Umówmy się

Nie na jakąś trywialną randkę, kiczowaty spa­cer plażą w świetle księżyca. Umówmy się, że scenografia jest z papier-mache, poruszamy się po planie filmowym i nie musimy się przejmować realia­mi, ponieważ improwizujemy. Możemy, nikt nam tego nie zabroni, żaden reżyser, demiurg ani Centrala, dowolnie zmieniać narrację, dramaturgię, charakteryzację i płeć. Możemy wywalać i obsadzać kogo chce­my. Nie ma obawy, że premiera poniesie klapę a wytwórnia zbankrutuje, zaraz bowiem postawimy odpowiednią drukarnie i uzupełnimy braki w portfelu. Każdy spokojnie może do tego dojść, pod warunkiem, że uwierzy, że leci samemu w kosmos...

*

Od wczoraj wiele się zmieniło, dokonał się na­wet pewien niewidzialny postęp.

- Czy to nie dziwne, że dogadujemy się ot tak, bez żadnych trudności? Żadnych barier!? - głośno pytam. On odpowiada:

- Można by powiedzieć, że masz nadmierne za­ufanie do słów, nadajesz im zbyt wielkie znaczenie, a potem się dziwisz, że się nie możesz dogadać ze sprzedawcą kalarepy na bazarze. - Skąd on wiedział o moim sporze o uniwersalia? - Czy widziałaś kiedyś, żeby na ame­rykańskich filmach był z tym jakiś kłopot? Wszyscy, włączając w to zwierzęta, przybyszy z kosmosu i starożytnych gladiatorów, mówią biegle po angiel­sku. - Zawiesił głos. - U nas jest podobnie. Słowo to słowo, nie ma co go nadmiernie faworyzować, war­czenie jest bardziej wymowne... - Poznałam go po dniu błąkania się po wydmach, bez celu albo w celach jak najbardziej krajoznawczych. Nie wiele pamiętam od czasu kiedy piłam opuściłam statek. Ale o tym później.

Tymczasem dzieją się dziwne rzeczy. Kiedy na­wykowo spojrzałam za siebie, ujrzałam intrygującą budowlę w trakcie remontu, której wcześniej tam nie było, jestem tego pewna! Płaski pawilon usadowiony był na zniwelowanym jakby przydepniętym wzgórzu ani szczególnie wysokim, ani specjalnie trudnym do po­dejścia, jakiś kilometr od morza. Takich samych wzgórz w okolicy naliczyłam sporo – płaskich, ły­sych i smutnych, by nie rzec melancholijnych. Potem dowiedziałam się, że to rzekomo kosmodrom po rekul­tywacji. Inna wersja mówiła, że to dawna baza woj­skowa, a jeszcze inna, że to filia pałacu kreteń­skiego, taka królewska dacza.

Biała ścieżka niczym porzucona umyślnie nitka, wiła się do wejścia z topornym portykiem z beto­nu. Bliżej okazało się, że to nie pojedyncza budow­la, ale zlepek kilku. Idąc tam rozważałam (ponieważ zaproszenia nie miałam), czy mieszkańcom znane jest prawo azylu politycznego? Czy znają pojęcie niejed­noznaczności Herlacka-Klupsa? Czy mówią po angiel­sku jak w amerykańskich filmach? Jak traktują za­graniczne turystki? I skąd to przeświadczenie, że jestem za granicą?

W westybule stał cokół oczekujący na posąg będący w renowacji. Na ścianach jednoznaczne inskrypcje z odpowiednimi ilustracjami, wyryte w miękkim tynku, przez odwiedzające to miejsce, znudzone, szkolne wycieczki. Cztery podpierające dach prymitywne kolumny, pomalowane na czerwono dopełniały obraz. Wejście jak do upadłego kasyna w Las Vegas.

