Jakiś czas temu, zastanawiając się nad historią moich zmagań z nadwagą, postanowiłem zabawić się w prakseologa-analityka. Założyłem, że proces skutecznego odchudzania jest zawsze pewną zgrabną całością, której wszystkie elementy pasują do siebie jak puzzle. Wszystko idzie dobrze, dopóki każdy z elementów jest na swoim miejscu, kiedy jednak zabraknie któregoś z nich, zaczynają się problemy. Prawie każdą całość daje się rozkładać na jej części składowe. Przez jakiś czas, w samotności, usiłowałem więc rozbić proces odchudzania na jego elementy pierwotne. Wszystko po to, by odszukać czynnik najważniejszy – ten który w największej mierze odpowiada za skuteczność.
Co prawda, dość szybko wyizolowałem takie elementy jak akty woli, umysłu i percepcji, a więc motywacja, wiedza, konsekwencja, nawyk, zmiana i głód, a także czynniki zewnętrzne, jak glikemiczność, kaloryczność czy masa posiłku, ale czułem, że błądzę i że idzie mi dość opornie. No bo szło opornie – aż do pewnego ciepłego czerwcowego wieczoru, kiedy to po raz pierwszy odwiedziłem Nataszę…
Wtedy zmieniło się wszystko:
Po pierwsze… – tego akurat powiedzieć nie mogę.
Po drugie – okazało się, że pasją Nataszy jest gotowanie (o czym wcześniej nie wiedziałem), a zawodowo zajmuje się m.in. live coachingiem.
Po trzecie – Natasza jest i zawsze była szczupła. Zauważyłem, że komponując nowe danie, intuicyjnie wybiera takie rozwiązania, które stanowią trzon metody Michela Montignaca, choć nawet nie wiedziała o jego istnieniu.
Szybko dostrzegliśmy, że nasze zainteresowania się uzupełniają i zaczęliśmy pracować razem, eksperymentując na mojej osobie. Wspólnie obmyślaliśmy menu i podczas gdy Natasza gotowała, ja zagrzebywałem się w podręcznikach biochemii. Fotografowaliśmy każde z dań, a po ich zjedzeniu testowaliśmy wahania naszych poziomów glukozy we krwi (za pomocą glukometru), robiąc notatki. Analizując podstawy biochemii i… wariacje wskaźnika wagi, po paru miesiącach niepowodzeń doszliśmy do wniosku, że Montignac popełnił kilka błędów. Zaczęliśmy je naprawiać, jednocześnie analizując problem skuteczności odchudzania od strony psychologicznej. Tak właśnie powstało 5 zasad Chudnij z nami.
I tu pora powrócić do zabawy w prakseologa-analityka.
Pracując z Nataszą, zyskałem nagle osobistego diet-coacha, dzięki któremu moje spojrzenie na elementy pierwotne procesu odchudzania uległo nieoczekiwanej zmianie. Dostrzegłem mianowicie element dodatkowy, którego w ogóle nie brałem pod uwagę, gdyż nie ma on nic wspólnego ani z aktem woli czy umysłu, ani z glikemią, ani z kaloriami, ani z czymkolwiek, co można zmierzyć, zważyć i umieścić na talerzu. Zapewne jest w tym wiele ironii, że właśnie ten element wydaje się być najważniejszym – tym, który ma największy związek ze skutecznością.
Podczas naszych rozmów na temat mojej historii zmagań z nadwagą, przewałkowaliśmy tam i z powrotem wszystkie z moich wcześniejszych prób schudnięcia. Jedne z nich były skuteczne (na jakiś czas) inne nie. Otóż – co było dla nas najbardziej zaskakujące – skuteczność okazała się nie mieć nic wspólnego z rodzajem diety, jaką akurat stosowałem. Skutecznie chudłem tylko wtedy, kiedy NIE BYŁEM SAM, tj. kiedy ktoś odchudzał się razem ze mną.
