Samuel Taylor Coleridge, Rymy o starym marynarzu (tłumaczenie W. J. Darasza)

Samuel Taylor Coleridge, Rymy o starym marynarzu

O tym, jak statek minąwszy równik został zagnany przez sztormy do zimnego kraju wokół bieguna południowego, o tym jak stamtąd dopłynął do tropikalnych szerokości oceanu spokojnego i o dziwnych zdarzeniach, które tam zaszły; oraz o tym, jak stary marynarz powrócił do swojej ojczyzny.

Część pierwsza.

Stary marynarz z trzech idących

Naraz jednego napastuje.

Na twoją brodę i błysk w oku -

Czemu mnie, starcze, zatrzymujesz?

W domu weselnym drzwi otwarte

Są już szeroko. To mój krewny.

Goście się schodzą na posiłek,

I gra muzyka rytmem śpiewnym.

Kościstą ręką przytrzymuje

Go starzec, mówiąc: Statek płynął...

Ręce przy sobie, puść mnie, starcze,

Marynarz puścił, lecz nie zginął.

Nadal go trzyma siłą wzroku -

Weselnik stoi skamieniały,

Nie mogąc w przód uczynić kroku,

Jak dziecko słucha, osłupiały.

Usiadł na głazie gość weselny;

Nie pozostawia mu wyboru

Stary marynarz, każąc słuchać

Tego, co mówi w czas wieczoru.

Statek żegnany wyszedł z portu,

Ku morzu zwrócił się wesoło

Pod wzgórzem płynął, pod kościołem,

I pod latarnią morską w koło.

Słońce po lewej stronie wzeszło,

Z fal oceanu się podniosło:

Jasno świeciło, aż po prawej

Znów w falującą taflę wrosło.

Wyżej i wyżej dnia każdego,

Wreszcie nad masztem w górze tkwiło -

Wtem się weselnik w pierś uderzył,

Bo z wnętrza fagot zabrzmiał miło.

Weszła do sali panna młoda

Niczym czerwona róża piękna,

A przed nią, pochylając głowy

Do wnętrza pcha się już orkiestra.

Bije się w piersi gość weselny

Lecz iść nie może, trudna rada

Kiedy marynarz z siłą w oku

Swoją historię opowiada.

Nagle się rozpętała burza

O mocy wielkiej, tyranicznej

I na południe nas pognała

Po tafli fal oceanicznej.

Z masztem schylonym, z dziobem fale tnącym,

Niczym człek, który z wrzaskiem niemilknącym

W trop idzie za swym wrogiem uchodzącym

I podczas marszu głowę kłoni,

Gdy huczy burza, bryg w wodę się nurza

I na południe szybko goni.

Nagle zapadła mgłą i zamieć,

Straszliwie zimno się zrobiło,

A morze lodu do masztów wysokie

Zielono niczym szmaragd lśniło.

A pośród ruchu lodowych okruchów

Posępnym światłem nas po oczach biło

Wszędzie dokoła lód się rozpościerał

Ni człek, ni żadne zwierzę tu nie żyło.

Dokoła lody tylko, wszędzie lody,

Lody nas zewsząd otaczały

Z hukiem i trzaskiem, niczym z głośnym wrzaskiem

Kry się kruszyły i pękały.

Nagle pojawił się wielki Albatros,

Przez mgłę się przebił do nas, lecąc z dali;

Niczym człowieka i chrześcijanina

Wszyscy go w imię Boże powitali.

Przysmaki dostał od nas, których nie znał,

I znów się lotem wzbił w powietrze sine.

Wnet na pół pękła lodowa pokrywa

I wydostaliśmy się przez szczelinę.

Wiatr południowy wiał nam w plecy

Albatros ku nam się przybliżał

Dla pożywienia lub zabawy

I na żeglarzy głos się zniżał.

W mgle czy w zawiei, na maszcie lub rei

Przysiadał przez wieczorów dziewięć,

A przez noc całą przez kurtynę białą

Księżyc na czarnym błyszczał niebie.

