Ostatnie dni Herkulanum
Edwin Atherstone, Ostatnie dni Herkulanum
(fragment)
Był to dzień bardzo mroczny i przygnębiający,
Pełny niezwyczajnego napięcia z uczuciem
Niewytłumaczalnego rozumowo strachu
W murach i na ulicach miasta Herkulanum.
Ciężka, upalna, nader gęsta atmosfera
Zapanowała wszędzie; wielkie i potężne
Obłoki o masywnych kształtach, bezustanie
Przeciągały po niebie zmieniając kierunki;
Zaniepokojonego samotnego ptaka
Krzyk było słychać, kiedy wzbijał się w powietrze
Raz za razem, wiedziony niepowszednią trwogą
I skowyt o przekrwionych źrenicach buldoga,
Co się wpatrywał, drżący, w zagniewane niebo.
Głębokie jęki, które wstrząsały powietrze,
Mimo że wszystkie wichry były na uwięzi,
Wieściły, że się zbliża coś nieobjętego,
Co się dopiero rodzi i wzbiera w ukryciu.
Warsztat artysty, zwykle wypełniony wrzawą,
Był zamknięty. Zaś ciężki młot upoconego
I pokrytego sadzą miejskiego kowala
Spoczywał na kowadle. Na cichych ulicach
Nie było słychać kopyt szlachetnych wierzchowców,
A rydwan stał bezczynny na okutych kołach.
Wszędzie jedynie głucha cisza panowała,
Wypełniona obawą mroczną i okropną.
Ten, kto przechodził wtedy ulicą, mógł słyszeć
Spoza drzwi zamkniętego domu płacz dziecięcy
Stłumiony głos trwożliwych i złowieszczych przeczuć,
Niczym tego, co wije się w sennych koszmarach.
Gdzie indziej było słychać żarliwe modlitwy.
A następnie trwożliwe szepty, jakby mowa
Była o zbrodniach. Spoza drzwi wolno otwartych
Co pewien czas sylwetka się ukazywała
Blada i drżąca, która dzikim i błyszczącym
Okiem się obracała ku firmamentowi,
A potem się cofała za próg i nadzwyczaj
Lekko je zamykała, jakby obawiając
Się, żeby nie obudzić spoczywającego
Blisko nieprzyjaciela. Kiedy dzień upływał,
W powietrzu unosiły się wyziewy siarki.
Jakieś odległe dźwięki, zaledwie słyszalne,
Niczym szum potężnego płomienia nadeszły,
A głęboko pod ziemią niektórzy rzekomo
Słyszeli hałas, niczym turkot niezliczonych
Rydwanów po stadionie się poruszających,
Albo łoskot biegnącej fali powodziowej.
Tu i tam małe grupki zastrachanych ludzi
Patrzyły na posępne niebo i dzieliły
Się swymi obawami, szepcząc, że widziano
Na szczycie Wezuwiusza coś wielkości sosny,
Co się wznosiło w niebo. Niektórzy podobno
Widzieli jakieś groźne zjawy na wierzchołku,
Które się przesuwały w tę lub w tamtą stronę,
Albo też unosiły się w ciemnym powietrzu.
Jeszcze inni na morzu zaobserwowali
Dziwne i mroczne kształty, albo usłyszeli,
Jak fale w głębi toni tłuką się o siebie,
Choć żaden powiew czół ich rozgrzanych nie chłodził.
Niektórzy dostrzegali na ponurym niebie
Przerażające kształty, widzieli tam boga
Sunącego na chmurze, wielkiego jak mocny,
Wyniosły szczyt w masywie Alp, wpółukrytego
W obłokach, jak na tronie wysokim, co z nozdrzy
Wydzielał czerwonawe podmuchy, a oczy
Błyszczały mu jak słońca dwa krwawoczerwone
Spoza welonu mgły. Ktoś inny za to widział
Wyraźnie na sklepieniu nieba twarz ogromną,
Pochylającą się nad ziemią, jak noc ciemną
I surową, w bezruchu się przyglądającą
Oczami otwartymi i nieruchomymi,
Mimo że dookoła błyskały płomienie.
Trwoga opanowała wszystkich ludzi, chociaż
Właściwie nie wiedzieli, czego się lękają.
Nawet najodważniejsze serca ogarnięte
Były panicznym strachem pełzającym skrycie.
