Znaki na niebie i na ścianach
Ocknąłem się w kuchni B. obok wywróconej butelki Smirnoffa. Ona leżała, ja opodal niej, oboje w tym samym kierunku, ale związku przyczynowo-skutkowego nie odkryłem. Na zegarze wskazówki zatrzymały się na wpół do czwartej, a około drugiej widziałem się z chińskim mandarynem i więcej nie pamiętam. Podłoga jest zimna od kafli, w szparze po fudze znalazłem mały kolczyk. Nic istotnego, tandeta, wydłubałem go zapałką.
Wyjrzałem przez okno. Wokół pustynia, ponieważ planetoida okrążając słońce wyschła na popiół i statek wbił się w nią dziobem, jak szpadel w piaskownicę. Przypominam sobie, co się stało. Wylądowałem ponownie albo nigdy stąd się nie ruszałem i miał miejsce wielki odpływ, albo jestem w programie „Najwięksi hochsztaplerzy ostatniego wieku”. Niezbadane są wyroki nieba.
Otworzyłem drzwi na zewnątrz i momentalnie do wnętrza wdarła się wydma. Trwało trochę, nim wspięłam się na jej szczyt. Statek zakotwiczył na plaży w klifie dawnego morza. Nie zauważyłem w tym nic anormalnego, jedynie szczęśliwy zbieg okoliczności oraz, że los mi sprzyja. Sprzyja? Zastanawiam się, brnąc tam, gdzie spodziewam się odnaleźć B. W tych okolicznościach to jedyna osoba, która może podzielić mój pogląd na temat obecnej sytuacji. Aura natomiast mi nie sprzyjała, szedłem pod wiatr, pod prąd wirowi planetki, w odwrotnym kierunku do przelatujących ulotek reklamowych i innych śmieci, wbrew grawitacji i logice. Wzniecany podmuchami piasek utrudniał widoczność, pałac powinien być gdzieś tu... w tych okolicach, niestety poza pofalowaną równiną nie widziałem niczego, co świadczyłoby o jego istnieniu. Poszukiwanie stało się beznadziejne a odległość od statku rosła. Jeszcze kilkadziesiąt kroków i równie dobrze mogę zacząć szukać drogi powrotnej. Hm? Teraz powinien się odezwać inspicjent, bo brakuje mi jakiejś wskazówki, więc akcję trzeba przyspieszyć. Czas kopnąć w klepsydrę.
Odwróciłem się, żeby spojrzeć na statek i niczego takiego za mną nie znalazłem. A był on tam w ogóle? W taką pogodę można zwątpić. Nie muszę się słuchać i mogę iść, gdzie chcę, tam gdzie grunt się obniża również, w końcu sam to piszę. Przynajmniej tam nie wieje. Jest to podłużne zagłębienie, łagodne, gdzie schodzę a strome od strony przeciwnej. Na samym dole jest ciemno, bardziej wyczuwam, niż widzę stopnie, których nie zasypał piasek. Jest tu też dość wąsko, więc podpieram się rękoma. Pod palcami wyczuwam betonową lub kamienną, chropowatą ścianę. I tak idąc ostrożnie, znalazłem się w kompletnym mroku, wywnioskowałem z tego, że wszedłem do tunelu. Byłem blisko. Myślę, że wiem, co będzie dalej. Dalej będzie korytarz, jakieś dwadzieścia metrów, potem zakręt w prawo, za którym dojrzę poświatę na końcu korytarza skręcającego w lewo.
Towarzyszyło mi echo kroków po posadzce. W pewnym momencie przeszedłem przez wahadłowe drzwi do przedpokoju oświetlonego słabo plafonierą. Pomieszczenie to przypominało poczekalnię w kancelarii adwokackiej. Drzwi, nie licząc tych za mną, było trzy po lewej, jedno naprzeciwko i dwoje po prawej. Po prawej stało krzesło i mały stolik ze starym numerem tygodnika Life z końca lat pięćdziesiątych z pięciogwiazkowym generałem Omarem Bradleyem na okładce. Na ścianach pomiędzy drzwiami pozostały prostokątne plamy po wiszących tam niegdyś obrazkach lub plakatach propagandowych – to drugie bardziej pasuje. Złapałem za klamkę pierwszą po prawej, tu była zwykła toaleta. Następne drzwi opuściłem, a te na wprost były zamknięte. Spieszyłem się otworzyć drzwi po lewej stronie w głębi przedpokoju, bo były oszklone i dzięki temu widać było, że w pomieszczeniu pali się światło. Grzecznie, jak na grzecznego petenta przystało, zapukałem. Nadsłuchiwałem. Cisza, nie padło ze środka sakramentalne „proszę”, wobec tego nacisnąłem powoli klamkę, a ta ustąpiła ze zgrzytem wyeksploatowanej sprężyny.