tym krucho. Jesteśmy chyba zbyt leniwi na naukę nowego pisma i to się może na nas mścić. Przynajmniej gospodarczo, ale w niektórych przypadkach bardziej drastycznie, bo zdarza się, ze ktoś nie wraca z Bliskiego Wschodu, bowiem nie znalazł się nikt, kto by mógł go stamtąd wyciągnąć. To nie żarty, tylko smutna rzeczywistość. Na szczęście angliści nie stykają się z podobnymi problemami. Generalnie rzecz biorąc kraje anglojęzyczne są bezpieczne. Czasem jednak same stają się celem ataków terrorystycznych. I wtedy pomoc anglistów bywa potrzebna. Ale na co dzień angliści pracują głównie w handlu i turystyce, a niektórzy w polityce na różnych szczeblach. Oczywiście wiele tłumaczeń dokonuje się dla telewizji. W tym przypadku chodzi głównie o tłumaczenia dialogów w filmach fabularnych i komentarzy w filmach dokumentalnych, czasem o przeprowadzanie wywiadów, ale to robota typowo dziennikarska. Pracować można też w hotelarstwie, zwłaszcza w sieciach luksusowych hoteli, bo w tych raczej przebywają anglojęzyczni goście. A praca w szkolnictwie państwowym i prywatnym to jedna z możliwości, może nie najchętniej wykorzystywana, ale jednak dostępna. Poza tym zdarza się praca w firmach prywatnych współpracujących z zagranicą. Unia Europejska oferuje bardzo wiele miejsc pracy w swoich urzędach i przedstawicielstwach, ale w tym przypadku przydaje się bardzo znajomość również innych języków, zwłaszcza francuskiego i niemieckiego. Wbrew pozorom pracy nie brakuje, ale nie każdemu odpowiadają warunki finansowe. Angliści zwykle wolą wybierać posady z pensją wynoszącą kilka tysięcy złotych, podczas gdy inni zadowalają się mniejszymi zarobkami. Niekiedy ludzi w sile wieku denerwuje to nastawienie u ludzi młodych, ale z drugiej strony to oni ponoszą największe wydatki, na przykład na budowę domu. Tłumaczom pracującym na własną rękę zwykle bywa trudniej. Stawki za stronę są małe, a tłumaczenie to sprawa czasochłonna, więc nie da się przełożyć zbyt wielu stron dziennie. Niekiedy można przyśpieszyć pracę dzięki kopiowaniu powtarzających się fragmentów. Na przykład w książce o lotnictwie, gdy na wszystkich stronach powtarza się ten sam schemat opisu poszczególnych modeli samolotów, podający ich długość, rozpiętość skrzydeł, wysokość, liczbę silników, prędkość maksymalną, pułap, masę własną, masę startową, zasięg, zużycie paliwa, rok oblatania i rok wprowadzenia do produkcji masowej, można po prostu skopiować tabelę i wpisywać za każdym razem tylko dane dotyczące określonego samolotu. Ale przy tłumaczeniu poezji to nie działa. Każdy wiersz jest inny, nowy i wymaga tłumaczenia od podstaw. Tłumaczenie tekstów prawniczych wymaga znajomości języka prawnego ze wszystkimi jego ustalonymi precyzyjnymi formułami i to z dwóch języków, gdzie zwyczaje prawne i prawnojęzykowe się różnią. Podziwiam też tłumaczy, którzy znają język na przykład współczesnej fizyki jądrowej. Oni są po trochu fizykami, choć kończyli nie fizykę, ale filologię. Ale praca tłumacza wymaga stałego uczenia się i podnoszenia swoich kwalifikacji, dlatego można sądzić, że to właśnie tłumacze mają największą wiedzę ogólną o świecie. Praca tłumacza przypomina po części pracę aktora, który się wcieela w różne role i w każdej powinien być przekonujący, a przecież nie jest ani księdzem, ani leekarzem, ani żeglarzem, ani lotnikiem ani tym bardziej starożytnym Egipcjaninem. To zawód który stawia przed wykonującym go człowiekiem spore wymagania wynikające z samej natury wykonywanej pracy, a nie z zewnętrznej presji. Tu nie da się niczego udawać. Gdy się nie zna potrzebnego słowa, nie można go wymyślić. Sięga się wtedy po słownik, albo zasięga opinii kolegi po fachu, przy czym bardzo pomaga noszony stale przy sobie telefon. Dużą pomocą jest też Internet i jego zasoby, na przykład ilustrowane encyklopedie sieciowe, w których można sprawdzić, jak się nazywa dana część samochodu, ubrania, albo gatunek ptaka czy ryby. Bardzo pomagają dawne zainteresowania na przykład techniką, czy architekturą. To usprawnia pracę, bo przyśpiesza poszukiwanie odpowiednich słów. Ważne też jest przebywanie w środowisku tłumaczy. Wtedy łatwiej znaleźć pomoc właściwego człowieka. Dużą pomoc świadczą na przykład redaktorzy Przekładańca, miedzy innymi dr hab. Magdalena Heydel, specjalistka od przekładu poezji. Starsi tłumacze służą radą młodszym i jeszcze niedoświadczonym przekładowcom. Niekiedy doradzają celne poprawki, albo zwracają uwagę na tekst, który powinien być przełożony, a jeszcze nie jest, lub pozostaje w przekładzie fragmentarycznym. Pomagają też w publikacji tłumaczenia, która bywa o wiele trudniejsza do przeprowadzenia niż sam przekład. Pisma literackie pękają w szwach i trudno się dopchać do choćby dwóch-trzech stron raz na parę lat. Dużym udogodnieniem jest Internet i portale literackie. Tam łatwiej zamieścić swoje tłumaczenie zwłaszcza debiutantom. Gdzie indziej to bardzo trudne. A na druk czeka się wiele miesięcy. Tylko Stanisław Barańczak drukuje wszystko, co przełożył. Inni mają szuflady pełne nieopublikowanych przekładów. Publikacja pozycji książkowej napotyka na wiele problemów. Trudno przekonać wydawców a zwłaszcza szefów wydawnictw, że mało znany poeta kiedyś będzie uznawany za wielkiego. Tylko nieliczni mają nosa do wynajdywania przyszłych geniuszy. Ale to już wspólny problem poetów i tłumaczy. Największy religijny poeta angielski dziewiętnastego wieku, Gerard Manley Hopkins, był w ogóle niemal nieznany za życia i niedoceniany, a jego najbliższy przyjaciel i wydawca wręcz we wstępie do pośmiertnej edycji poezji autora Katastrofy statku Deutschland przepraszał czytelników, że publikuje wiersze pełne "błędów stylu", jak określił specyficzną rytmikę i instrumentację nieżyjącego już poety. Mickiewicz też był kiedyś debiutantem, któremu zarzucano, że używa prostackich słów. Ale to on trafił na pomniki, a nie jego starsi koledzy po piórze i zarazem najbardziej zawzięci krytycy. Innym wybitnym poetom też nie było łatwo. Żyli w biedzie, a nierzadko w nędzy i nie czerpali zysków z wielomilionowych nakładów ich poezji, których z reguły nie dożywali. Ale to ryzyko bycia artystą. Wybrańcy bogów nie zawsze znajdują uznanie u ludzi. A pomniki stawia się nielicznym i to nie zawsze tym, którzy najbardziej na to zasługują. A tłumaczom raczej się monumentów nie poświęca, o ile nie byli oni poetami oryginalnymi. To trochę dyskusyjne, zwłaszcza, że niektórzy twórcy są bardziej znani właśnie z tłumaczeń. Nawet Stanisław Barańczak, skądinąd bardzo interesujący oryginalny poeta, trafił do świadomości ludzi jako tłumacz Szekspira. Ale tłumacze nie dążą do sławy. Oczekują raczej uznania. I po cichu liczą na to, że się ich nie będzie przemilczać, co nagminne. Przemilcza się na przykład Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego w roli tłumacza Ody do radości Friedricha Schillera, śpiewanej na melodię Ludwiga van Beethovena, która stała się naszym europejskim hymnem. A to nieładnie. Wypadałoby to pamiętać, a nie pamięta się, co nie świadczy o nas dobrze. Poza tym zupełnie nie znamy tłumaczy literatury polskiej. A należałoby, bo to ambasadorowie kultury polskiej za granicą, i to honorowi, bo przecież my im za to nie płacimy, co więcej oni nam czasem płacą za możliwość tłumaczenia, co zakrawa na absurd. Oni robią więcej dla promocji polski na świecie niż wszyscy nasi ministrowie spraw zagranicznych razem wzięci. Dzięki nim Polska była przez lata postrzegana lepiej, niż na to zasługiwaliśmy. Chwała przede wszystkim Karlowi Dedeciusowi, którego znakomite przekłady utorowały polskiej literaturze drogę do niemieckich domów, gdzie jej przedtem w ogóle nie było. A tłumaczy na języki słowiański to nie sposób tu wyliczyć, bo tylu ich było. Miło wiedzieć, że dla niektórych narodów literatura polska była wzorem do naśladowania. Ale niemiło nie zauważać tych literatur na mapie kulturalnej Europy. Do lat dziewięćdziesiątych właściwie nikt w Polsce nie wiedział o istnieniu Słowenii, Słoweńców, słoweńskiego języka i słoweńskiej literatury. A z literatury słowackiej, narodu mieszkającego wzdłuż naszej południowej granicy nadal nikt nic nie zna i co najgorsze w ogóle się nie wstydzi. Już nie mówię o Estonii i Estończykach, albo Łotwie i Łotyszach. No bo o Litwie i Litwinach to się coś przynajmniej wie ze szkoły. Mało, bo mało, ale jednak, coś się wyniosło z murów szkoły. Ale z drugiej strony to nawet o największych literaturach, czyli o literaturze angielskiej z amerykańską, francuskiej, niemieckiej i rosyjskiej też przeciętny uczeń nie umiałby mówić dłużej niż przez pięć minut. U nas uczniowie nie czytają Wojny i pokoju Lwa Tołstoja. Trudno o większą lukę w edukacji, o ile mogę sądzić. Przecież to nas ośmiesza. A dawniej uczniowie czytali to z własnej woli, choćby pod ławką. Pół biedy, jeśli obejrzą film, ale i to nie zdarza się zbyt często. O Eugeniuszu Onieginie to nie wspomnę. U mnie przynajmniej był w szkole na lekcjach rosyjskiego, w streszczeniu, ale jednak. A gdzie indziej nie było go wcale. Akurat rusycystka była bardzo dobra. Z literatury japońskiej też się u nas nic nie czyta, za to polskie książki w przekładzie na japoński są, o dziwo, czytane. Już nie mówię, że w