Nawet najmędrszym ludziom w mózgach wylęgały
Się niepewne obawy, które rysowały
Obrazy mroczne, ale niedookreślone.
Noc ciężkimi cieniami zapadała, chociaż
Słońce jeszcze nie zaszło. Wtedy nagłym wstrząsem
Ziemia w swoich posadach się zakołysała
Z rykiem głośnym, jakkolwiek częściowo stłumionym,
Dochodzącym gdzieś z głębi, podziemnych piorunów.
Z trzaskami posypały się tynki z sufitów,
Masywne fundamenty w ziemi się zatrzęstły,
I potężne kopuły w górze się zachwiały
A wysmukłe kolumny drgnęły na swych bazach.
Dały się słyszeć krzyki przerażenia. Z domów
Wybiegły na ulice tłumy ludzi, jakby
Groby się otworzyły i powypuszczały
Z mrocznego wnętrza swoich upiornych mieszkańców.
Nieszczęśnicy tłoczyli się, jęcząc ze strachu,
A oczy im błyszczały niezwyczajnym blaskiem.
Niektórzy się kulili, trzęśli się, padali
Na bruk, zaś inni głośno krzyczeli, jak w gniewie,
Jeszcze inni płakali ogromnymi łzami
Ściekającymi wolno po policzkach, stojąc
Nieruchomo, jak gdyby sparaliżowani.
Na twarzach można było wyczytać to wszystko,
Co na ludzkim obliczu strach może wypisać.
Ktoś jeden, do szaleństwa poruszony, w górę,
W stronę nieba, unosił zaciśnięte ręce,
Przewracając oczami, z czołem pobrużdżonym
Głebokimi zmarszczkami i obnażonymi
Zębami, dzwoniącymi o siebie, jak również
Nozdrzami jak u zwierząt porozszerzanymi,
Zupełnie jakby taką wykrzywioną twarzą
Gromowładnego starał się przerazić. Inni
Natomiast na kolanach z dłońmi splecionymi
Modlili się żarliwie, kiedy jeszcze inni
Jak odurzeni winem czy piwem przed siebie
Idąc, się zataczali albo potykali.
Jedni atakowali pięściami przyjaciół,
Drudzy się przytulali do najgorszych wrogów,
Kolejni zawodzili i bili się w piersi,
Garściami wyrywali sobie włosy z głowy,
Załamywali ręce i znowu płakali.
Inni się śmiali śmiechem nieopanowanym,
Tarzając się po ziemi. Byli też i tacy,
Którzy padli na ziemię ogarnięci strachem
I leżeli w bezruchu całkowitym, niczym
Porażeni piorunem. Niektórzy oparci
O dygoczące mury budynków siedzieli
Zesztywniali i martwi, z opadającymi
Żuchwami i oczami znieruchomiałymi,
Wpatrzonymi w przechodniów spojrzeniem upiora.
Ziemia przestała trząść się, umilkły pioruny,
Krzyki i zawodzenia zmieniły się w jęki.
Każdy pozostał w miejscu, w którym stał poprzednio.
Kobiety przyciskały do obfitych piersi
Niemowlęta, mężczyźni kurczowo trzymali
Za rękę starsze dzieci, a drżące dziewczęta
Czepiały się młodzieńców. Czas wyczekiwania
I niezmącona cisza zapadły nad miastem.
Tysiące oczu były utkwione na niebie
Przygniatającym ziemię ciemnymi chmurami
O czerwonych krawędziach, ułożonych w stosy
Jedna na drugiej, które zakończyły swoją
Wędrówkę po sklepieniu akurat nad miastem,
Jak armie szykujące się do szturmu twierdzy,
I w grupy ustawiały się nad ulicami.
Na jednym z okazałych rynków się zebrała
Gromada ludzi, którzy padli na kolana
I pochyliwszy głowy modlili się w ciszy.
Byli oni widoczni doskonale nawet –
Mimo nieprzejrzystego, gęstego powietrza –
Z daleka, bowiem wokół nich blade płomienie
Tworzyły krąg, wskazując na mroczny firmament.
Bezpośrednio nad nimi z ciemnego obłoku
Wychylała się smuga zamglonego światła,
Jak wtedy, kiedy słońce prześwituje poprzez
Chmury ciężkie od wody ukośnym promieniem.
