Jest nim to, że nie można… rzucić jedzenia całkowicie. Można rzucić alkohol, można papierosy, hazard, pracę, kochanka, nawet małżonka – ale nie jedzenie. Wyobraź sobie palacza, któremu lekarz nakazuje rozstać się z nałogiem, jednocześnie informując go, że musi zapalić jednego papierosa na śniadanie, jednego na obiad i parę drobnych machów na kolację – bo inaczej nie przeżyje. Tymczasem tak właśnie jest z jedzeniem – bez niego nie przeżyjemy. I właśnie to czyni odchudzanie tak trudnym wyzwaniem. Zapewne niektórych z Was zdziwiło, że jedzenie umieściłem pośród nałogów..
A no właśnie: czy jedzenie jest nałogiem? Odpowiedź jest prosta, jeśli idzie o podstawowy aspekt zaspokajania potrzeb organizmu: skoro bez jedzenia nie przeżyjemy, to oczywiście jesteśmy od niego uzależnieni, takie uzależnienie jednak nazwać by można fizjologicznym, naturalnym, takim jak oddychanie, potrzeba snu itd. Problematyczny jest jednak aspekt spożywania nadmiernych ilości pożywienia, a więc tzw. jedzenie nadmiarowe.
Co sprawia, że daną czynność można zaliczyć do nałogów?
Generalnie w grę wchodzą dwa aspekty: psychologiczny i somatyczny.
Niewątpliwie nadmiarowe jedzenie, podobnie jak palenie czy picie, miewa charakter nagradzający. Tak właśnie jest, kiedy jemy, gdy nie jesteśmy głodni, w sekrecie i samotności*, w chwilach gdy chcemy uciec od zmartwień i kłopotów. Jedzenie bywa uspokajaczem, schronieniem, ucieczką, ulgą, lepszym nastrojem, a wszystko po to, by zmniejszyć dyskomfort emocjonalny związany z bolesnymi odczuciami, z porażką, stresem, poczuciem zagrożenia, samotnością. Pomijając powody wymienione powyżej, przełykając kęs batonika lub pizzy sprawiam sobie przyjemność… fizyczną (oj, wiem, co mówię!). Tak więc i w tym aspekcie mechanizm, z którym mamy do czynienia w przypadku nadmiarowego jedzenia, znów ma wiele wspólnego z mechanizmem, który popycha palacza do palenia, a alkoholika do picia.
*) Pisząc o sekrecie i samotności mam na myśli np. te chwile, kiedy krążyłem wokół pizzerii, czekając aż zwolni się miejsce. Pizzeria wcale nie była przepełniona. Po prostu czekałem na stolik, przy którym można usiąść tyłem do sali, tak by nikt się na mnie nie gapił, kiedy będę jadł.
Albo partyzantkę z kebabem. (Jeśli ktoś z Was próbował kiedyś zjeść spokojnie kebaba na krakowskich plantach, wie o czym mowa.) Kiedy w końcu znajdujesz w miarę ustronne miejsce, kebab jest już zimny. A kiedy zaczynasz jeść, z podziemi wyrasta kloszard, staje tuż przed tobą, przełyka ślinę i patrząc ci głęboko w oczy mówi „smacznego”.
No niby tak, ale… mnie to wszystko jakoś nie przekonuje. Oczywiście są to ważne powody, wskutek których popadamy w nałóg i o których dyskutować by można (i trzeba!) miesiącami, jednakże nie dlatego picie, palenie czy nadmiarowe jedzenie jest nałogiem – że sprawia przyjemność fizyczną czy psychiczną.
Ważniejszym wydaje się aspekt somatyczny, a więc coś, z czym już trudno polemizować: otóż dla mnie nałóg to coś, co powstaje, gdy długotrwałe oddawanie się jakiejś czynności powoduje, że w naszym organizmie pojawiają się zmiany (fizyczne zmiany!), które prowadzą do przesunięcia się jakiejś równowagi w nowe położenie. Ta nowa równowaga, aby się utrzymać, potrzebuje dodatkowego elementu, a jego brak odczuwamy jako taki czy inny głód. Zaspokajanie tego głodu z kolei prowadzi do dalszej eskalacji nałogu.
W przypadku otyłości jedną z takich zmian – powstającą powoli, proporcjonalnie do wzrostu nadwagi – jest tzw. insulinooporność, czyli zmniejszenie wrażliwości komórek (m.in. tkanki tłuszczowej) na insulinę. Oznacza to, że dla wywołania skutecznego stężenia insuliny ludzie z nadwagą potrzebują wyższych stężeń glukozy we krwi.
Jest tak:
Jesz i glukoza pojawia się w krwiobiegu. Nie jest jednak z niego usuwana, bo komórki organizmu nie reagują na insulinę, która powinna „otwierać je” dla glukozy. Stężenie glukozy więc rośnie i rośnie, co pociąga za sobą dalszy wzrost wydzielania insuliny przez trzustkę, aż w końcu jej stężenie przełamie „opór” komórek. Skąd się to wzięło? Ano stąd, że jedząc posiłki bogate w białą mąkę i cukier, latami przyzwyczajaliśmy organizm do wysokich stężeń glukozy po posiłkach (przy okazji rozregulowując sobie ośrodek sytości i głodu w podwzgórzu)*, dzięki czemu na niższe jej stężenia już nie reagujemy. W efekcie: im większą mamy nadwagę, tym bardziej „glikemiczny” (bogaty w cukry) posiłek musimy zjeść, by szybko zaspokoić głód – co z kolei powiększa nadwagę. Błędne koło.