oryginale, ale wypadałoby to znać. Nie oznacza to oczywiście, że należy się ograniczać wyłącznie do poznawania literatury, bo są inne dziedziny równie, a może nawet bardziej interesujące i z pewnością bardziej przydatne, ale znajomość literatury bynajmniej nie przeszkadza, ale bardzo pomaga w zaznajamianiu się z innymi dziedzinami działalności człowieka i może stanowić pierwszy stopień w opanowywaniu tych właśnie dziedzin. Opanowanie któregokolwiek języka obcego przynosi korzyść w każdej innej dziedzinie, a najprostsza droga do poznania tego języka prowadzi właśnie przez literaturę. Przez lekturę dzieł literackich można się bardzo szybko nauczyć słówek, i przychodzi to w sposób zupełnie naturalny, niemal bez wysiłku, między innymi dlatego, że poznajemy wtedy nowe słowa we właściwym kontekście i w typowych połączeniach, przez co uczymy się od razu całych zwrotów czy zestawień. Słowa same wchodzą do głowy, i to na dobre, lepiej niż ze słownika. Dużą pomocą są też słowniki obrazkowe. Niektórzy w ogóle po nie nie sięgają, bo uważają, że to dobre dla dzieci. Ale właśnie w ten sposób bardzo łatwo można się nauczyć słówek, głównie rzeczowników. A w ogóle to rzeczowniki zapamiętuje się najłatwiej, później dopiero czasowniki, a na końcu chyba przymiotniki. Najlepiej uczyć się słówek w sensownych połączeniach. Wtedy można je zapamiętać najszybciej. Inaczej, w oderwaniu od siebie, przychodzą trudniej. A w ogóle to nauczanie języków obcych w polskiej szkole bywa poniżej krytyki. Rówieśnicy na zachodzie górują nad naszymi uczniami, jeśli chodzi o znajomość języków obcych i w ogóle obycie w świecie. Tam to normalne pójść na imprezę w innym kraju w mieszanym językowo towarzystwie. A u nas by to nie przeszło, bo nikt nie potrafi rozmawiać w obcym języku, dopóki nie wyjedzie gdzieś na stałe, ale i z tym bywa różnie, bo są emigranci, którzy przez całe dorosłe życie się nie nauczyli dobrze mówić w języku kraju, do którego przybyli. Częściej dotyczy to kobiet, bo one spędzają więcej czasu w domu i dlatego mają mniej okazji do rozmawiania, a więc i do nauki nowego języka. Chodzą do polskiego sklepu, stykają się ze sprzedawcą Polakiem i polskim duchownym i przeżywają całe życie nie odzywając się ani słowem do sąsiadów. A z reguły nikt dorosły nie chodzi do tamtejszej szkoły, choć bywają wyjątki. A z wykształceniem dzieci bywa różnie, bo przecież nikogo z emigrantów nie stać na prywatne szkoły, a zwłaszcza na studia. Start w obcym kraju okazuje się jeszcze trudniejszy niż w biednej ojczyźnie. Co więcej anglistom wcale nie bywa łatwiej, choć na to liczą. Tam bycie filologiem angielskim nie daje żadnej przewagi nad innymi, bo nie jest niczym szczególnym. To już łatwiej slawistom i orientalistom. Tam się bardziej niż u nas ceni oryginalność, a amerykańskie uczelnie dbają o zróżnicowanie oferty edukacyjnej, czego u nas nie można się doczekać nawet na najlepszych uczeniach, a jedną z nich ukończyłem. U nas na przykład z reguły nie ma na uczelniach egiptologii czy celtologii, a to ciekawe kierunki. Nie można nawet studiować fińskiego czy estońskiego. A w ogóle uczenie języków, które nie są urzędowe w żadnym państwie to tragedia. Na przykład języka łużyckiego to się na naszych uczelniach prawie w ogóle nie naucza, co najwyżej jako nawet nie drugi, ale trzeci czy czwarty język słowiański na slawistyce i to nie wszędzie. Uczy się języka hiszpańskiego, ale zapomina się zupełnie, że to nie jedyny język, którym się mówi w Hiszpanii, bo tam są co najmniej dwa inne języki literackie, w tym baskijski. Gdyby ktoś nie wiedział to język baskijski, używany przez Basków mieszkających w Hiszpanii i częściowo we Francji, to w prostej linii potomek pierwotnego języka Europejczyków. Choćby z tego względu Baskom należy się szacunek. Poza tym sporo tam ładnych dziewczyn, a to ważny argument przynajmniej dla niektórych mężczyzn. Słyszał kto w Polsce o filologii baskijskiej? Podobno gdzieś funkcjonuje wstydliwie ukryta między iberystyką i romanistyką ale łatwiej w Polsce zobaczyć baskijskiego piłkarza niż filologa baskijskiego, bo mecze piłki nożnej są u nas organizowane, a wykłady o literaturze baskijskiej nie, a to bardzo ciekawa literatura o długiej tradycji pisanej. Pozdrawiam wszystkich, którzy znają język baskijski, albo przynajmniej próbują się go uczyć. Sam raczej pozostanę przy angielskim, ale popieram nauczanie baskijskiego. Tworzenie stron internetowych o tematyce baskijskiej będzie mile widziane. Również prowadzenie stron poświęconych filologii fińskiej czy estońskiej, albo ormiańskiej czy gruzińskiej powitam z zadowoleniem. Stronę o literaturze chińskiej już znalazłem. Prowadzi ją wybitny tłumacz Jarosław Zawadzki. Polecam ją wszystkim. Miło czytać wiersze chińskie w przekładzie z chińskiego, a nie z angielskiego. No bo jednak wypadałoby tłumaczyć z oryginału. A poezję chińską znamy bardzo słabo. Szkoda, że z Chin zapożyczyliśmy papier, ale już nie to, co na nim napisano. To nawet z poezją perską czy arabską było lepiej. Może i Europa nie bardzo kochała islamski Bliski Wschód, ale poezję przyswojono dawno, i to dobrze, bo to naprawdę wielka poezja i po wiekach nadająca się do czytania. Saadi, Firdausi, Omar Chajjam, Hafiz i Rumi to poeci europejscy w tym sensie, że w całej Europie czytani i podziwiani. Podobnie Yunus Emre, wielki poeta turecki. Są oni nam bliżsi niż poeci z niektórych małych krajów Europy. Nie znamy nawet dziedzictwa średniowiecznej poezji łacińskiej, o greckiej nie wspominając. Co gorsza nie znamy poezji czeskiej i słowackiej, choć to nasi sąsiedzi. O łużyckiej nie mówię, a przecież istnieje i ma się dobrze. Nas denerwuje to, że na zachodzie uważają Polaków za gorszy gatunek Rosjan, ale to my nie odróżniamy Anglików i Irlandczyków, co zwłaszcza dla tych ostatnich może być obraźliwe. Co prawda jedni i drudzy mówią na co dzień po angielsku, ale ci drudzy również po irlandzku, o którego istnieniu my nie wiemy, albo nie pamiętamy, nie mówiąc o znajomości tego języka, bez którego Europa by nie przetrwała pod względem cywilizacji upadku Cesarstwa Rzymskiego. Szkoci też mówią po angielsku, ale z dumą wspominają swoje zwycięskie wojny z Anglikami i powstania narodowe. To prawda, że są pod tym względem trochę podobni do Polaków. Belgowie mówią w części po francusku, ale nie uważają się za Francuzów, a po hiszpańsku mówi pół świata. Po portugalsku mówią Brazylijczycy, nie tylko Portugalczycy. Ale u nas świadomość geograficzna pozostaje na bardzo niskim poziomie. Miałem bardzo dobrych nauczycieli geografii w szkole podstawowej i średniej, ale akurat o językach świata to nie było na lekcjach zbyt wiele. Nikt nam nie mówił nic o Ameryce łacińskiej, albo o krajach arabskich. Ale my mieliśmy problemy nawet z wymienieniem krajów powstałych po rozpadzie Jugosławii, a jedyny pożytek z tego rozpadu był ten, że poznaliśmy nazwy tych państw i dowiedzieliśmy się, że tam mieszkały różne narody mówiące różnymi językami słowiańskimi, o czym do tej pory raczej nikt nie miał zielonego pojęcia. Dopiero dwadzieścia lat temu Polacy nauczyli się, że Czesi i Słowacy to dwa odrębne narody, z których pierwsi piją piwo, a drudzy wino. Po rozpadzie Związku Radzieckiego Polacy nagle odkryli istnienie Estończyków i Łotyszy, albo Gruzinów i Ormian. Turystyka trochę poszerzyła nasze horyzonty, ale dalej wielu z nas nie odróżnia Chińczyka od Koreańczyka. Wypadałoby trochę wiedzieć o świecie, w którym się żyje. Niestety wielu z nas dowiaduje się, o którymś z obcych krajów dopiero wtedy, gdy ktoś tam zginie. Często jeżdżą w różne zapalne rejony nieświadomi zagrożenia. I to bez znajomości języka, którym się tam mówi. To bardzo nierozsądne. Nie powinno się jechać do kraju, którego języka się w ogóle nie rozumie, bo to po prostu niebezpieczne. szczególnie, gdy się jedzie na własną rękę, nie informując o tym nikogo. Nie wszędzie się można dogadać po angielsku, w niektórych krajach Dalekiego Wschodu pomocą mogą być ludzie, którzy studiowali w Związku Radzieckim i liznęli trochę rosyjskiego. Lepiej nie zostać w obcym świecie samemu bez znajomości języka. W Afryce gdzieniegdzie można się porozumieć w językach kolonialnych, po angielsku, po francusku, albo ewentualnie po niemiecku. I tylko z rzadka po polsku, chyba że się trafi na misjonarza. Wyjazd dobrze poprzedzić choćby elementarną nauka języka. Bo inaczej można wejść na pole minowe i to w sensie dosłownym, bo w egzotycznych krajach wojny są na porządku dziennym. Warto czytać ostrzeżenia, pod warunkiem, że zna się język i alfabet. Ale u nas ludzie nie znają nawet cyrylicy, a raczej grażdanki, nazywanej potocznie cyrylicą. Prawdziwa cyrylica była w użyciu ponad tysiąc lat temu i zastąpiono ją grażdanką, zbliżoną krojem do pisma łacińskiego, dopiero w epoce oświecenia. Dobrze, że znaki informacyjne są często obrazkowe. Ale wypadałoby znać choćby najprostsze słowa w języku kraju, do którego jedziemy, albo przez który przynajmniej przejeżdżamy. Każdy, kto choć raz był na wakacjach w Grecji wie, że obcy alfabet stanowi bardzo duży problem. Drogowskazy w nieznanym piśmie dla kierowców stanowią znaczne utrudnienie. Na szczęście w niektórych krajach tablice informacyjne są dwujęzyczne, albo