Raz był to mój kolega ze studiów, z którym testowałem „oczyszczanie się” na modłę chińską (12-dniowa kuracja na gotowanej pszenicy ekologicznej i herbacie z suszonej pietruszki) lub „odwadnianie się” za pomocą przedawkowywania kiszonej kapusty; raz moja siostra (do dzisiaj oboje mamy wstręt do placków ryżowych i porannego joggingu); dwa razy moja córka...
Drodzy Przytulni..
Główna przyczyna niepowodzeń w odchudzaniu nie leży w jakości tej czy tamtej metody, ale w nas – w tym, jak bardzo z biegiem czasu stajemy się osamotnieni w naszych działaniach; mamy przed sobą naprawdę trudne zadanie, a jesteśmy z nim pozostawieni sam na sam. Jeśli w Twoim domu serwuje się tzw. „normalne jedzenie”, albo – co gorsza – Ty, odchudzając się, musisz jednocześnie „normalnie gotować” dla dziecka i męża – kapitulacja jest już o krok.
Frustracja narasta powoli, ale permanentnie, wypierając wstępny entuzjazm. Trochę przypomina wypalenie zawodowe. Prędzej czy później przychodzi więc moment, w którym to co robimy by schudnąć, wydaje się nam nienaturalne i kretyńskie: pani X i pan Y jedzą sobie schabowszczaka w panierce, młode ziemniaczki z masełkiem i koperkiem + młodą kapustę na tłustej śmietanie z mąką (co chwilę latając po dokładkę), i są zadowoleni, normalni, beztroscy, rozmawiają ze sobą, żartują, śmieją się – a ja co? W tym czasie faszeruję się surówką z listkiem chrupkiego pieczywa, pilnując by wiatr nie wyrwał mi go z dłoni? Po co? Dla kogo? Dla siebie? OK, ale… przecież ja i tak siebie lubię. A skoro i tak jestem z tym wszystkim sama lub sam, to jaki ma sens takie katowanie się i robienie z siebie Mutanta? Nie chcę być Mutantem! Też chcę żyć, być normalny, żartować, śmiać się i w ogóle nie myśleć o problemach. Czy to jakiś grzech?
Tworząc Strefę Klienta CHUDNIJ Z NAMI w zasadzie nie chodziło nam o to, że Mutanty najlepiej czują się we własnym towarzystwie. Z drugiej jednak strony można i tak na to spojrzeć: Strefa Mutanta. OK. Ale dzięki temu wszyscy będziemy normalnie żyć, żartować, śmiać się, nie myśleć o problemach, nie odczuwać osamotnienia i frustracji, a wręcz przeciwnie – otrzymamy i damy innym wsparcie oraz codzienny zastrzyk entuzjazmu. I pewność, że to jest możliwe, a więc MA SENS. Mało tego – poznawszy innych Mutantów ze swojej okolicy będziemy się z nimi spotykać, plotkować, chodzić na spacery albo wycieczki, urządzać wspólne maratony kulinarne i wspólnie komponować przepisy. Czy to jakiś grzech?
Nawiasem mówiąc, w psychiatrii istnieje jednostka chorobowa zwana paranoją indux, polegająca na tym, że jeśli np. w rodzinie jest paranoik, który chodzi do lasu z mokrą szmatką żeby czyścić liście, to po jakimś czasie cała rodzina zaczyna maczać szmatki i biegać z nim do lasu, nie widząc w tym niczego nienaturalnego…
Jednak nie to jest naszym głównym celem, by ktoś nie czuł się odmieńcem. Celem jest skuteczność, a ta w największym stopniu uzależniona jest od jednego tylko elementu: oparcia w drugiej osobie:
Tylko wtedy przestaje być ono mordęgą, a staje się przygodą. Z HAPPY ENDEM. Właśnie po to stworzyliśmy Strefę Klienta: aby ci, którzy naprawdę chcą schudnąć, odnaleźli w niej swój kącik, miejsce, które nie tylko da im pomoc merytoryczną, ale – właśnie przede wszystkim (!) – pozwoli NIE CZUĆ SIĘ SAMOTNYM w procesie zmiany.
[maj 2014]
/Ryszard Dziewulski/