Niechaj od złego, sędziwy żeglarzu

Bóg, który w chwale siedzi na niebiosach

Chroni twą duszę! Rzekł; Podniosłem kuszę

I zestrzeliłem tego Albatrosa.

Część druga.

Oto po prawej wzeszło słońce

Z fal oceanu się podniosło:

Przez mgłę świeciło, aż po lewej

Znów w falującą taflę wrosło.

Wiatr południowy wiał nam w plecy

Ale ptak żaden się nie zbliżał;

Dla pożywienia, czy zabawy

Na głos żeglarzy się nie zniżał.

Zbrodnię piekielną popełniłem, która

Cały nasz statek klątwą omotała,

Więc powiedzieli: to on ustrzelił

Ptaka, co sprawiał, że bryza nam wiała;

To czyn łajdaka ustrzelić ptaka,

Jeżeli sprawiał, że bryza nam wiała.

Ale od nowa, niczym Boga głowa,

Słoneczna tarcza się nam ukazała,

Więc powiedzieli: to on ustrzelił

Ptaka, co sprawiał, że mgła zapadała;

Dobrze się stało, że strącił strzałą

Ptaka, co sprawiał, że mgła zapadała.

Przez bryzę gnany w bryzgach piany

Bryg bruzdę w falach orze;

I nikt przed nami pod żaglami

Nie wszedł w to martwe morze.

Nagle ścichł wiatr, opadły żagle,

Strach zapadł, a krąg słońca gorzał;

Mówiąc, starliśmy się złamać

Martwotę milczącego morza.

Na rozpalonym, rudym niebie

W południe krwawa tarcza słońca,

Nie większa niż wieczorny księżyc,

Nad masztem skrzyła się bez końca.

I dzień za dniem, za rankiem ranek

Tkwiliśmy w nieruchomym stanie,

Niczym galeon nakreślony

Na malowanym oceanie.

Dokoła woda, wszędzie woda,

W kadłubie czuło się woń gnicia.

Dokoła woda, wszędzie woda.

I ani kropli do wypicia.

Chryste, głęboko sięgał rozkład,

A oto nam się wydawało,

Że tu oślizgłe ośmiornice

Po śliskiej tafli wloką ciało.

Nieznaną mocą, ciemną nocą

Na masztach się ogniki tliły,

A fale, niczym olej wiedźmy,

Zielonobiało się świeciły.

Niektórym z nas się też zdawało,

Że wielki Duch nas ściga w biegu,

Na dziewięć sążni zanurzony,

Od kraju wiecznych mgieł i śniegu.

Języki uschły z braku wody,

Straciliśmy mówienia władzę;

Nie mogliśmy ni słowa wyrzec,

Jakbyśmy w gardłach mieli sadzę.

Co za spojrzenia towarzysze

Rzucali na mnie wciąż z ukosa!

I tu na szyi zamiast krzyża

Mi powiesili albatrosa.

Część trzecia

Czas ciężki nastał. Wszystkie gardła

Były spieczone, lśniły oczy;

Czas ciężki nastał, bardzo ciężki,

Wszystkim z pragnienia lśniły oczy;

Kiedy na zachód popatrzyłem,

Widok przedziwny mnie zaskoczył.

Z początku był to mały pyłek,

A później coś jak obłok pary,

Dopiero kiedy się przybliżył,

Przybrał konkretny bardziej zarys.

Pyłek, kłąb pary, jasny zarys

Coraz to bardziej się przybliżał

I jakby unikając duchów

W górę się znosił albo zniżał.

Z gardłem wyschniętym i ustami

Na czarno spieczonymi całkiem,

Niemal zupełnie niemy byłem.

Rozgryzłem żyłę, krew wypiłem

Z ramienia i krzyknąłem: Żagle!

Z gardłem wyschniętym i ustami

Na czarno spieczonymi całkiem

Dotąd leżący nieruchomo,

Jakby się wody mogli napić,

Wszyscy z radości wstali nagle.