raczej pisane w dwóch alfabetach. Nawet w Chinach są specjalne tablice dla turystów, bez których nikt by nie funkcjonował w tm kraju. Na szczęście w Walii napisy są dwujęzyczne, angielskie i walijskie. W Rosji napisy są cyrylicą, ale to nie powinno być dla nas problemem. Chyba, że ktoś należy do młodego pokolenia, które nie miało w szkole w ogóle rosyjskiego. A to źle, bo to piękny język i bardzo bogata literatura, niezależnie od polityki. Wolałbym znać Aleksandra Puszkina, Lwa Tołstoja, Antoniego Czechowa niż wielu innych poetów, pisarzy, dramaturgów angielskich, francuskich i niemieckich. Choć oczywiście generalnie rzecz biorąc bardziej interesuje się literaturą angielską. Każdy ma prawo interesować się tym, czym chce. Nie powinno się w to ingerować. Nas raczej poddawano presji, żeby się uczyć rosyjskiego, bo to był obowiązkowy przedmiot w szkole podstawowej, w liceum i na studiach. Pokolenia późniejsze raczej zniechęcano do rosyjskiego, ale oni się nie dali i się go uczyli sami. Wierzę w młodych ludzi i wyrażam nadzieję, że sami niezależnie od zewnętrznych wpływów i nacisków odnajdą własną drogę. Trochę gorzej, gdy niektórzy zachwycają się daną literaturą, a wcześniej lekceważyli innych studentów, którzy się nią zajmowali od początku studiów. Zdarzają się niestety angliści czy romaniści, którzy zaczynają się zajmować na przykład literaturą rosyjską i są bardzo z siebie dumni i zadowoleni, ale przed rozpoczęciem studiów śmiali się z kolegów i koleżanek, którzy z własnej nieprzymuszonej woli szli na filologię rosyjską, wtedy mocno niepopularną. Wszyscy znamy tego typu osoby i postawy. Łagodnie rzecz ujmując się z nimi nie zgadzam. Można się śmiać z bohemistów lub słowacystów, ale lepiej tego nie robić, bo licho nie śpi i każdemu może się zdarzyć wypadek samochodowy w Czechach lub na Słowacji i wtedy pomoc tłumacza języka czeskiego lub słowackiego staje się nieodzowna. Jeszce gorzej gdy ktoś popełni wykroczenie drogowe, na przykład jadąc na podwójnym gazie, co u nas nagminne, a w większości krajów niedopuszczalne i karalne. Wtedy tłumacz robi i za tłumacza i za adwokata, pomagając się porozumieć z tamtejszym obrońcą z urzędu. A Polacy mają skłonność do łamania prawa za granicą, nie zdając sobie sprawy, że obce prawo bywa znacznie bardziej surowe i represyjne niż nasze, a wyroki zapadają po kilku godzinach lub dniach, a nie po paru latach. Wtedy od tłumacza dużo zależy. Zdarza się, że ktoś nie dostaje większego wyroku za obrazę sądu tylko dlatego, że tłumacz trochę łagodzi to, co mówi oskarżony. Tam nie toleruje się chamstwa w sądzie. To przestępstwo gorsze niż kradzież lub oszustwo. Warto o tym pamiętać. Często tłumacze pomagają bardzo również w dostaniu się na studia lub w zdobyciu pracy. To wykracza oczywiście poza obowiązki tłumacza, ale stanowi przejaw jego życzliwości i chęci pomocy. Bez tego wsparcia trudno funkcjonować zwłaszcza świeżym emigrantom. Ale studentom na studiach semestralnych też tłumacze dostarczają dużego wsparcia. Wiem to z własnego doświadczenia. Dlatego należy cenić tłumaczy. A z tym szacunkiem bywa rożnie. Tłumacze są z reguły źle opłacani, o wiele gorzej od innych zawodów. Przypomnijmy, że tłumaczenie służy ludziom przez lata, a czasem może zdecydować o dużych sumach pieniędzy. Inwestycja w tłumaczenia literackie zwraca się niekiedy po tysiące razy. Piotr Kochanowski albo Franciszek Ksawery Dmochowski zdziwiliby się, ile zarabiają na nich wydawcy. Przez te czterysta czy dwieście lat wydań było sporo, a nakłady były raczej wielkie, bo to dla szkół. A liczba wydanych tomów w tłumaczeniach Tadeusza Boya Żeleńskiego czy Stanisława Barańczaka robi się astronomiczna. A wydań Giaura w przekładzie MIckiewicza to już nikt nie liczy. Niestety nie wszyscy tłumacze mieli tyle szczęścia, co Mickiewicz i, nie będąc najwybitniejszymi polskimi poetami, nie mogli liczyć na kolejne wznowienia ich przekładów. Wiele tłumaczeń nie zostało nigdy opublikowanych, inne zostały wydane, ale później szybko zapomniane. Podobnie są poeci znani i zapomniani słusznie lub niesłusznie. Sława nie była dana wszystkim. Jedni są sławni, a drudzy nie. Wiadomo są ludzie bogaci i biedni, wysocy i niscy, młodzi i starzy, żyjący krótko i długowieczni. Ludzie są różni a tłumaczom też się różnie układa. Jednych się czyta po latach, a innych nie. To częściowo zależy od właściwości samych przekładów, częściowo od mody literackiej, albo praw autorskich. A z tymi prawami bywa różnie, czasem zwyczajnie nie wiadomo, do kogo należą. jeśli ktoś miał dużo dzieci i wnuków to może być problem. Niektórzy autorzy byli zakazani z przyczyn politycznych i tłumacze też. To zależało od opcji politycznej autora, partii do której należał albo z którą sympatyzował. Poeci i tłumacze emigracyjni nie mogli publikować w kraju i na odwrót, pisarze krajowi, którzy zamieścili coś w pismach emigracyjnych zamykali sobie drogę do pism krajowych. To polityka, a nie kultura, ale polityka, która wpływa na kulturę. Tego się nie da całkowicie oddzielić. Antologię Pietrkiewicza wydano w kraju dopiero w roku 1987, a więc dość późno, choć niektóre jego przekłady funkcjonowały już w antologii Poeci języka angielskiego z lat 1969-1974. Przekłady Tadeusza Boya Żeleńskiego były ignorowane przez środowiska prawicowe z uwagi na liberalny światopogląd tłumacza. Z kolei środowiska lewicowe nie lubiły niektórych konserwatywnych tłumaczy. Polityka wciska się wszędzie, nawet do tłumaczenia wierszy. Nie wszystkie wiersze i przekłady mogły być publikowane. Wiersze antyradzieckie nie mogły być wydawane w kraju zależnym politycznie i ekonomicznie od Związku Radzieckiego, a wiersze rewolucyjne nie mogły być publikowane na przykład w Stanach Zjednoczonych w latach pięćdziesiątych, gdy zimna wojna osiągnęła swoje apogeum. Zresztą obecnie też raczej się nie da publikować wierszy poetów rewolucyjnych ze Związku Radzieckiego, nawet, gdy te wiersze nie mają nic wspólnego z rewolucją. A przecież ci poeci nie pisali tylko o rewolucji, ale również o miłości, przyrodzie, podróżach i sztuce. Podobno niektórzy odrzucają wiersze Broniewskiego, który był polskim poetą rewolucyjnym, co mu jednak nie przeszkodziło być również więźniem pod władzą radziecką. Problem w tym, że nikt nie bierze na serio wierszy poetów, którzy gdzieś wychwalali pod niebiosa ustrój radziecki. Ale z drugiej strony ci, którzy tego nie robili, zginęli bez wieści i nie pozostały po nich nawet wiersze. Angliści rzadziej stykają się z tego typu sprawami, bo Anglia to kraj wolny, ale w przeszłości humaniści ginęli z rozkazu królów nawet tam, czego najlepszym i najbardziej znanym przykładem pozostaje Tomasz Morus. Ale i tam raczej nie można było publikować wszystkiego, a tłumaczenie wierszy o Napoleonie cesarzu Francji i największym wrogu Anglii było wręcz przestępstwem. A u nas Napoleon był uważany za wybawcę, mimo że posyłał na śmierć wielu Polaków w czasie licznych toczonych przez siebie wojen, na przykład w Panu Tadeuszu Adama Mickiewicza, co raczej nie mogło się podobać angielskim czytelnikom. Podobnie u nas sympatii nie budzili purytanie, a Raj utracony Miltona był nawet zakazany, choć to wielkie dzieło poezji religijnej. Inne dzieła protestanckie też nie cieszyły się u nas popularnością, na przykład Wędrówka pielgrzyma Johna Bunyana, najbardziej po Biblii rozpowszechniona książka na świecie. Współcześnie też nie wszyscy lubią pisarki feministyczne, albo przedstawicieli innych nurtów mniejszościowych. Tłumacz może mieć kłopoty ze znalezieniem nowych zleceń, jeśli zostanie skojarzony z kontrowersyjnym tekstem, na przykład erotycznym. Ale to ryzyko zawodu. Tłumacz zawsze będzie kojarzony z autorami, których tłumaczy. Możliwość dostania zleceń zależy też od znajomości i powiązań zawodowych tłumacza. Znajomi wydawców dostają lepsze zlecenia, to znaczy wyżej płatne, innym dostają się okruchy ze stołu. Wiadomo, że popularne powieści, które ukazują się w tysiącach egzemplarzy przynoszą więcej zysku. Ambitna literatura daje mniej wymiernych korzyści. Z poezją bywa na najtrudniej, choć stawki są tu zwykle trochę wyższe, co przyciąga czasem bardzo złych tłumaczy żądnych wyższych honorariów za przekład. Oczywiście poezję często się tłumaczy za darmo, albo nawet do niej dopłaca. O ile ma się z czego dopłacać. Są tłumacze, którzy piszą literaturę brukową, żeby mieć fundusze na cyzelowanie kunsztownych strof poezji barokowej. Polecam to uwadze ministra kultury. Niektóre projekty translatorskie rząd powinien dotować. Po to chyba w ogóle funkcjonuje, żeby wspierać wartościowe inicjatywy artystyczne. Ale budżet zwykle pozostaje bardzo mały. Na szczęście poeci tłumaczą sami z siebie i nie trzeba ich do tego namawiać. A wydawnictwa czasem wydają coś wartościowego. Rozumiem, ze na literaturze świat się nie kończy, ale stanowi ona ważną część tego świata i naszego życia. Pracujemy dla pieniędzy, a żyjemy dla poezji. I chyba w ten właśnie sposób powinno się podchodzić do życia, znajdując równowagę między egzystencją i sztuką. Życie ma swoje prawa i wymogi, podobnie sztuka. To zrozumiałe, ze najpierw zarabia się na życie a dopiero później poświęca się je służbie sztuce. Rzecz w tym, że niektórzy studenci