Ci, którzy przyglądali się temu, słyszeli,
Albo przynajmniej im się zdawało, że słyszą,
Syk niezliczonych węży albo szelest liści
Suchych jesienną porą, kiedy wieje bryza.
Niezbyt długo jednakże patrzyli, ponieważ
Poprzez powietrze ciemne i gęste się przebił
Czerwony piorun, grom tak nieprawdopodobnie
Mocny, że wszystkich, którzy spoglądali w górę,
Zaraz oślepił, ziemia wraz z nieba sklepieniem
Odbrzmiewała odgłosem grzmotów. Zbudowane
Mocno z kamienia wielkie świątynie i wieże
Przeszedł dreszcz przenikliwy aż do fundamentów.
Kiedy na tę wspomnianą grupkę upadł piorun,
Wszyscy oni natychmiast stracili przytomność,
A kiedy się ocknęli ci, którzy przeżyli,
Nie zobaczyli obok siebie ciał śmiertelnie
Rannych, ale na miejscu, gdzie poprzednio stali,
Ujrzeli tylko garstkę szarego popiołu.
Ryk gromu wreszcie ucichł i przygnębiająca
Cisza znowu zapadła nad nimi. Do swoich
Domów drżący, na chwiejnych nogach, powrócili
Obywatele miasta. Intensywna ciemność
Wkrótce pokryła wszystko. Gorące powietrze
Zapierało dech w piersiach. Ci, którzy się jeszcze
Nie położyli na swych bezsennych posłaniach,
Gdy popatrzyli w mroki nocy, zobaczyli
Na niebie, w tamtym miejscu, gdzie Wezuwiusz wznosił
Swoją ogromną głowę, purpurowe światło,
W nieruchomym powietrzu słysząc wytłumione
Głosy odległych gromów grzechoczących w górze.
Co za noc przygnębienia i ogromnej trwogi!
Powietrza brakowało – ciężka i gorąca
Atmosfera padała na spieczone usta
Jak podmuch z paleniska. Ciemność jak kurtyna
Najczarniejszego sukna odgrodziła ludzi.
Nie było widać nieba, ani ziemi, nawet
Zarysu wielkich światyń na tle firmamentu.
Podniesiona do góry ręka niewidoczna
Była dla oczu, w gęstym i mętnym powietrzu
Dźwięk z trudem się rozchodził, a światło pochodni
Ledwo się przebijało przez czerń otoczenia.
Ten, kto przy jego blasku kroczył przez ulicę
Samotny, zasmucony, nie dostrzegał bruku
Na którym stawiał nogi. Ludzie powtarzali
Do siebie: Oby burza gwałtowna nadeszła,
Oby grad runął z nieba! Wichura, tornado
Oby się rozjuszyły i przyniosły z sobą
Deszcz i powódź. Cokolwiek innego przyniosły
Niż ten ciężki firmament i przygniatające,
Rozpalone powietrze w tej grobowej nocy.
Kto śpi tej nocy w mieście – przecież nie meżczyzna,
Który walczy o oddech, z rozpalonym czołem,
Oczami przekrwionymi, który bezustannie
Chłodzi wachlarzem drżące konwulsyjnie dziecko;
Nie nieszczęsna, karmiąca do wczoraj kobieta,
Której zabrakło mleka w wysuszonych piersiach,
Obmywająca skórę niemowlęcia resztką
Wody ze studni, niegdyś chłodnej, niemal wrzącej;
Nie przystojny młodzieniec, świeży narzeczony
Obok jego dziewczyny leżący, z ustami
Nieruchomymi, mimo żarliwej modlitwy
O jakieś ocalenie w ich śmierci godzinie.
Nie śpi tak samo młoda i piękna dziewczyna,
Która czuwa przy swoim konającym ojcu,
Starym i chorym, w jego ostatnich konwulsjach.
Jego dotychczas blade policzki nabrały
Purpurowych rumieńców, jego wzrok jest dziki;
Rozbieganymi dłońmi o wyschniętej skórze
Szuka dokoła siebie, z oddechem świszczącym,
Jakby ulotne cienie starał się pochwycić.
Woła o wodę – córka podaje mu kubek
I zwilżonym ręcznikiem obmywa mu czoło.