Spójrzcie, on płynie prosto na nas

Żeby nam przynieść wybawienie,

Choć milczy wiatr i stoi fala,

Podąża ku nam niewruszenie!

Zachodnia fala w ogniu stała

Dobrze dobiegał dzień do końca;

O tę zachodnią wielką falę

Się opierała tarcza słońca

I oto kształt masywny, obcy

Oddzielił nas od blasku słońca.

Słońce zasnuło się chmurami

Z łaski niebiańskiej Rodzicielki

I wyglądało zza nich groźnie

Niczym zza krat więzienia wielkich.

Biada - myślałem - szybko goni -

Serce mi biło z tej przyczyny

Czemu się błyszczą jego żagle

Jak delikatne pajęczyny.

Czemu czernieją jego wręgi,

Przez których kratę słońce błyska,

Czy ta Kobieta płynie sama?

Czy to jest Śmierć, ta obok dama,

Która urządza z nią igrzyska?

Jej usta były purpurowe,

Jej loki złote, jeszcze młode,

Jej skóra jak przy trądzie biała,

Się Życie w Śmierci nazywała,

Ona krew ludziom warzy chłodem.

Szkielet kadłuba się przybliżył

I stanął równolegle do nas,

A one właśnie grały w kości:

"Wygrałam, gra jest zakończona"

W wodę zapadła tarcza słońca.

Z szeptem słyszalnym i z oddali,

Gdy mrok ogarnął świat do końca,

Upiorny statek się oddalił.

Stałem tam patrząc, nasłuchując,

Strach wielki w głębi serca czując,

Który wysysał ze mnie siły.

Przygasły gwiazdy, a noc trwała,

Biało sternika twarz pałała,

Żagle od rosy całe lśniły,

Aż wreszcie księżyc z jedną gwiazdą,

Jakby zmęczone swoją jazdą

Nad masztem się nam ustawiły.

Jeden za drugim, pod światłem księżyca,

Nim zdążył krzyknąć lub zajęczeć, z drżeniem

Zwracał się ku mnie wykrzywioną twarzą

I mnie przeklinał oczu swych spojrzeniem.

Ich pięćdziesięciu było cztery razy;

W ciszy, jak pokład szeroki i długi,

Gdzie przedtem stali bez życia padali

Trup się za trupem słał, jeden po drugim.

Ich dusze wszystkie z ciała wyleciały

W stronę rozkoszy wiecznych lub katuszy,

A każda obok ucha mi gwizdała

Niczym bełt z mojej wystrzelony kuszy.

Część czwarta.

Boję się cię, żeglarzu stary,

Boję się twej kościstej dłoni,

Jesteś wysoki, chudy, smagły

Niczym piach w mrocznej morskiej toni.

Boje się twych błyszczących oczu,

Ręki kościstej też się boję.

Nie lękaj się mój weselniku,

Bo nie umarło ciało moje.

Samotny, sam na oceanie –

Jedynie toń mnie otaczała

I żaden święty nie był przy mnie,

Gdy dusza we mnie umierała.

Martwych leżało tylu ludzi

Pięknych i młodych na pokładzie,

A wokół żyło wiele stworów

Okropnych i ja w ich gromadzie.

Spojrzałem w morza toń ciemną, gnijącą

I odwróciłem od niej oczy moje;

Spojrzałem też na pokład butwiejący,

A tam umarli trwali ze spokojem.

Spojrzałem w górę, próbując się modlić,

Ale pomimo wielkiego mozołu

Skrzek zamiast głosu wyrwał mi się z gardła,

A serce wyschło na garstkę popiołu.

Zwarłem powieki, zamknięte trzymałem,

Lecz mi pod nimi oczy pulsowały;

Niebo i morze, wciąż morze i niebo

Martwo na moich powiekach zaległo

I martwe ciała u mych stóp leżały.

Pot zimny zalśnił im na skórze,

Nie gnili, ani nie cuchnęli;

Ale patrzyli na mnie wzrokiem,

Którego inni nie widzieli.