na studiach filologicznych ani myślą poświęcać się czemukolwiek. To smutne, ze angliści, albo germaniści, którzy powinni świecić przykładem innym studentom, często nie chcą tłumaczyć. Nasuwa się pytanie, po co w ogóle poszli na studia filologiczne. Mogli wybrać coś innego i pozostawić miejsce bardziej artystycznie nastawionym kandydatom. Mnóstwo ludzi o artystycznych duszach i wyższych pragnieniach marzy o anglistyce albo germanistyce i realizuje w praktyce swoje artystyczne ciągoty, choćby bez ukończenia tych właśnie kierunków. Poezje tłumaczą amatorzy, natomiast zawodowcy niestety jej unikają. Ambicje wielu studentów i absolwentów idą w innym kierunku. Wolą zarabiać duże pieniądze nie dając nic w zamian społeczeństwu, które ich wykształciło, bo przecież studiowali za państwowe pieniądze, czyli nasze, a nie własne. Może wypadałoby przynajmniej podziękować państwu i społeczeństwu za pięć lat darmowej nauki przekładając któryś z dramatów Szekspira. To kwestia etyki i osobistego honoru, którego poczucie jedni posiadają w większym, a inni w mniejszym stopniu. Uważam, że każdy powinien coś dać z siebie innym, oczywiście w miarę swoich możliwości. Jeden niech przetłumaczy krótki wiersz, drugi niech zbuduje nowe miasto. Zdaje sobie sprawę, że ktoś może mi zarzucać, że nie zrealizowałem postulatów, które stawiam innym. To możliwe. Nie osiągnąłem do tej pory wielkich rzeczy, a te małe, które osiągnąłem niekoniecznie są komuś potrzebne i przydatne. Ale nikt nie może mówić, że niczego nie napisałem, nie przełożyłem i nie wydałem. Kto się interesuje poezją czeską może sięgnąć po moje przekłady. Nieliczne, bo nieliczne, ale obecne na rynku i każdy może to sprawdzić. Każdy może korzystać z moich artykułów z dziedziny wersologii i to za darmo. Artykuł to nie nowy model samochodu, ale też może służyć ludziom. Zwłaszcza studentom, którzy trafili na filologię i próbują ukończyć ten kierunek. a w zakresie filologii angielskiej byłoby jeszcze wiele do zrobienia i przetłumaczenia, ale nie każdemu się chce. Trochę się dziwię profesorom, że nie nakłaniają swoich studentów do tłumaczenia. To chyba właśnie na tym polega ich praca. Wspierać i pomagać studentom chętnym do nauki, którzy stanowią przyszłość tego kraju, a może innych, jeśli emigrują. Ale profesorom też się czasem chyba nie chce, przynajmniej nie wystarczająco. I trochę to smutne, bo profesorowie to elita narodu. To oni powinni nadawać tempo, a nie czekać, aż studenci ich uproszą o wykład o Szekspirze. Tłumaczenie korespondencji handlowej to sprawa ważna, ale studenci chcieliby czasem wiedzieć więcej. Filologia to nie ekonomia, albo handel zagraniczny, tu się idzie po to, żeby słuchać o wielkich poetach, pisarzach i dramaturgach, a nie tylko o fakturach i umowach. Apeluję o więcej filologii na filologii. Wydawało mi się, że filologia to nauka o języku i literaturze, a w praktyce to dużo czasu spędzonego na zajęciach i mało wiedzy z nich wyniesionej. Trochę mnie bulwersuje fakt, że angliści nie czytają całego Szekspira. Kto jak kto, ale oni powinni to znać w całości w oryginale i jeszcze w przekładach, ale podobno nie znają. Wolałbym wierzyć, że to nieprawda, od przeczytania dzieł dramatycznych i poetyckich Szekspira zacząłem swoją karierę filologa, choć w kraju nie byłem nigdy studentem filologii angielskiej. Dzieła te przeczytałem po polsku, ale filologowi słowiańskiemu chyba wolno. A bycie anglistą zobowiązuje bardziej niż szlachectwo. Szekspira można przeczytać w miesiąc, a pięć lat to chyba wystarczająco dużo czasu, żeby te czterdzieści mniej więcej tomów przynajmniej przejrzeć. Szekspir to podstawa. Nie wiem, czy mógłbym spojrzeć sobie w oczy przeglądając się w lustrze gdybym go nie znał od początku do końca. A innych to nie strzyka, że po niego nie sięgnęli. Nie wiem, nikogo nie oceniam, ale wydaje mi się że przeczytanie Szekspira w komplecie to podstawowy warunek, żeby się nazywać anglistą. Przecież angliści powinni mieć największą motywacje do nauki. Są powszechnie uważani za najlepszych filologów na uczelni. Powinni być zapaleńcami gotowymi poświecić wszystko dla idei propagowania literatury angielskiej w społeczeństwie, tymczasem rzeczywistość niekiedy przeczy stereotypom. Oczekiwałbym, że to angliści będę najwięcej tłumaczyć, pisać i wygłaszać o literaturze angielskiej, a często dają się wyprzedzić amatorom, którzy wykazują więcej chęci do zajmowania się filologią angielską niż zawodowi filolodzy. Czy system rekrutacji działa naprawdę sprawnie i bezbłędnie, czy może należałoby wprowadzić modyfikacje polegające na dopuszczeniu do studiowania anglistyki również innych filologów? Przecież chodzi o to, żeby na anglistyce studiowali najlepsi w tym sensie, żeby to byli najbardziej zainteresowani przedmiotem. Są przypadki, że ktoś dostanie się na filologię zachodnioeuropejską, a wtedy zaczyna się zajmować na przykład filologią rosyjską, albo na odwrót, że się dostanie na filologię słowiańską i nie zajmuje się niczym innym tylko literaturą angielską. Każdy powinien studiować to, co go najbardziej interesuje. A z tym bywa różnie. Wybór kierunku studiów był dla wielu najbardziej przypadkową decyzją w życiu. powiedziałbym wręcz, że ci, którzy zdawali się na wróżbę i rzucali kostką lub monetą byli odważniejsi, bo otwarcie zdawali się na los, a inni udawali przed samymi sobą, że podejmują świadomą decyzję, a w rzeczywistości szli na pierwszy lepszy kierunek, bo im się informator otworzył na tej, a nie innej stronie. A wybór powinien być świadomy. A żeby był świadomy uczeń kandydujący na studia powinien coś o nich wcześniej wiedzieć. A nie wiedział. Między innymi dlatego, że nikt mu nie powiedział. Nikt, czyli w pierwszym rzędzie powołany do tego nauczyciel albo wychowawca. Mogę mówić o własnych doświadczeniach, które nie były najlepsze. Nas, czyli uczniów z klas ogólnych, nikt nie promował na anglistykę. Niesłusznie zakładano, że tylko uczniowie z klasy autorskiej, humanistycznej, polonistycznej z poszerzonym programem języka angielskiego, skądinąd bardzo dobrzy, znam jednego wybitnego tłumacza wywodzącego się z tej właśnie klasy, są zainteresowani studiowaniem na anglistyce, a to była wielka nieprawda. Informacji nie było wcale. Więcej wiedziałem o księżycu niż o Instytucie Filologii Angielskiej, bo księżyc przynajmniej wcześniej widziałem. Toteż pierwsze kroki na uczelni skierowałem właśnie do tego zmitologizowanego instytutu, żeby zobaczyć, gdzie się mieści i jak wygląda to niedostępne. Ale wtedy byłem już studentem zupełnie innego kierunku, czego zresztą nie żałuję, bo poznałem tam wspaniałych ludzi, kolegów i profesorów. Ale brak informacji w szkole na temat studiów oceniam bardzo negatywnie, to naruszało zasadę równości. To moje prywatne zdanie, ale chyba słuszne. A literaturą angielską interesuję się nieprzerwanie od drugiego - trzeciego roku studiów, czytam tę literaturę, piszę o tej literaturze i tłumaczę tę literaturę, czym być może komuś pomagam w jej poznawaniu. Ufam, że innym będzie choć trochę łatwiej niż było mnie samemu przed laty. Zresztą Interneet bardzo pomaga w nauce literatury. Warto to wykorzystywać. W sieci można korzystać z pomocy innych. Samemu też można pomagać innym. Polecam to wszystkim. Kto może, niech czyta, pisze i tłumaczy. Dla własnej przyjemności i satysfakcji i dla pożytku innych ludzi. Podobno człowiek tyle jest wart, ile daje z siebie innym. A bycie tłumaczem polega na dawaniu siebie innym. Tłumaczenie to służba, a nie zwykły zawód polegający tylko na zarabianiu pieniędzy, skądinąd niewielkich w tym fachu, a w każdym razie nieimponujących nikomu. Tłumaczenie to rodzaj sztuki, a nie tylko rzemiosła, na którym jednak się ono opiera. Poeta może być tłumaczem, ale również tłumacz przynajmniej bywa poetą w swoich najlepszych przekładach poezji. Anglistom przypada szczególna rola w tej służbie, ponieważ statystycznie rzecz biorąc najwięcej osób interesuje się literaturą angielską i amerykańską, a właściwie brytyjską i amerykańską, więc krąg odbiorców przekładów jest zdecydowanie największy i zyski również są przynajmniej teoretycznie największe, a wydawanie przełożonych dzieł nie wymaga żadnych większych dotacji ze strony odpowiednich czynników, które zresztą nie są skore do wspierania na przykład tłumaczeń poezji czeskiej czy słowackiej, o czym doskonale wiedzą tłumacze dokonujący translacji z tych właśnie niezbyt popularnych w Polsce języków. Anglistom po prostu łatwiej osiągnąć wyższą pozycję w środowisku, bo grono odbiorców tekstów większe i przynoszące większe zyski. Szekspira każdy kupii w nowym przekładzie, a tomik mało znanego czeskiego poety mało kto. Nazwisko najwybitniejszego angielskiego dramaturga otwiera drzwi młodym tłumaczom. Nazwiska poetów czeskich czasem zniechęcają wydawców. Wydawcy nie chcą ryzykować inwestycji w młodego poetę, którego tomik się nie zwróci i wolą wydać Eliota, który przyniesie wielkie zyski. Ten mechanizm powoduje zastój w dziedzinie przekładów. Nie neguję znaczenia Eliota, którego bardzo cenię, choć nie zawsze się z nim zgadzam w kwestiach waloryzacji dzieł literackich, ale od jego czasów było już pięć pokoleń poetów, którzy czekają na polską edycję ich dzieł