Wszystko się dobrze ułoży

Kiedy mózg jest zajęty szukaniem czegoś, co jest bardzo istotne z punktu widzenia aktualnej sytuacji, uszy mogą słyszeć, to co chcą. Można sobie pukać w te cholerne drzwi, a i tak będę słyszeć dzwony na wniebowstąpienie, albo rytm wybijany na werblach przed egzekucją, albo szum spuszczanej wody w toalecie u sąsiadki, albo jazgotanie złośliwego szpica na listonosza.

A jak to nie pomoże, bo pukanie jest zbyt natarczywe, to wchodzi się po prostu do szafy niczym Harry Houdini, przez zakamuflowane drzwi spokojnie wychodzi się z drugiej strony na ulicę. Na ulicy można nikogo nie znać i trafić na ulicę, na której nikt cię nie zna, w dużym mieście, gdzie ciężko coś znaleźć, bo jak ktoś coś znajdzie, to zaraz to coś znika. Trzeba się jednak czujnie rozglądać, czy ktoś za tobą nie idzie, ktoś bardzo wścibski. Na przykład ten karzeł Thomas van Erpe. Nie ufam mu, jak zresztą wszystkim wrednym kurduplom. Zachowywał się wobec mnie nazbyt przymilnie, służył pomocą, wskazywał drogę i na koniec podrzucił Diabła. Za dużo też wiedział o moim położeniu. Jestem pewien, że ta cała mistyfikacja z doradcą rzekomego prezydenta Etiopii, służyła tylko temu, żeby mnie sobie zjednać i uśpić czujność. Wyprawa, czego łatwo się domyśleć, była fikcją, przetłumaczonym zapisem encefalografu i przykrywką czegoś bardziej wyrafinowanego niż tajny przepis na drożdżówkę, a ja nie jestem jakimś astronautą wyselekcjonowanym w wyniku konkursu łowców talentów, a poczwórnym agentem ubezpieczeniowym z czekiem do realizacji w najbliższym kantorze. Na J. i B. też musiałem uważać, nic teraz nie poplątałoby mi bardziej szyków niż nagłe spotkanie jednej z nich. Diabeł tkwi w szczegółach, a Bóg w ogólnikach, jak brzmi pierwszy punkt poradnika dla sprzedawcy Biblii Mormona.

Starałem się być niewidoczny jak yeti - wykonałem kilka przećwiczonych wcześniej slalomów, podskoków i kamuflaży w celu zgubienia ewentualnego ogona i wypadłem przez tylne drzwi baru rybnego oferującego sandacza w zielonym garnirunku. Byłem już blisko, to się czuło. Znalazłem się na zapleczu obok śmietnika. Po drugiej stronie małego podwórka, gdzie odbywała się właśnie musza orgia w południowym skwarze, zionęła odstraszająca czarna czeluść, skąd biła wilgotna zgnilizna. I tam udałem się bez wahania, opędzając się przed walącymi na oślep muchami. W środku już po kilku krokach nie było nic widać, a utrzymanie równowagi utrudniało śliskie błoto na ziemi. Ścian ani sufitu nie można było sięgnąć, by się oprzeć. Do twarzy kleiły się tłuste pajęczyny, a do oczu wchodziły rozbudzone pająki. Na końcu tego czegoś znajdowały się oślizłe, zardzewiałe stalowe drzwi. Na pamięć wyczułem położenie zamka i bez trudu włożyłem do dziurki klucz, który przez cały czas miałem przy sobie wraz z innymi kluczami od statku. Był nim drewniany breloczek w kształcie przypominającym otwieracz do konserw, wykonany z najbardziej twardego drewna na świecie, z Sideroxylonu. Zamek był zwyczajny, tyle że miał 150 lat i nikt za diabła nie potrafił go otworzyć. Dokonał tego kiedyś jeden człowiek w letnie popołudnie, tuż po obiedzie i trzeciej butelce piwa. Konstrukcja była tak skomplikowana, że tylko on ją pojął. Zamek ów skonstruował w ramach ćwiczeń kontemplacyjnych, pewien nadpobudliwy seksualnie buddyjski mnich. W jaki sposób trafił do kurnika owego majstra stanowi pewnie materiał na książkę ornitologiczną. Ważne, że w końcu trafił do mnie. Zainstalowałem go właśnie w tych drzwiach. Tyle.

Czy potrzebne było aż takie zabezpieczenie? Kto o zdrowych zmysłach pchałby się w starą rewizję, obecnie nieczynnego kanału ściekowego od okręgowego więzienia w mieście, którego nazwy z oczywistych względów nie wymienię? Kto spodziewałby się za tymi drzwiami czegoś wartościowego? Dla kogo to miejsce byłoby nieodrażające i na tyle atrakcyjne, żeby spędzić w nim kilka miłych chwil popołudnia? I wreszcie: po co ta zagadka?

To do czego teraz wchodziłem, było dawnym kantorkiem hydraulików wypełnionym po brzegi butelkami po tanim winie. Były tam również moje rzeczy schowane w worku „na wszelki wypadek”, między innymi kamizelka ratunkowa koloru pomarańczowego, niemiecki hełm z drugiej wojny światowej z przestrzeliną po prawej stronie, maski przeciwgazowe, wspomnienia Amundsena z Antarktydy oraz dwa pudełka tekturowe po butach skórzanych rozmiar 42. Ile mieści się w takich pudełkach pieniędzy? Jak dobrze poskładać to około miliona w różnych nominałach. Tu były amerykańskie setki, pięćdziesiątki i dwudziestki, i nie było ich aż milion, bo już trochę wydałem.

Następna strona