Przekleństwo małej, skrzywdzonej sieroty

Anioły strąca do piekła samego,

Po stokroć gorsza jednak pozostaje

Klątwa w źrenicach umierającego;

Przez cały tydzień widziałem ją wokół

I ciągle żyłem wieczora siódmego.

Księżyc wysunął się na niebo,

Lecz miejsca nigdzie nie zagrzewał;

Powoli wspinał się przed siebie,

Z gwiazdą lub dwiema zmierzał.

Jego promienie drwiły z morza

Parnego, jak przymrozek w kwietniu,

Lecz tam, gdzie kładł się cień kadłuba

Czerwonej wody warstwa gruba,

Za sprawą czarów trwała w drżeniu.

Obok kadłuba morskie węże

Widziałem wielkie, jak pływały,

Białe grzywacze zostawiały,

A gdy znikały, płatki światła

Lśniące za sobą zostawiały.

W cieniu kadłuba statku stale

Obserwowałem ich zaloty.

Kształty błękitne i zielone

Migały w wodzie. W każdą stronę

Nurt w wodzie zostawiały złoty.

Szczęśliwe te stworzenia! Brak słów,

Co by ich piękno wyraziły;

Miłość mi z serca wypłynęła,

Me ręce je błogosławiły -

Mój święty patron się zlitował -

Bezwiednie je błogosławiły,

I od tej chwili mogłem już się modlić,

Pękł sznur, co długo na karku mi ciążył

Albatros zsunął się, wypadł za burtę

I w morzu niczym ołów się pogrążył.

Cześć piąta

Sen to naprawdę wielka łaska,

Słusznie sławiona w całym świecie;

Niech Pannie Marii będzie chwała,

Za to, że z nieba sen zesłała,

Najlepszy lek, jak dobrze wiecie.

I śniło mi się, ze te wiadra

Które nam na pokładzie stały

Są pełne rosy. Sen się skończył

I pierwsze krople dżdżu padały.

Usta zrobiły mi się mokre,

Podobnie gardło i ubrania,

Pewnie to w śnie jedynie piłem,

Ze snu ten obraz się wyłaniał.

Gdy spróbowałem się poruszyć,

Całkiem nie czułem ciała swego,

Jakbym zmarł we śnie i się zmienił

W ducha pobłogosławionego.

I usłyszałem ryk wichury

Co nieopodal przechodziła

i samym dźwiękiem swym zetlałe

Żagle na masztach poruszyła.

Górne powietrze nowym życiem

Się rozjarzyło, ogni śladem,

Które się wokół poruszały

Tu i tam, a po niebie całym

Gwiazdy tańczyły wielkim stadem.

Wiatr nadchodzący głośniej ryczał,

Żagle jak trzciny szeleściły

A w czarnej chmurze pod księżycem

Się wrota deszczu otworzyły.

Gwałtownie pękła czarna chmura

Która leżała pod księżycem

I niczym woda z wodospadu

Piorun uderzył prosto na dół

Jak wielkiej rzeki nurt korytem.

Chociaż wiatr żagli nie dosięgnął

Nasz okręt ruszył w przód po fali,

W świetle błyskawic i księżyca

Umarli z siebie jęk wydali.

Jęknęli, wstali, lecz milczeli

Nie poruszając źrenicami,

To było dziwne, nawet we śnie

Być między tymi upiorami.

Sternik na swoim miejscu zasiadł,

Bryg płynął, chociaż wiatr nie wionął,

A marynarze liny wzięli,

Jak ich przywykło czynić grono,

Ponosząc ręce jak obcęgi

Pełnili wachtę nawiedzoną.

Mego bratanka martwe ciało

Przy mnie ciągnęło ramię w ramię

Tę samą linę, ani słowa

Nie mówiąc, milcząc niby kamień.

"Boję się cię, żeglarzu stary." -

Nie bój się mój weselny gościu,

Bo to nie dusze potępione

Do ciał wróciły, lecz anioły

Z nich sobie uczyniły kościół.