i na czekaniu się kończy. A ciągle pozostaje wielu poetów, którzy nie mają polskiego tomiku od - bagatela - tysiąca lat. Trudno ich wydać nawet, gdy się ich przełoży. Chodzi o poetów staroangielskich, staroskandynawskich, niemieckich, łacińskich, włoskich, francuskich, ormiańskich, gruzińskich, chińskich, arabskich, perskich, indyjskich i tureckich, bardzo dobrych, a wciąż nieobecnych w świadomości przeciętnego Polaka. Czemu angliści nie tłumaczą poezji staroangielskiej? Przecież to dla nich pryszcz, bo język znają biegle. Niech nikt się nie zasłania nieznajomością języka, bo to kit. Gdyby nie znał języka, nie ukończyłby pierwszego roku studiów. A skoro ukończył to znaczy, że zna. Czemu nikt się nie zabrał za Królową wieszczek Edmunda Spensera? To arcydzieło poezji, więc byłoby warto. Angliści mają dostęp do wydawnictw, więc by im to natychmiast wydali. A czytadła są publikowane. Czemu w tym kraju nawet najwybitniejszym ludziom się nie chce? A później się dziwimy, że dopada nas kryzys. I będzie na dopadał, póki nie zmienimy swojego nastawienia do pracy. Kiedy tłumaczę, nie pytam, co z tego będę mieć. Inni niestety pytają. A jeśli nie widzą zysków przed rozpoczęciem pracy, to się za nią nie zabierają. Nikt nie wie, ile posiadamy przekładów poezji angielskiej i niewielu to interesuje. Może zatrudnić Chińczyków? Oni potrafią pracować za miskę zupy. Bo naszym specjalistom najwyraźniej się nie chce. To lenistwo może nas zgubić. Popatrzcie na Anglików. Oni są bogaci, ale dzięki swojej pracy. Tam się nie obijają. Każdy robi to, czego od niego wymagają i nie pyta o podwyżkę. Ale my mieliśmy inne nawyki i jeszcze się ich nie wyzbyliśmy. Przydałoby się to zmienić, zanim będzie za późno. I to nie tylko na polu filologii i tłumaczenia. W przedsiębiorstwach też bywa różnie. Siedzą ludzie i nic nie robią, a później się dziwią, że im firma zbankrutowała, a oni stracili pracę. Zachodni pracodawcy z osłupieniem patrzą na pracę Polaków w zagranicznych firmach w Polsce. Nie rozumieją tego, że można chcieć zapłaty za źle wykonywaną pracę. Ale i to się zmienia powoli, ale jednak, bo dyscyplina w pracy coraz większa. Co innego, gdy Polacy jadą pracować za granicę. Tam pracują, bo ich środowisko tego uczy. Pieniędzy nie dostaje się za darmo. Może i kiedyś to było, ale się skończyło. Może i od filologów zacznie się wreszcie wymagać pracy w zawodzie? To byłoby dobrze. No bo jeśli ktoś wybiera sobie zawód filologa anglisty to naturalną koleją rzeczy należałoby od niego wymagać, żeby był właśnie filologiem anglistą, to znaczy tłumaczem, literaturoznawcą, językoznawcą lub nauczycielem języka w szkole, tymczasem przeważnie zostaje pracownikiem biurowym, dyrektorem sklepu, specjalistą od reklamy lub marketingu, a nie o to chodzi. To zrozumiałe, że ludzie mają różne zainteresowania, ale na filologię powinni iść filolodzy z powołania, a nie przypadkowe osoby, z które z filologią nie mają nic wspólnego. Filolog to określony zawód, który sprowadza się do poznawania języka, literatury, historii i kultury danego narodu, a ekonomia należy do ekonomistów. Filolog to uczony, a niekiedy artysta, który powinien zajmować się przedmiotem swoich studiów. Natomiast sprawami praktycznymi mogą się zajmować inni. Oczywiście pozostaje kwestia liczby filologów. Kiedyś było ich mniej i wszyscy albo prawie wszyscy mogli znaleźć miejsce w zawodzie. Drastyczne zwiększenie liczby filologów, które nastąpiło w latach dziewięćdziesiątych sprawiło, że na rynku pracy wystąpił znaczny nadmiar absolwentów. Wszyscy, którzy ukończyli studia nie mogli już łatwo znaleźć pracy w swoim wyuczonym zawodzie. Powstaje pytanie o limit studentów na studiach filologicznych. Mniej czy więcej, ilu powinno się brać na studia? Uważam, że najlepiej byłoby brać na studia tylko tych, którzy są autentycznie zainteresowani przedmiotem. Nie zawsze najlepsi w szkole interesują się rzeczywiście wybranym kierunkiem studiów. Niekiedy gorsi studenci okazują się lepszymi uczonymi i vice versa. A gorsi uczniowie w szkole okazują się lepszymi studentami na uczelni. Wydaje się, że ciągle nie istnieje obiektywny sposób oceny uczniów, ich zdolności i zainteresowań. Zresztą te zainteresowania często są ignorowane przez nauczycieli, którzy na siłę próbują robić z ucznia matematyka albo humanistę wbrew jego woli i elementarnej logice. A studiowanie bez silnej motywacji nie przynosi dobrych efektów. Bo tylko człowiek rzeczywiście czymś zainteresowany może się podjąć ciężkiej pracy, a studiowanie filologii, wbrew temu, co myśli ogół ludzi, to bardzo ciężka praca. Liczba godzin na filologii bywa z reguły o wiele większa niż na przykład na matematyce. Nie mówię już o liczbie lektur. Twierdzenie matematyczne z dowodem liczy sobie trzy strony, a powieść średniej wielkości trzysta stron, a sens utworu należy sobie samemu wyprowadzić. Jeśli więc ktoś myśli, że na filologii sobie odpocznie to się grubo myli. To ciężka harówka, zwłaszcza gdy się traktuje naukę którejkolwiek filologii poważnie. Nauczyciel może nie wymagać, ale sam przedmiot dużo wymaga. A nauka języka to bardzo wymagający przedmiot, który zajmuje dużo czasu i dużo siły. Tłumaczenie to żmudny proces, z czego nie zdają sobie sprawy ci, którzy tego nigdy nie robili. Nic dziwnego, że tłumaczenie niektórych dzieł z klasyki literatury europejskiej zajmuje kilka, kilkanaście lub nawet kilkadziesiąt lat. To bardzo pracochłonna i czasochłonna praca. Dlatego od tłumacza, a raczej od kandydata na zawodowego tłumacza, oczekuje się cierpliwości i pracowitości. Nie każdy ma zadatki na tłumacza. Są ludzie obdarzeni predyspozycjami do wykonywania tego zawodu i tacy, którzy się do niego mniej nadają. Ale nikt nikomu nie każe zostawać tłumaczem. I to mi się podoba w tym zawodzie, że można go wykonywać niemal hobbystycznie, w każdym razie, gdy chodzi o tłumaczenia poezji. Nie można być tłumaczem literatury pięknej, a zwłaszcza poezji, bez zamiłowania do tego zajęcia. Bez pozytywnego stosunku do wykonywanej pracy można tłumaczyć teksty prawnicze i ekonomiczne, ale nie poezję. Tłumacz poezji to jednak artysta, a artyści źle pracują pod presją. Wydaje się, że najlepsi są tłumacze poezji z wyboru, a nie dla pieniędzy. Oczywiście niekiedy tłumaczy się poezję dla pieniędzy, ale to margines. Choćby dlatego, że z tego wyżyć to się raczej nie da. Tylko nieliczni tłumacze utrzymują się z tłumaczenia literatury pięknej. Zwykle mają inne źródła dochodu. Pracują na etatach, albo tłumaczą teksty użytkowe. Byleby uniknąć zasiłku. Ale to jednak tłumaczenie poezji stanowi sens ich życia. Ono przynosi im sławę i uznanie. Inna rzecz, że to przychodzi z czasem, bywa że dopiero po latach, a tłumacz nie zawsze tego doczeka. Ale to los wielu artystów, którzy zmarli w biedzie nie doczekawszy chwili, gdy ich prace zaczęły osiągać wielomilionowe ceny. To dotyczy malarzy, rzeźbiarzy, ale i poetów. Poeci nie są bogaci za życia. Za to później często zarabiają bardzo dużo pieniędzy dla swoich wydawców. Ale wynalazcy bardzo często nie czerpią zysków z wynalazków, które opracowali. Dopiero inni z nich korzystają. Pisanie poezji to wbrew pozorom bardzo dochodowy interes, ale nie dla poetów. Gdyby policzyć zyski z publikacji poezji i innych tekstów, prawdopodobnie pisanie wierszy wysunęłoby się na pierwsze miejsce, ale po upływie paru stuleci. Raczej nikt nie czyta podręczników z ubiegłych stuleci, za to poezję z dawnych wieków się czyta. Literatura bywa trwalsza nawet od kamieni, z których wzniesiono dawne budowle. Zdolność przetrwania poezji zadziwia nawet samych poetów i wykracza poza ramy ich życia, zapewniając im pamięć potomnych, którzy uważają poetów za swoich współczesnych, a ich dzieła za utwory aktualne, które nic nie straciły na znaczeniu. Bez poezji stare budowle tracą sens. Dlatego budowle greckie są nam bliższe, choć nie równie potężne, co budynki wznoszone gdzie indziej, bo znamy treść, która je wypełniała. Mitologia grecka należy do naszej kultury, natomiast mity innych narodów z reguły nie. W mitologi greckiej jesteśmy u siebie w domu, za to egipskiej nie znamy prawie wcale. Nie znamy też opowieści arabskich lub perskich, bo pochodzą z innego obszaru kulturowego. O mitologii chińskiej już nie wspomnę, bo to zupełnie nieznana kraina. ale co tu dużo mówić, my nie znamy nawet legend czeskich, chyba że przez przypadek zawierają te same wątki co nasze. A w ogóle to nasza wiedza o świecie pozostawia wiele od życzenia. Nie znamy nazw państw, miast, krain historycznych, nic nam nie mówią nazwy związane z ważnymi wydarzeniami. Poziom nauki historii, zwłaszcza powszechnej pozostaje u nas bardzo niski. Nie znamy też historii nauki i to trochę przykre, że nawet fizyk nie zna historii fizyki i czasem filolog go w tym wyręcza. Jeśli matematyk nie zna nazwiska Omara Chajjama to moim skromnym zdaniem jest raczej złym matematykiem, choćby na co dzień posługiwał się wyliczeniami wynalezionymi przez tego perskiego matematyka i poetę. Filolodzy angielscy znają więcej anegdot o Izaakuu Newtonie niż fizycy i matematycy, choć ten angielski uczony był właśnie fizykiem i matematykiem, który stworzył podstawy wyższej matematyki i zapoczątkował współczesną fizykę, z