Gorąca – jest gorąca – mruczy – Boże, wody,
Zimnej wody – powtarza, ale jego oczy
Nieruchomieją, a on się wypręża, z trudem
Łapie ostatni oddech i wkrótce umiera.
Kto jeszcze śpi w tym mieście? Ci, którzy zasnęli
Nieprzespanym snem śmierci i się już nie zbudzą.
Śpi ten, który gruzami przywalony zginął,
Ten, który od pioruna śmierć poniósł na miejscu,
A także ten, co strachem porażony umarł
I nadal siedzi sztywny, gdzie poprzednio siedział.
Z oczami wpatrzonymi w niebo śpią umarli
Leżący na swych łożach. Wolno ta noc płynie –
Rok normalnego życia wydaje się krótszy.
Co to jest, co faluje na atramentowo
Czarnym niebie jak wielka i krwawoczerwona
Chorągiew, która światła większego nie daje?
Tym razem jednak nie jest to czerń aksamitna,
Ale mroczna bordowa barwa, taki odcień,
Jaki daje się widzieć czasem w środku nocy
Nisko nad horyzontem, będący odbiciem
Światła niedostrzegalnych, dalekich pożarów.
To jest ogromny płomień, co się wydostaje
Przez gęste kłęby dymu z czarnej i pachnącej
Ostro siarką rozwartej paszczy Wezuwiusza.
To wybucha, to znowu przygasa, stłumiony
W obłoku pary – ludzie, którzy na to patrzą,
Zdumieni przyglądają się i czują trwogę,
Bowiem nie wiedzą, skąd się bierze owa jasność.
Skąd pochodzą te głuche, jak ugrzęzłe, grzmoty
Które zaledwie głaszczą nadstawione uszy,
A jednak wypełniają rozległe niebiosa
I zdają się docierać aż do środka ziemi?
One pochodzą z łona gigantycznej góry,
W którym podziemny pożar począł się potężny,
Plujący piorunami pełznących płomieni.
Tego ostrzegawczego głosu wysłuchały
Tysiące ludzi, ale nikt z nich nie zrozumiał,
Co ów ponury pomruk naprawdę oznacza.
Co to za siła, która delikatnie wzrusza
Ziemię, niczym powierzchnię morza lekka bryza?
To przycicha, zamiera, to powraca z drżeniem
Lekkim, jak wywołanym przez przejazd po bruku
Drogi wozu po brzegi załadowanego,
Który się czuje nawet, gdy się go nie słyszy.
Wszyscy czują zbliżanie się trzęsienia ziemi,
Choć pragnęliby uciec, nie mogą się ruszyć.
Co za straszliwa noc! Czy po niej przyjdzie ranek?
Świece, które służyły ludziom za zegary,
Dawno się wypaliły, a rano nie przyszło.
Czy słońce się zaćmiło, czy też się rozpadło?
Czy nadszedł dzień od dawna już przepowiadany,
Gdy świat się skończy, z nieba pospadają gwiazdy,
A ziemia wyniszczona zostanie pożarem.
Takie to myśli wielu ludzi nurtowały,
Kiedy czerń nocy z wolna zaczeła się zmieniać
W głęboką czerwień. Całe niebieskie sklepienie
Wyglądało jak sztaba żelaza, co w kuźni
Rozgrzewane z czarnego staje się czerwonym.
Tak samo coraz bardziej czerwone stawało
Się niebo, jaśniejące krwawo. W tym upiornym
Świetle co odważniejsi zaczynali chodzić,
Ale odskakiwali zaraz przerażeni
Na widok towarzysza, bowiem w tej poświacie
Każdy niesamowicie wyglądał jak zmora.
Nie było widać żadnej innej barwy, jaka
Jest dostrzegalna, kiedy słońce świeci w maju,
Gdy bóg dnia się uśmiecha spoza mgły zawoju
I pieści promieniami błyszczące źdźbła trawy,
Na tle których pierwiosnki kwitną dzwoneczkami
Złotymi i wonnymi, które patrzą w niebo
Niczym niewinne dzieci, a drobne stokrotki
Wyglądają spomiędzy wysmukłych łodyżek,
Pokrytych maleńkimi kropelkami rosy,
Poruszanych powiewem delikatnej bryzy
I ocienionych wielkich drzew długim szpalerem,
Albo żywopłotami, które rozdzielają
(tłum. Wiktor J. Darasz, 2015-2020)