O świcie swą przerwały pracę

I wokół masztu się zebrały;

Dźwięki kojące duszę z ust ich

i z ciała się wydostawały.

Wokół mnie dźwięki te krążyły

Aż wzbiły się w kierunku słońca,

Od niego się odbiły echem

I powtarzały się bez końca.

Czasem skowronka śpiew słyszałem,

Który rozlegał się w przestworze,

A czasem szczebiot ptaków innych

Wypełniał strugą dźwięków płynnych

Przestrzeń powietrza ponad morzem.

Raz śpiew orkiestrę przypominał,

A raz dźwięk fletu samotnego,

To znowu był jak śpiew anielski

Słyszany z nieba wysokiego.

Ten śpiew się urwał, ale żagle

Aż do południa brzmiały echem

Jak delikatny szmer strumienia,

Co w czerwcu niesie nam pociechę,

Gdy śpiącym lasom przez noc całą

Zapewnia spokój swym oddechem.

Płynęliśmy aż do południa,

Choć bryza się nie odzywała,

Statek po falach gładko sunął,

Bo siłą go od spodu gnała.

Pod kilem, dziewięć sążni w głębi,

Wprost z kraju mgły i wiecznych śniegów

Duch się poruszał i to on był

Przyczyną tego statku biegu;

W samo południe ścichł śpiew żagli

I statek zastygł jak przy brzegu.

Słońce, co ponad masztem tkwiło

Tknięte zdawało się bezruchem,

Lecz po minucie drgać zaczęło

Nerwowym przerywanym ruchem,

To wprzód, to w tył na pół średnicy

Nerwowym, przerywanym ruchem.

Nagle jak koń zniecierpliwiony,

Który kopytem kopie w ziemię,

Skok wielki wykonało, wtedy

Zemdlałem jak walnięty w ciemię.

Jak długo byłem nieprzytomny

Nie powiem wam, bo nie wiem tego,

Lecz kiedy mi wróciło życie,

Słyszałem głosy na błękicie

Zesłane z nieba wysokiego.

„To on?” - Głos jeden pytał – człowiek -

Na Zbawiciela na niebiosach

Który położył celnym strzałem

Nieskalanego albatrosa?

Duch, który mieszka sam w krainie

Mgieł i wiecznego śniegu bieli

Miłował ptaka, który kochał

Tego co z łuku go ustrzelił.

Jeszcze głos inny się odezwał,

Co miękki był jak słodka rosa:

"On pokutuje i pokutą

Odkupi winę swą w niebiosach".

Część szósta.

Pierwszy głos:

Powiedz mi, powiedz, przemów znowu,

Odpowiedz na pytanie moje,

Co sprawia, że ten statek pędzi,

Co morskich fal popędza roje?

Drugi głos:

Ciągle, jak sługa przed swym panem,

Ocean się z pokorą kłania,

A jego lśniące oko patrzy

Na księżyc, co się z chmur wyłania,

Bo oczekuje, że ten z nieba

Go poprowadzi i od złego

Ustrzeże. Bracie, spójrz, jak miło

Spogląda na dół wciąż na niego.

Pierwszy głos:

Ale dlaczego statek pędzi,

Choć nieruchome wiatr i fala?

Drugi głos:

Powietrze pęka przed kadłubem

I za nim zaraz znów się scala.

Gnaj, bracie, gnaj, z falami graj

Lekko, inaczej się spóźnimy.

Gdy marynarza trans się skończy,

Na dobre statku bieg zwolnimy.

Zbudziłem się, wciąż płynął statek,

Wiatr lekki wcale się nie zmienił,

Noc była cicha, świecił księżyc,

Umarli stali zgromadzeni.

Umarli stali zgromadzeni,

Chociaż w kostnicy winni spocząć,

Patrzyły we mnie szklane oczy,

Księżyc nadawał blask tym oczom.

Przekleństwo, z którym umierali

Na twarzach ich zastygło żalem,

Nie mogłem od nich cofnąć wzroku

I modlić się nie mogłem wcale.