której nadal korzystamy. Wypadałby coś wiedzieć o poprzednikach i mieć dla nich choć trochę szacunku. A humanistyka to nauka o dokonaniach człowieka we wszystkich dziedzinach, w tym w naukach ścisłych i przyrodniczych, a nie tylko w sztuce i literaturze. Poza tym to humaniści odkopują stare teksty ze wszystkich dziedzin i poszerzają w ten sposób również naszą wiedzę matematyczną i naukową. Przecież już w starożytności odkryto wiele zagadnień matematycznych, ale później o nich zapomniano. Starożytni nie byli głupi i wiedzieli o wielu rzeczach, o których nie wiemy. Posiadali znaczne umiejętności i potrafili je praktycznie wykorzystywać. Na przykład osiągnęli znaczne postępy w budownictwie i architekturze, albo w rzeźbie. Niektóre z budowli, wzniesionych nawet cztery tysiące lat temu stoją do tej pory, a historia ludzkości wydaje się o wiele dłuższa niż się dotąd komukolwiek wydawało. Początki cywilizacji są o wiele bardziej odległe niż sądzono. Niewiele o nich wiadomo. Nie wiadomo na przykład nic o pierwotnym języku, którym posługiwali się ludzie na początku istnienia naszego gatunku. Wszystkie języki, których obecnie używamy są raczej bardzo młode. Zresztą nie wiadomo, czy kiedykolwiek istniał jeden język ludzi. Przecież na Ziemii żyły różne gatunki człowieka i być może każdy posiadał odrębny język. To pasjonujące zagadnienia językoznawstwa. Językoznawstwo sięga wstecz około pięciu tysięcy lat, a to bardzo mało. Dobrze poznano tylko języki indoeuropejskie, które prawdopodobnie rozwinęły się bardzo późno. A nikt nie wie co było wcześniej. Którym językiem mówiono w raju? Bo pewien nieznany nam raj istniał. Było to pierwotne siedlisko człowieka, o którym zachowała się pamięć. Przetrwała ona w mitach i legendach, opowiadanych i przekazywanych przez pokolenia. Ciągle szuka się wspólnych elementów leksykalnych języków świata. Może kiedyś przyniesie to wymierne efekty. Choć większość językoznawców jest sceptyczna co do odkrycia początków języka ludzkiego to badania należy prowadzić dalej. Przecież jeszcze trzysta lat temu nikt nie wiedział o wspólnocie indoeuropejskiej. Skojarzenie wspólnego pochodzenia języków germańskich i słowiańskich też było zaskoczeniem dla badaczy. Powinno się więc kontynuować badania. Tylko że nikt ich nie chce finansować. A to bardzo pracochłonne i czasochłonne zadanie. Tu w grę wchodzi porównywanie podstawowego słownictwa setek języków. Bada się czasowniki być i mieć, zaimki osobowe i liczebniki. I rzeczywiście pewna część słownictwa ludzkości wydaje się wspólna. Ale początku nie widać. Zresztą nie tylko ludzie się porozumiewają. Ale to zrozumiałe, że nasz własny język interesuje nas najbardziej. Ten język, którym posługujemy się na co dzień stanowi efekt długiego rozwoju, który liczy kilka tysięcy lat. Najstarsze zapisane języki pochodzą sprzed około pięciu tysięcy lat. Starsze etapy rozwoju języka są dostępne pośrednio tylko dzięki naukowej analizie. Porównywanie języków pozwala odnaleźć elementy wspólne. W ten sposób dowiedzieliśmy się o związkach między znanymi od dawna językami. Języki podzielono na grupy. Bliższe przyjrzenie się grupom umożliwiło określenie wzajemnych relacji miedzy nimi. Dzięki temu wiemy, że rodzina indoeuropejska dzieli się między innymi na języki romańskie, germańskie i słowiańskie oraz celtyckie i grecki. Kiedyś wydawało się to prawie niemożliwe, a na przykład Grecy uważali wszystkich innych za barbarzyńców, bo nie mówili po grecku, choć byli oni często niezbyt dalekimi krewnymi Greków w ramach grupy indoeuropejskiej. Słowianie stanowią zwartą grupę językową, a ich języki stosunkowo niewiele różnią się od pierwotnego języka słowiańskiego, co znaczy, że się nie zmieniały bardzo w ciągu wieków. Nawet obecnie Słowianie z różnych krajów częściowo się rozumieją bez nauki języka. Niestety rzadziej interesują się literaturą i kulturą Słowian. Więcej wiemy o literaturze angielskiej lub niemieckiej niż o najbliższych literaturach słowiańskich. Trochę to dziwne. Powinniśmy przecież znać to, co bliskie. Literatura rosyjska, czyli jedyna rzeczywiście światowa literatura słowiańska to zupełnie inna rzecz. Czytają ją na całym świecie, bo na to w pełni zasługuje. Ze znajomością literatury polskiej ciągle dużo gorzej. A przecież posiadamy bardzo wiele wartościowych dzieł. Są one nawet tłumaczone na języki obce, a jednak nie osiągnęły tej popularności, co utwory zachodnioeuropejskie. Znaczną przewagę ciągle posiadają utwory należące do wielkich literatur, czyli angielskiej i amerykańskiej, francuskiej i ewentualnie belgijskiej w języku francuskim, niemieckiej i austriackiej, włoskiej i hiszpańskiej, oraz rosyjskiej, to znaczy napisane po angielsku, francusku, niemiecku, włosku, hiszpańsku i rosyjsku, natomiast utwory polskie, albo zaliczające się do pomniejszych literatur europejskich, napisane przy użyciu mniejszych języków słowiańskich i niesłowiańskich, wciąż należą do mniej popularnych na świecie, rzadziej wspominanych, czy omawianych, i nie nazywanych arcydziełami pozycji, co przecież nie wynika z ich mniejszej wartości artystycznej, tylko z mniejszej rangi języka będącego ich tworzywem. Niewiele osób zna dzieła z małych literatur, a jeszcze mniej nazywa je arcydziełami, a przecież są to pozycje znane i czytane. Niestety polskich utworów raczej nikt na zachodzie nie czyta, a jeśli już to bardzo rzadko, podczas gdy u nas czyta się głównie, jeśli nie wyłącznie, dzieła pisarzy zachodnich, zaliczanych do klasyki światowej. Oni się uważają za lepszych od nas, a my ich też uważamy za lepszych od nas, a to niekoniecznie prawda. Kiedy się podejdzie bez kompleksów to można coś osiągnąć. Mnóstwo Polaków osiągnęło sukces za granicą i nie przeszkodziło im to, że byli Polakami. Szkoda, że u nas trudno wypłynąć. Chyba brakuje nam trochę dobrej organizacji pracy. A na studiach to często bywa parodia studiowania. Profesorowie udają, że nauczają, studenci udają, że się uczą i nikomu nie zależy na nauce. Daleko na tym nie zajedziemy. O dziwo w innych krajach potrafią się uczyć. My lekceważymy Czechów, ale u nich zawsze było lepiej. Popatrzcie na ich gospodarkę. Wszystko działa lepiej niż u nas, a kraj wydaje się bogatszy. Ale tam to się chyba więcej wymaga od ludzi, zwłaszcza w dziedzinie nauk ścisłych i techniki. A u nas nikomu się nie chce. Naród cztery razy większy od Czechów nie wyrabia nawet tego poziomu, co oni. Owszem, tam mieli mniej zniszczeń w czasie wojny, ale to było dawno. Trudno się tłumaczyć wojną, choć to bardzo lubimy. Przyznajmy się do własnych błędów. Jeśli nasz przemysł nie działa dobrze to nie dlatego, że ktoś dawno temu zbombardował fabrykę. Niemcy też były zbombardowane, a szybko stanęły na nogi. Tylko że oni tam pracują, a u nas się pozorowało. A filologia nie była chlubnym wyjątkiem. U nas też się udawało pracę. Na przykład nikt nie przeczytał wszystkich lektur. Obowiązkowych, już nie mówię o nadobowiązkowych lub uzupełniających, przeznaczonych dla studentów szczególnie zainteresowanych tematem. Niewielu osobom zależało na nauce języka kierunkowego. Studiowali, żeby studiować. Uważali studia za okazję do dobrej i beztroskiej zabawy przez pięć lat, nie myśląc o tym, co będzie później. Nikt się nie zastanawiał, na czym polega praca tłumacza albo leksykografa. I nikt się nie przygotowywał do jej wykonania. A przecież to są zawody związane z wykształceniem filologa. Do szkoły też raczej nikt nie chciał iść pracować. To było wysoce niewłaściwe podejście, reprezentowane niestety przez większość studentów i niektórych nauczycieli akademickich na uczelni. Albo się idzie na studia, żeby później pracować w zawodzie, albo się nie idzie wcale. Wydaje się, że limity na studiach filologicznych były zakreślone trochę zbyt obficie, co nie służyło sprawie. Tłumy studentów na korytarzach i w salach wykładowych nie przekładały się na poziom nauczania, a jeśli już to na odwrót. Lepiej byłoby wziąć na studia dziesięciu dobrych studentów niż prawie setkę średnich, a w każdym razie mniej zainteresowanych przedmiotem studiów. System rekrutacji nie był doskonały. Nie promował osób rzeczywiście zainteresowanych studiami na określonym kierunku. I to chyba na wszystkich kierunkach, łącznie z najlepszymi. Niewielu było na studiach filologicznych filologów z pasją. To były raczej wyjątki od reguły. A powinno być na odwrót. Filolodzy w szczególności powinni się pasjonować przedmiotem studiów. Rozumiem, że studia techniczne mogą być żmudne, ale filologiczne to sama radość. Przynajmniej powinna to być radość, ale nie wszyscy są zadowoleni. Między innymi dlatego, że nie wszyscy wybierają świadomie. Niekiedy mają zupełnie inne oczekiwania. Spodziewają się studiów lekkich, łatwych i przyjemnych, a rzeczywistość bywa różna. Często są do studiów nieprzygotowani. Zdarza się, że nie lubią czytać lektur. Bo niby długie i nudne, a do tego w obcym języku, ale to chyba normalne, że na filologii się czyta. Ale z drugiej strony, jeśli ktoś nigdy nie przeczytał w całości żadnej książki, to czytanie lektur może być dla niego problemem. O ile wiem, to dla studentów przeczytanie półtorej strony w języku obcym, zwłaszcza rosyjskim, bo to inne pismo, albo dwóch - trzech