Mimo ranka w pełnym rozmachu, nie zauważyłam jeszcze żywej duszy. Żadnych strażników, kucharzy, dostawców. Pustka, wszechpanujący bezwład i bzycze­nie much. Stróż, jeśli jakiś tu pracował, wyraźnie zaniedbywał, swoje obowiązki. W zaśmieconej stró­żówce stało biurko przykryte kurzem, tylko w miej­scu gdzie od czasu do czasu opierał swe łokcie, przezierał zniszczony blat. Krzesło odsunięte na bok. Brakowało jedynie tabliczki informującej ewen­tualnych petentów „Okienko nieczynne – przerwa urlopowa”.

Jego napotkałam dopiero na dziedzińcu lub bar­dziej placu apelowym, gdzie przechadzając się, przemawiał do krużganków. Pytał, czy nie widział ktoś gdzieś dziewczyny ubranej w błękitną sukienkę. Stanął chwilę wyczekująco, po czym mruknął pod no­sem:

- Widocznie ubrała się inaczej. - Potem zapy­tał jak idzie praca, ale odpowiedzią raczej nie był zainteresowany. Ni stąd, ni zowąd wykrzyknął nagle:

- Rozprasza się pan, panie kolego. Przerabia­liśmy ten temat i lot należy kontynuować.

Usatysfakcjonowany efektem, jaki wywarł na niewidzialnych poddanych, zwrócił się nagle do mnie:

- Czemuś zmieniła sukienkę?!

- Obawiam się, że bierzesz mnie za kogoś inne­go. - Wydusiłam zaskoczona. Patrzył badawczo spod krzaczastych brwi, tymi swoimi czarnymi oczami, ni­czym etymolog obserwujący rzadki okaz ćmy, który mu wpadł w świeżo zaparzoną herbatę.

- Istotnie, różnisz się nieco od tubylców. Masz na przykład mniej nabożny stosunek do mnie. Bo tak się składa, że ja tu wszystkich znam, niejako z urzędu. Jestem tu władcą.

- Władcą?! - Udałam zaskoczenie. - A to ci hi­storia! Pozwól, że zachowam swoje egalitarne przy­zwyczajenia i nie oddam ci hołdu. Nie miałam się okazji tego nauczyć. - Zaśmiał się z siłą swojego majestatu. Ja mu zawtórowałam, co wyraźnie mu się spodobało.

- Demokratka? Ten problem tutaj mamy dawno z głowy. Szczerze mówiąc – zniżył poufnie głos do szeptu – doniesiono mi o Twoim przybyciu. Czekałem na ciebie.

- Doprawdy? Byłam śledziona?

- Ależ, nigdy w życiu! Asekurowana! Dla bez­pieczeństwa – po wydmach kręci się różnoraki ele­ment – banici, rozbitkowie, amatorzy wolnej miło­ści, kolekcjonerzy porzuconej bielizny, religijni apostaci. - Mrugną znacząco lewym okiem. - Szcze­gólnie jeśli idzie o obce osoby i to płci odmien­nej. Nasze dziewczyny są przewidywalne i mało sub­telne. Zwykle nikt ich nie zaczepia, chyba, że sza­leniec. Są zbyt zajęte, by wchodzić w dialog z za­lotnikiem, więc nikt ich nie podgląda. Dlatego wy­szedłem ci na spotkanie, moja droga i jeśli nie masz nic przeciw, to zaprowadzę cię tam, gdzie bę­dziesz poczujesz się swobodnie. Odpoczniesz, wyką­piesz, jeśli chcesz, zjesz... Chcę powiedzieć, że podaruję ci jeden z moich apartamentów... Och, nic wielkiego, ale na pewno wygodniejszy niż to tam. - Pstryknął palcami w nieokreślonym kierunku i mono­logował dalej, jak widać, nie potrzebując mojej zgody, do czego, rzecz oczywista, był przyzwyczajo­ny.

- Wybacz, wejdziemy tam przez kuchenne drzwi, ale niech to cię nie zraża. Od strony głównej cze­kałaby nas masa ceregieli i potwornie długich ofi­cjalnych przemówień. A na to przecież nie mamy cza­su, jest tyle do opowiedzenia...

Następna strona