Aż nagle prysło to zaklęcie,

Zielone oceanu fale

Dokoła siebie oglądałem

Ale wprzód nie widziałem dalej.

Niczym ktoś, kto samotnie kroczy

Odludną drogą, czując trwogę,

Raz odwróciwszy się do tyłu,

Przed siebie patrzy wciąż na drogę,

Bo wie, że za nim wróg straszliwy

Krok jeden w tyle stawia nogę.

Wkrótce wiatr na mnie świeży powiał,

Ale bez dźwięku i bez drżenia;

Nie było znać na tafli morza

Ni jednej zmarszczki ani cienia.

Splątał mi włosy, owiał skronie

Niczym powietrzny wir na łące,

Z mymi lękami igrał sobie,

Wabił mnie w coś mnie czekające.

Szybko i zwinnie sunął statek,

Po falach morza spokojnego.

Słodko i świeżo wiała bryza

Jedynie na mnie, samotnego.

Nagle mnie radość ogarnęła:

Czy to latarnię morską widzę?

Czy tam na wzgórzu stoi kościół,

Mój kraj czy się rozciąga niżej?

Wpłynęliśmy na redę portu,

Gdy wciąż modliłem się ze łzami

Pozwól mi, Boże nie spać wcale,

Albo też drzemać godzinami.

Zatoka portu była gładka,

I jak szkło drogie przeźroczysta;

I blade księżycowe światło

Powierzchnia odbijała czysta.

Brzeg świecił biało, a nad skałą

Kościelna się wznosiła nawa

I blask księżyca blaszanemu

Kurkowi na nim błysk nadawał.

Zatoka biała lśniła cała,

A oto z wody w pełni siły

Widma, co wcześniej były przy mnie.

W purpurze wszystkie wystąpiły.

Od dziobu w małej odległości

Te widma purpurowe stały,

Spojrzałem więc na pokład, Chryste,

Co oczy moje tam ujrzały!

Ciała leżały nieruchomo,

Bez życia, na krzyż Zbawiciela! -

Nad każdym stał ktoś, jak serafin,

co z siebie wielki blask wydziela.

Każdy z tych pięknych serafinów

Ręką świetliste dawał znaki,

Każdy stał jak latarnia morska

I blaskiem świecił się jednakim.

Każdy z tych pięknych serafinów

Milczał i tylko ręką ruszał,

Lecz to milczenie jak muzykę

Chłonęła moja biedna dusza.

Lecz wkrótce usłyszałem wiosła,

Co z pluskiem w wodę uderzały,

To szypra mała łódka niosła,

Co wiedzie statki poprzez skały.

To płynął szyper z pomocnikiem,

Pan Bóg do domu dał mi wrócić!

Mojej radości nawet zmarli

Już nie zdołali mi zakłócić.

Trzeciego z nimi zobaczyłem,

Starca o długich białych włosach,

Który na chwałę Pana hymny

Stale zanosi pod niebiosa;

To on ukoi moją duszę

I zmyje z niej krew albatrosa.

Część siódma.

Pustelnik dobry mieszka w lesie,

Który na zbocza rośnie skraju

Wśród fal. Słodkimi on słowami

Lubi rozmawiać z żeglarzami,

Którzy przybyli z obcych krajów.

Modli się rano i wieczorem,

A za poduszkę wciąż mu służy,

Gdy się udaje na spoczynek,

Omszały pniak po dębie dużym.

Łódka się do mnie przybliżyła,

Słyszałem, jak mówili: "Cały

Ten statek dziwny jest. I czym są

Te światła, co nam sygnał dały".

"Na moją wiarę - rzekł pustelnik -

Dziwne, nie dają odpowiedzi.

Widzę, że deski tu przegniły,

Żagle się w strzępy obróciły,

Nigdy podobnych nie widziałem,

chyba że wtedy, gdym odwiedził

Las położony niedaleko,

Gdzie liście się podobne słały,

Szkielety zeschłe i brązowe.