stron w języku polskim, raz na tydzień już stanowi problem. Sonet to chyba najdłuższy utwór, który mieści się w granicach ich możliwości. Czasem zdarza się, że studenci się tłumaczą, że nie przeczytali czegoś, bo to długie, a był to epigramat. Boją się zresztą tego słowa, dopóki nie dowiedzą się, że epigramat to utwór krótki, liczący przeważnie od dwóch do czterech linijek. No, to akurat mogli wynieść ze szkoły. Powieści są poza ich zasięgiem. Nauczenie się dziesięciu słówek tygodniowo to też problem, bo są przyzwyczajeni do uczenia się trzech słów na miesiąc. To nie żarty. To smutna rzeczywistość polskiej szkoły w Zjednoczonej Europie. Zresztą u mnie w szkole średniej też się uczyliśmy trzech - czterech słówek miesięcznie. Poza tym było tylko odpytywanie, albo lekcje przepadały. Nie sądzę, żebyśmy poznali więcej niż około pięciuset słów przez cztery lata nauki. Resztę robiłem w domu. I z tym poszliśmy na studia, niekiedy filologiczne. W ogóle nauczanie języków obcych w Polsce stoi na bardzo niskim poziomie. To ostatnie przedmioty w szkolnej hierarchii. U nas to było i gdzie indziej też. Łaciny nikt nie traktował poważnie. Rosyjski był raczej nielubiany, ale się go uczyliśmy. Angielski był niby lubiany, ale się go nie uczyliśmy. Niemiecki był najbardziej nielubiany, ale stał na najwyższym poziomie. Za to francuski był lubiany, ale nikt się go dobrze nie nauczył. Przynajmniej jeśli chodzi o wymowę. Innych języków w naszej szkole nie było wcale. A chodziłem do liceum językowego w dawnej stolicy. Na co komu języki obce, skoro nigdzie się nie jeździ i się nie ma w ogóle kontaktu z cudzoziemcami. Za granicą byłem dopiero po ukończeniu dwudziestego roku życia. Inni próbowali wcześniej, ale też z rzadka. Gdzie nam było do ludzi z zachodu, którzy mają kumpli w każdym kraju i się dogadują w przedziwnej mieszaninie języków. Nas nie przygotowywano do kontaktów ze światem. Wprost przeciwnie, zalecano nam rezygnację z pragnień i planów. Dobrze, że się nikomu z nauczycieli nie przyznałem, gdzie idę na studia, bo by mnie zniechęcili. Filologia słowiańska nie była w modzie. Zresztą żadna filologia nie była wtedy mile widziana. A do anglistyki nikt nas nie przygotowywał, bo to, co nazywano przygotowaniem do matury, to była parodia. Poziom malał z każdym tygodniem i doszedł mniej więcej do tego, co było w podstawówce. Mówię oczywiście o mojej klasie, ogólnej z językiem angielskim, bo klasa anglistyczna, a ściślej klasa autorska, humanistyczna, polonistyczna z poszerzonym programem języka angielskiego, szła zupełnie innym rytmem i doszła aż na anglistykę, albo którykolwiek innym wybrany przez siebie kierunek. Trochę im tego zazdroszczę. Oni mieli tę możliwość, której nam nie dano. A celowałem przez dwa lata właśnie w anglistykę. Angielski to był dla mnie zdecydowanie najważniejszy przedmiot i właściwie jedyny, którego uczyłem się rzeczywiście regularnie, nad którym pracowałem samodzielnie i z którym wiązałem swoją przyszłość na studiach. Już wtedy czytałem, pisałem, tłumaczyłem, wkuwałem słówka, nagabywałem nauczycielkę, żeby mi poświęcała choć trochę więcej czasu i robiłem mnóstwo innych rzeczy, których nikt ode mnie nie wymagał, choć powinien. Ale jestem, mimo wszystko, wdzięczny moim dwóm nauczycielkom choćby za to, co dla mnie zrobiły, nawet jeśli oczekiwałem od nich dużo więcej. Otrzymałem od nich podstawy gramatyki i za to dziękuję. Szkoda tylko, że w innych szkołach było lepiej. Świat nigdy nie był równy dla wszystkich, ale niestety za moich czasów ta nierówność zaczęła się pogłębiać. Dostęp do niektórych kierunków studiów stał się utrudniony. To wręcz dziwne, że na filologię było tylu kandydatów. Niezbyt poważany kierunek cieszył się większym zainteresowaniem niż wszystkie inne. Wydaje się, że to pozostawało w związku z brakiem matematyki na maturze. Wszyscy unikali matematyki, a później szli na filologię, bo nie mieli innego wyjścia. Ale niektórzy się przeliczyli, bo myśleli, że filologia będzie łatwa. A nie była. Okazała się bardzo ciężkim kierunkiem. Wymagała bodajże więcej pracy niż matematyka. Filologia, zwłaszcza obca, a w szczególności filologia z nowym językiem (albo z kilkoma nowymi językami) to niełatwe zadanie. Niektórzy zaczynali się uczyć pięciu nowych języków. Były to na przykład czeski (pierwszy, kierunkowy język słowiański), rosyjski, słoweński (drugi język słowiański), starocerkiewnosłowiański, łacina (nie każdy miał ją już w szkole). To bardzo duże obciążenie, zwłaszcza, gdy nie zna się cyrylicy. A kto poszedł na filologię orientalną to miał i arabski i alfabet arabski. A to dopiero było trudne. Bardziej niż wzory matematyczne i fizyczne, których się uczy w szkole albo na studiach ścisłych, na przykład na matematyce lub fizyce. Językoznawstwo historyczne to niełatwa sprawa. Wymaga porównywania wielu danych z różnych języków. Jeśli komuś się wydaje, że to łatwa nauka, to się myli. Popatrzcie do podręczników językoznawstwa porównawczego słowiańskiego, albo indoeuropejskiego, zawierają one dane z co najmniej dwudziestu - czterdziestu języków. A dawniej ludzie robili analizy samodzielnie bez udziału i pomocy elektroniki, i warto o tym pamiętać. Może i filologia to nie bardzo praktyczny kierunek, ale z drugiej strony różne tajne misje nie byłyby możliwe bez znajomości języków i umiejętności wtopienia się w tło. Przeciętny Polak nie potrafi udawać cudzoziemca w na tyle dobrze, żeby nikt się nie zorientował. Zdradzi się już drugim - trzecim słowem. O dziwo, cudzoziemcy dobrze opanowują polski. I to nie tylko Europejczycy, ale również mieszkańcy Azji. My nie umiemy mówić po chińsku, za to Chińczycy dobrze mówią po polsku. Skoro oni mogą się nauczyć polskiego to czemu my nie moglibyśmy nauczyć się chińskiego. Ale co tu mówić o chińskim, jeśli my nie znamy nawet czeskiego. Czeski nas bawi, ale nie powinno nas bawić to, że go nie znamy. Nie wiem, dlaczego jesteśmy zapatrzeni na języki zachodnie, a pomijamy milczeniem najbliższe nam języki słowiańskie, a wiem, co mówię, bo też najwięcej uczę się angielskiego, którym mówi co prawda pół świata, ale żaden z naszych sąsiadów, a chociaż angielski daje możliwość pracy, to inne języki przecież też, może nawet więcej i to dobrze płatnej w różnych zawodach, a na dodatek znacznie bliżej domu. Dziwne, że Polacy na co dzień nie uważają się za Słowian i nie poczuwają się do wspólnoty, ale to trwało od dawna i oskarżano nas o rozbijanie jedności słowiańskiej, głównie za sprawą powstań narodowych w dziewiętnastym wieku. Ale również obecnie nakłady na filologie germańskie, setki studentów na roku, przewyższają znacznie nakłady na filologie słowiańskie, kilkunastu studentów na roku na każdym kierunku. Poza tym chodzi i szacunek i prestiż. Dzieci ministrów nie studiują na filologii słowiańskiej. Podobnie potomstwo celebrytów, których się ostatnio nam namnożyło. Oni idą na elitarne kierunki ekonomiczne, bo to daje dużo pieniędzy. A studiowanie filologii pozostawiają innym. to wpływa na społeczny odbiór filologii. A ostatnio znowu źle się mówi o filologii i w ogóle humanistyce, że to podobno one są winne zastoju gospodarczego i zacofania cywilizacyjnego. Promuje się inżynierów i wybór kierunków technicznych na studia. Wszystko dobrze, ale proszę nas nie obrażać, a za to, że uczniowie rzadko wybierali kierunki ścisłe i techniczne proszę obarczać winą raczej nieudolnych nauczycieli fizyki, którzy nie przekazali nam nawet podstaw tego pasjonującego kierunku. A humaniści też robią coś dla kraju, a jeśli inni tego w ogóle nie dostrzegają i nie doceniają to ich sprawa. Ktoś przecież przeprowadza negocjacje polityczne i handlowe, a ten ktoś to zwykle humanista, filolog lub historyk. W dyplomacji też siedzą filolodzy, no bo są najbardziej predystynowani do wykonywania tego zawodu z racji znajomości jeżyków i ogólnej orientacji w świecie. Ktoś powinien dbać o interesy kraju za granicą. Tylko, ze u nas wysyła się na placówki zagraniczne ludzi bez znajomości języka kraju, w którym są przedstawicielami państwa i rządu, co ośmiesza i kraj, i rzad i nas wszystkich. Dobrzy przedstawiciele byli w Czechosłowacji i później Czechach i w Rumunii, to wiem. A w innych krajach bywało różnie. Przecież to obraźliwe dla danego kraju, wysłać do niego niekumatego dyplomatę. We wszystkich krajach hiszpańskojęzycznych patrzą z osłupieniem na naszych przedstawicieli dyplomatycznych, którzy w ząb nie umieją po hiszpańsku i proszą o przechodzenie na angielski. I trudno się dziwić, że nie chcą z nami handlować. A od dyplomacji wiele zależy. Zależą kontrakty handlowe i umowy polityczne. Inni sobie radzą lepiej, bo na przykład mają u siebie wielu Chińczyków, którzy mogą prowadzić skuteczne negocjacje z Chinami. To samo dotyczy państw arabskich i innych krajów Bliskiego Wschodu. Nie mówiąc o innych państwach Dalekiego Wschodu. A w Afryce to chyba w ogóle nie utrzymujemy przedstawicielstw dyplomatycznych, bo się niby nie opłaca. Ale to grozi ofiarami wśród obywateli polskich, a to nie żarty. Dobrze, ze inne kraje europejskie czasem pomagają. Są przecież wojny i klęski żywiołowe, zaginięcia i porwania. I to w różnych częściach świata, a nie tylko tam, gdzie mówią po angielsku. Dobry