Endymion

Blada Selene w błękity rzucona

Do drzemiącego wiecznie Edymiona

Co noc miłośnie wyciąga ramiona —

I czoło w srebrne ubiera promienie,

Kładąc na ustach senne pozdrowienie

I pocałunku wiecznego milczenie.

I ten cień cichy umarłych pasterza,

Nieprzebudzony w uściskach kochanki,

Co noc się nową młodością odświeża

I we mgłach tonie w różane poranki.

A przechylony w rozkosznem wygięciu,

Z wieczną pięknością, co mu z twarzy świeci,

Spoczywa cicho u lubej w objęciu

I z nią w zachwytów nieskończoność leci.

I tak przez wieki, pojąc się zachwytem,

Spleciony smutnej ogniwem miłości,

Grobów legendą jest i rajskim mytem,

Co zaświatowe rozjaśnia ciemności.

O! wieczność taką zyskać sobie senną,

Z takim aniołem, co życia nie budzi,

Lecz tylko duszę kołysze promienną

I łzami czoło rozpalone studzi —

I być strażnikiem grobów, które proszą

O łzy i miłość, i być tylko cieniem,

Którego skrzydła anielskie unoszą

Między nicością a grobów marzeniem:

To warto drugą wiecznością boleści

Kupić ją sobie i z ducha pogodą,

Za żywot, co się już w piersiach nie mieści,

Wziąć nieśmiertelność marzeń wiecznie młodą!

Za tym więc pójdę snem, i za tem niczem,

Tonąć w objęciu słodkiem i dziewiczem,

Co grób osłania życiem tajemniczem...

Aż ta miłości pełna i stęskniona

Do mnie nowego zstąpi Edymiona,

I pocałunkiem czas mi zamknie — ona!