*) Z biegiem czasu w organizmach osób otyłych wytwarza się odporność na leptynę – białko (hormon) wytwarzane w podskórnej tkance tłuszczowej, które wiążąc się z receptorami leptynowymi podwzgórza zmniejsza apetyt. Zadaniem leptyny jest informowanie podwzgórza o zasobach tkanki tłuszczowej, gdyż jej poziom we krwi jest proporcjonalny do masy tej tkanki. Czyli: im więcej mamy zapasów energetycznych, tym mniej powinniśmy dbać o pożywienie. Leptynooporność – wyłącza ten mechanizm.
Czy jest sposób, aby się z niego wyrwać?
Otóż jest! W miarę chudnięcia insulinooporność ustępuje i nasze komórki zaczynają reagować prawidłowo. Czyli: im szczuplejsi jesteśmy, tym mniejsze ilości pożywienia zaspokajają nasze łaknienie.
Powie ktoś: „Czyli… żebym przestał mieć nadwagę – muszę schudnąć? Genialne!”
Istotnie, przyznaję, że nie zabrzmiało to zbyt błyskotliwie. Ujmijmy jednak sprawę właściwiej: jedynym sposobem pozbycia się nałogu jest wyrwanie się z błędnego koła, a więc przywrócenie naturalnej równowagi procesom energetycznym, zachodzącym w organizmie.
Wracamy więc oto do pytania podstawowego: jak to zrobić?
Jak pozbywać się nadwagi, jednocześnie nie odczuwając głodu?
Wydaje się, że jest tylko jedno rozsądne wyjście z sytuacji:
Skoro – odchudzając się – MUSIMY COŚ JEŚĆ, to jedzmy „z głową”,
tzn. nauczmy się samodzielnie sporządzać takie posiłki, które nie będąc racjami głodowymi równocześnie sprawią, że będziemy tracić wagę.
**
Kwestia wyboru sposobu odżywiania zależy zawsze wyłącznie od nas.
Możemy oczywiście wybrać którąś z diet skąpokalorycznych, które obiecują szybkie efekty (początkowo je istotnie dając), jednakże – jak zawsze się potem okazuje – efekty te są jedynie tymczasowe, gdyż były wynikiem krótkotrwałego niedożywienia, z czym nasz organizm radzi sobie doskonale w parę tygodni, najczęściej z nawiązką.
Możemy jednak wybrać taki sposób odżywiania, który przywraca organizmowi równowagę, i to tę pierwotną, która jest dla nas stanem naturalnym, tym właśnie, który zniszczono już w naszym dzieciństwie (najczęściej w dobrej intencji): nie potrafiąc właściwie dobierać składników potraw, „wyuczono” nas niewłaściwych zachowań związanych z jedzeniem.
(W dzieciństwie, od kiedy pamiętam, grając na podwórku w piłkę, zawsze byłem bramkarzem. Początkowo nie wiedziałem dlaczego koledzy powierzali mi tę szlachetną i odpowiedzialną funkcję, ale w końcu, przypadkowo, usłyszałem ich, gdy się naradzali: „Gruby stanie na bramce; zajmuje najwięcej miejsca”.)
Jedynym narzędziem, którym będziesz się posługiwać podczas odchudzania jest cnota iście sokratejska, a więc WIEDZA. Właściwie komponować składniki potraw można jedynie wtedy, kiedy się wie jak na takie menu zareaguje organizm, tak więc oświecenie, którego musisz doznać w pierwszej kolejności dotyczy fizjologii procesu odżywiania. Edukacja ta to konieczność absolutna, gdyż naszym zadaniem jest nauczenie Cię samodzielnego sporządzania posiłków (dobierania produktów), co bez znajomości procesów biorących udział w odżywianiu jest po prostu niemożliwe. Wbrew pozorom nie jest to jednak tak skomplikowane jak mogłoby się wydawać, w każdym razie skomplikowane nie jest to, co powinnaś (powinieneś) wiedzieć, aby skutecznie tracić wagę.
Jeśli skoncentrujesz się na właściwym sposobie odżywiania się, chudnięcie będzie jedynie elementem wtórnym: organizm będzie tracił kilogramy niejako sam, we własnym tempie (które zwykle wynosi 2-4 kg na miesiąc).
To, czego chcemy Cię nauczyć nie jest tzw. dietą, ale raczej sposobem na życie.
Osobiście nie lubię słowa „dieta”, gdyż jego znaczenie zwyczajowo rozumiemy jako „kuracja”, a więc coś, co kiedyś MUSI się skończyć (!), a my wreszcie będziemy mogli JEŚĆ.
Do czego prowadzi tzw. „bycie na diecie”? Otóż po zakończeniu którejś-tam dwumiesięcznej skąpokalorycznej katorgi, bodajże waflo-dmuchano-ryżowej (schudłem wtedy 12 kg), natychmiast zamówiłem sobie w Ramzesie (przez telefon, incognito) DWIE duże pizze. Na grubym cieście, rzecz jasna.
Pomożemy Ci odnaleźć stan, w którym jedzenie nie kojarzy się ze wstydem i poczuciem winy, a kwestia wagi nie przypomina walki.
/Ryszard Dziewulski/