dyplomata zna kilka języków obcych, parę dużych (angielski, niemiecki, francuski, tradycyjny język dyplomacji, i rosyjski) i któryś z małych, używany w danym kraju. Miejscowi doceniają, jeśli się do nich mówi w ich własnym języku. To robi dobre wrażenie. Łatwiej wtedy negocjować i załatwiać różne sprawy, mniejsze i większe. Amerykanie rzadko znają języki obce, ale z hiszpańskim sobie radzą. A specjalistów od języków im nie brakuje. Niektóre związki wyznaniowe też kształcą filologów na potrzeby ewangelizacji. Litwini bardzo dobrze znają polski, za to Polacy w ogóle nie znają litewskiego. Niemcy maja do dyspozycji bardzo wielu specjalistów od tureckiego, bo wielu emigrantów tureckich żyje w Niemczech i można ich wykorzystywać. A Francuzi dysponują wielką liczbą tłumaczy z arabskiego. Powstaje pytanie o model kształcenia filologów. O liczbę studentów filologii na polskich uczelniach obecnie i w przyszłości. Niektórzy uważają, że studentów filologii kształci się zbyt wielu. Możliwe, ale to nie główny problem. Problemem nie jest liczba studentów, ale ich jakość. Bo z poziomem wykształcenia bywa różnie. Wydaje się, że studenci filologii mogliby być lepsi. Sądzę, że należałoby otworzyć więcej kierunków studiów. Wszędzie otwiera się tylko anglistyki i germanistyki. A przecież specjalistów z tych dziedzin nam nie brakuje. Sądzę też, że powinno się zredukować liczbę studentów w grupach. Grupa lektoratowa licząca trzydzieści osób mija się z celem. Tam nikt nie zdąży nawet ust otworzyć w czasie zajęć. To koszmar dla prowadzących. W latach sześćdziesiątych grupy liczyły najwyżej pięć osób. Za moich czasów około piętnastu. Obecnie trzydzieści, a nawet czterdzieści pięć. Wynika to z ogólnej liczby studentów. Jeśli na anglistyce lub germanistyce uczy się dziewięćdziesiąt osób to tworzy się dwie grupy, bo na więcej nie ma zgody władz uczelni, więc grupa rzeczywiście liczy czterdzieści pięć osób na pierwszym roku, później część się wykrusza. Przecież w ten sposób filologia arabska nie może funkcjonować, tu studentowi należy poświęcić więcej czasu i uwagi. Mądrzy ludzie już dawni wymyślili, że na studia filologiczne powinno się brać studentów najpierw na cały wydział, a dopiero później na określone kierunki. W Polsce nadal obowiązuje głupia zasada, że najgorszy student najlepszego kierunku jest uważany za lepszego od najlepszego studenta najgorszego kierunku, a to nieprawda. Oczywiście pinie o poszczególnych kierunkach nie maiły nic wspólnego z prawdą. Język niemiecki był po prostu wyżej ceniony niż łużycki. Nas z filologii słowiańskiej nie wpuszczano na wykłady z literatury angielskiej, choć bardzo chcieliśmy, a my wpuszczaliśmy anglistów na wykłady z literatur słowiańskich, ale nikt z nich nigdy nie chciał. Owszem zachodzili do nas angliści, bo wyczaili, że u nas stoi sprzęt komputerowy, który można wykorzystać. Inna rzecz, że my do nich nie chodziliśmy, bo raczej nie udostępniali nam własnego sprzętu, a na przykład do kopiowania, nie mówiąc o wyniesieniu czegokolwiek z potrzebnych nam publikacji do domu. Podręczniki i opracowania się kurzą na anglistyce, bo nie są wykorzystywane od lat. W życiu nie korzystaliśmy ze specjalistycznego pomieszczenia ze sprzętem elektronicznym do nauki języków obcych, choć takowy istniał i był zabezpieczony lepiej niż federalny zapas złota w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej. Warunki lokalowe też mieli zawsze lepsze. To trochę smutne i denerwujące, że studentów kierunków filologicznych nie traktuje się poważnie. Fizycy na przykład dostają dotacje przekraczające dziesięć razy to, co można ewentualnie dostać u nas na badania i odpowiedni sprzęt do ich przeprowadzania. Słyszałem o modelach, które kosztują tyle, co dobry samochód. Zdaję sobie sprawę, że opracowanie pojazdu służącego do poruszania się po innej planecie kosztuje i nawet to popieram, bo mi się to bardzo podoba, ale to nie powód, żeby pozostawić filologie na poziomie technicznym średniowiecza. A rzeczywiście to był nasz poziom, bo większość prac przepisywaliśmy ręcznie. Rozumiem, że to nauki ścisłe, ale u nas się nie można było doprosić choćby najprostszego i najtańszego urządzenia elektronicznego służącego wyłącznie do pisania, a nie wykonywania skomplikowanych obliczeń. Maszyny do pisania pamiętały chyba czasy rozbiorów albo okupacji. Stał sprzęt wideo i nawet z niego korzystaliśmy, ale filmy zdobywali własnym wysiłkiem nauczyciele. A przecież kontakt z językiem mówionym, choćby za pośrednictwem nagrań, był bardzo ważny. Nie można poznać języka nigdy go nie słysząc. A tu przecież chodzi nie tylko o naukę czytania i pisania, ale również rozumienia ze słuchu i mówienia. Płynnego mówienia, a nie dukania, bo to każdy potrafi. Chodzi o kształcenie specjalistów w zakresie tłumaczenia ustnego. Z tym była tragedia. Trudno pracować w zawodzie, jeśli nikt nam w wcześniej nie pokazał kabiny i do niej nie wpuścił. Nikt nam też nie robił prób w sądzie, choć to normalne miejsce pracy tłumacza. A to powinno się przećwiczyć. Odgrywanie scenek może się wydawać dziecinadą, ale to bardzo ważny element kształcenia. Nie ten jest dziecinny, kto ćwiczy prace przez zabawę, ale ten kto się od tego uchyla. Przecież studentów na uczelniach medycznych też się w ten sposób przygotowuje do przekazywania ludziom niepomyślnych informacji i nikt się z tego nie śmieje. A w ogóle to chyba na wszystkich studiach kiepsko przygotowują do pracy zarobkowej i później człowiek uczy się dopiero w firmie. To po co są w ogóle studia? Czy o to, żeby opóźniać podjęcie pracy, co jednym bardzo odpowiada, bo chcą się bawić, a innych bardzo denerwuje, bo chcieliby szybko zarabiać pieniądze. Po co się otwiera bardzo wiele kierunków, które w ogóle nie dają zatrudnienia. Po co na przykład funkcjonuje tyle kierunków teologii dla świeckich, skoro w naszym kościele tylko wyświęcony duchowny może spełniać posługę religijną? Albo po co się kształci tylu pedagogów, skoro doświadczamy niżu demograficznego i należałoby raczej szkolić ludzi do pomocy osobom starszym? Brakuje doświadczonych rzemieślników, ale zamyka się szkoły zawodowe. Istnieje nadmiar specjalistów od zarządzania, ale ciągle otwiera się nowe uczelnie z głównym kierunkiem marketing i zarządzanie. Kto właściwie tym steruje? Bo najwyraźniej to kierowanie pozostaje niewystarczające. Planowanie nie było nigdy naszą mocną stroną, bo my zawsze wszystko robimy na łapu-capu, a z realizacją planów było jeszcze gorzej. Ale po co otwierać kierunki dla bezrobotnych i to na dobre? To błędne koło. Ludzie idą na te kierunki, które są, a utrzymuje się te właśnie kierunki, na które idą ludzie. Minister edukacji powinien współpracować z ministrem polityki społecznej, żeby ograniczyć liczbę osób pozostających bez pracy. Ale u nas każdy sobie. Byle prędzej i po łebkach, żeby się nie przemęczyć. Otwieranie kierunków, które nie dają pracy to oszukiwanie młodych ludzi. Inna rzecz, że młodzi ludzie bardzo lubią wybierać kierunki, które wydają się łatwe a później "jakoś to będzie". A o studiach to się w szkole w ogóle nie mówiło, to był temat tabu bardziej niż ktokolwiek. Wydaje mi się, że nauczyciele i wychowawca powinni z nami o tym porozmawiać, bo nawet tego oczekiwaliśmy, ale nie zdążyli. Mówili nam o różnych głupotach, ale o wyborze kierunku studiów nie. To nie było w porządku moim skromnym zdaniem. Możliwe, że naszą winą było to, że na nich nie naciskaliśmy. Nie było z ich strony propozycji udziału w konkursach, poza małymi wyjątkami. Było gorzej niż w podstawówce. Mówię o liceum. Żeby sprofilowane językowe liceum ogólnokształcące nie dawało wstępu na wybraną filologię to skandal. To po co się nazywało językowe? Przecież dlatego tam poszedłem, że w ten sposób było określone w informatorze. Nazwa nie odpowiadała rzeczywistości, która była bardzo smutna. Niestety własny wysiłek nie wystarczył do osiągnięcia sukcesu. Rozumiem, że gdyby ktoś wybrał egiptologię, to byłby zdany na siebie, bo polska szkoła nie kształci w tym kierunku. Ale jeśli myślał o anglistyce i miał w szkole angielski, a nie mógł myśleć na poważnie o zdawaniu na ten kierunek, to źle świadczy nie o nim, ale o tej szkole. Nie można się samemu wyciągnąć z bagna za włosy i trudno samemu przygotować się do studiów. A o studiach w szkole się nie mówi, bo temat niewygodny. Szkoła nie bierze żadnej odpowiedzialności za przygotowanie ucznia do studiów. A powinna, bo po to istnieje. A nauczyciele biorą za coś płacę. A odpowiedzialność to ważne słowo. Po tym poznaje się porządnego człowieka i dobrego pracownika. Niektórzy nauczyciele nie byli dla nas dobrymi wzorcami, wprost przeciwnie, dawali zły przykład i dziwię się, że zostaliśmy względnie normalnymi ludźmi. Szkoda, że zaufaliśmy nauczycielom. Spodziewaliśmy się, że nas pokierują. Niektórzy nawet obiecywali. A nic z tego nie wyszło. Gdybyśmy się sami nie uczyli w domu, to byśmy się nie dostali na studia. Nauczyciel powinien umożliwić uczniom dostanie się na studia. A u nas była blokada. Nie mówię o dostaniu się na elitarne kierunki, ale na zwykłe typu filologia polska. Było duże cisnienie na kierunki ścisłe, ale na humanistykę nie. Na wyjściu ze szkoły nic nie umieliśmy.