Jeśli chcesz przytyć – musisz po prostu wybrać dietę, która obiecuje szybki efekt.. odchudzający. Najlepiej sprawdzają się te, podczas których od rana do wieczora odczuwasz zwierzęcy głód (polecam diety 900 kcal/d, 700 albo najlepiej 500; im mniej jadasz kcal dziennie, tym wyżej strzeli potem Twoja waga).
Aha – i uprawiaj przy tym jakiś kretyński fitness, poranne bieganie albo inne wycieńczające podrygi.
Dobrze jest też przy okazji odstawić sól, żeby dodatkowo odwodnić i osłabić organizm.
Przez dwa lub trzy tygodnie będziesz w siódmym niebie: non stop będziesz głodna/głodny, wycieńczona, skołowana i nie będziesz łapać, co się do Ciebie mówi, ale (!) waga będzie lecieć w dół, więc będziesz z siebie dumna. Będziesz myśleć:
– Nareszcie coś się dzieje, w końcu COŚ ZE SOBĄ ROBIĘ!
OK, robisz.
Ale co robisz?
Coś. Ale co to jest to coś?
Otóż jedząc mniej niż 1200 kcal/d, bardzo trudno jest zbilansować dietę; nie wiedząc jak (a Ty przecież nie wiesz) – jest to wręcz niemożliwe. A więc nie dostarczasz organizmowi wszystkiego, czego potrzebuje. Organizm znajduje się w stanie głodu (dostarczasz mu mniej energii niż wymaga jego podstawowa przemiana materii) i zauważy to dość szybko, załóżmy po 3-4 dniach, góra po tygodniu. Wtedy zacznie bilansować na własną rękę. Najpierw włączy bilansowanie somatyczne, potem behawioralne.
Bilansowanie somatyczne polega na ograniczeniu wydatkowania energii i uruchomieniu trybu jej oszczędzania. Siada termoregulacja (jest Ci zimno, bo wytwarzasz mniej ciepła), siada koncentracja i wzrasta senność (mózg zużywa mniej glukozy), nie rosną włosy i paznokcie, we krwi pojawiają się ciała ketonowe (tryb oszczędny)… Nie wdając się w szczegóły – efekt jest taki, że organizm potrzebuje wtedy mniej energii, więc duża część Twojej pary idzie w gwizdek.
Bilansowanie behawioralne to wpływ na Twoje zachowanie. Organizm działa poprzez podwzgórze, gdzie emocje doskonale mieszają się z impulsami motywacyjnymi, wpływając na decyzje i działania. Przechodząc obok piekarni, cukierni czy fastfoodziarni – czujesz ciarki na plecach. Widzisz znajomych i rodzinę, którzy jedzą “normalnie”; zaczynasz czuć się jak odmieniec. Dobije Cię to, co zawsze dobija: fakt, że po dwóch lub trzech tygodniach waga przestaje spadać (a przestaje, bo musi przestać). Koniec końców – lądujesz w pizzerii.
A potem wpadasz w żarłoczkę.
Organizm, który był w stanie głodu – nigdy od razu nie zaczyna funkcjonować po staremu. Nie ufa Ci już, więc zaczyna dbać o siebie sam: przez tydzień lub dwa odbudowuje masę mięśniową i gromadzi zapasy na przyszłość. Zaczynasz też jeść sól, więc woda wraca na swoje miejsce.
Jeżeli „”schudłaś”” w przeciągu miesiąca 8 kg, to:
A) z tego 3 kg były wynikiem odwodnienia (czyli jeśli – przerywając dietę – zjesz słoną pizzę o wadze 0,5 kg, to od razu „”przytyjesz”” 3,5 kg: 0,5 kg pizzy + 3 litry wody.).
B) 1 kg przypadał na masę mięśniową (mimo ćwiczeń – traciłaś tkankę mięśniową, bo organizm nie miał z czego jej budować, a wręcz przeciwnie – z aminokwasów produkował sobie brakującą w diecie glukozę. Skąd miał aminokwasy? No przecież nie z pożywienia, bo nie jadłaś ich tyle, ile powinnaś; wziął je sobie z mięśni.) W ciągu tygodnia – odbudujesz masę mięśniową, więc kolejny kilogram z głowy.
C) zostaje 4 kg, które przypadają na tkankę tłuszczową…
Gdybyś jadła np. 1800 kcal/d – miałabyś te 4 kg po stronie sukcesu. Problem polega jednak na tym, że jadłaś 900 lub 500, przez co wpędziłaś organizm w stan głodu – więc on teraz wariuje: Wciąż oszczędza energię wydatkowaną, jednocześnie gromadząc zapasy.
A Ty akurat jesteś… w samym środku żarłoczki.
4 kg odbudujesz w 3 dni, kolejne 2-5 kg przybędzie zanim skończy się żarłoczka.
(Coś o tym wiem, uwierzcie; byłem w tym ekspertem :)
[maj 2014]
/Ryszard Dziewulski/