Na drzewie tam widziałem sowę,

A pod nim wielki wilk własnemu

Szczenięciu z głodu zjadał głowę".

"O, panie, to wygląda strasznie,

Boję się." - szyper odpowiedział

"Nie bój się, tylko mocniej wiosłuj" -

Starzec łagodnie mu powiedział.

Łódź przybliżyła się do statku,

Nie odezwałem się ni słowem,

Łódź się schowała pod kadłubem

I nagle dźwięki dziwne, nowe

W głębinie wodnej się rozległy,

Coraz głośniejsze i straszliwsze,

Dosięgły statku i przecięły

Wodę, a kadłub wpadł w tę niszę.

Tym dziwnym dźwiękiem porażony,

Który wód odmęt wokół głosił,

Mój tułów całkiem nieruchomy

Na miękkich falach się unosił

I zanim się spostrzegłem szyper

Na pokład łódki mnie podnosił.

A wokół wód wrzącego wiru,

W którym pogrążył się mój statek,

Łódka krążyła w równym rytmie,

Aż pęd jej osłabł na ostatek.

Otwarłem usta, przerażony

Szyper na deski się przewrócił,

Za to pustelnik świątobliwy

Z modlitwą w niebo wzrok swój zwrócił.

Chwyciłem wiosła, oszalały

Pomocnik szypra ciągle śmiał się,

A oczy jego wyrażały,

Jak bardzo on mnie bał się

I mówił: "Jeszcze nie widziałem,

By czart na wiosłowaniu znał się.

Nareszcie wolny w kraju własnym

stanąłem na piaszczystym brzegu

Pustelnik wysiadł wyczerpany

Niczym po długim, szybkim biegu.

"Pokutę zadaj mi należną,

Święty człowieku" - poprosiłem.

Wtedy on kazał mi powiedzieć

Kim jestem i jak dotąd żyłem.

A mnie się w duszy odezwała

Ta męka, która mnie zmusiła

Moją opowieść wpierw rozpocząć.

Skończyłem to mnie opuściła.

Od tego czasu, gdy popadnie,

Powraca do mnie moja męka;

Póki nie skończę opowieści,

To się nie kończy ta udręka.

Niczym noc krążę wokół globu

Z przekonywania wielką mocą,

A kiedy czyjąś twarz zobaczę,

Wiem, że ten człowiek będzie raczej

Mnie słuchać, czy to w dzień czy nocą.

Wrzawa za tamtych drzwi dociera,

Gdzie weselnicy się zbierają

I w ogrodowej już altanie

Panna i druhny jej śpiewają,

A oto małej sygnaturki

Nuty na modły mnie wzywają.

Mój druhu, dusza moja była

Samotna na rozległym morzu

Do tego stopnia, że się zdało

Że Boga nie ma na przestworzu.

Daleko większą mi przynosi

Radość, niż całe weselisko,

Udać się do kościoła, żeby

Z innymi ludźmi pobyć blisko.

Udać się razem do kościoła

I wspólnie tam zanosić modły,

Gdzie każdy przed swym Ojcem klęka

I gdzie się każda żegna ręka,

Nieważne starych, czy też młodych.

Żegnaj, weselny gościu, żegnaj,

Ale na zawsze zapamiętaj:

Najlepiej modli się, kto kocha

Ludzi i ptaki i zwierzęta.

Najlepiej modli się, kto kocha

Stworzenia małe, albo wielkie,

Bo dobry Bóg, co ludzi kocha,

Stworzenia swoje kocha wszelkie.

A żeglarz z pałającym okiem

I brodą białą ze starości

Przepadł. Gość za to nie dołączył

Do grona pozostałych gości.

Szedł, niczym ogłuszony gromem

I na swój sposób zatracony,

Rano smutniejszy, lecz dojrzalszy

Wstał, jako człowiek doświadczony.

(tłum. Wiktor J. Darasz, 1997-2014)

Utwór ten tłumaczyli już wcześniej Jan Kasprowicz, Stanisław Kryński i Zygmunt Kubiak.