Wcześniej spacerek

On szedł pierwszy, ja za nim. Milczeliśmy, z rzadka tylko dawał instrukcje typu: uważaj na stopień, uważaj na głowę, uważaj kałuża, uważaj generał Haha... Kolejne korytarze migotały mi przed oczyma, jak stacje metra - barwnymi mozaikami, tasiemcowymi szlaczkami, aż wpadłam w trans. W prawo, w lewo, prosto i jeszcze raz w lewo i pra­wo, mały dziedziniec, następnie w prawo. Czasami krótko przystawał na skrzyżowaniach, jakby się nad czymś zastanawiał, albo czekał na zielone światło, potem ruszał ostrożnie, rozglądając się, żeby nie wpaść na kogoś rozpędzonego. Nikogo jednak nie było.

Po kilku minutach lub po kilku wiekach, poczułam chłodne powietrze na gołych łydkach. Niebawem skręciliśmy w ciemne przejście, gdzie po omacku weszliśmy w stary, przykryty pyłem korytarz. Brakowało tylko czarnego ptaka zrywającego się z krzykliwą skargą i trzech nietoperzy przelatujących ze złowrogim szumem nad głową. Raptem mur po obu stronach uskoczył. Zastąpiły go krępe kolumny, grubsze u szczytu niż przy podło­dze. Nasze kroki wzbudziły echo, przez co nabrały powagi marszu.

- Na lewo jest stoa, jak pamiętam. - Powie­dział cicho. - Tam to krepidoma. Wszystko to nie robi dobrego wrażenia. Ech. - Westchnął ciężko.

- Co? - Nie wiedziałam, o co mu chodzi.

- A nic, nic. Mówię, że tu mamy taki barak, a tam są schody.

- Pusto tu. Znaczy się, nie ma ludzi, prze­chodniów, nocnego życia - zauważyłam niewinnie. Wzruszył ramionami.

- Ja innym nie nakazuję chodzić, gdy sam mam na to ochotę.

Na dworze ciemno. On miał latarkę, dzięki któ­rej poruszaliśmy się po labiryncie. To, co teraz widziałam, było brukowanym placem z porozrzucanymi w nieładzie elementami budowlanymi. Może byli w trakcie inwentaryzacji?

Przy końcu placu natknęliśmy się na rząd scho­dów. Stopni było tyle, że miałam prawo spodziewać się na szczycie czegoś monumentalnego. Na przykład posągu. Jednak po dotarciu na szczyt poczułam się rozczarowana. Nie rozczarowana a opuszczona, bo pustka jest trwalsza od jakiegokolwiek rozczarowa­nia.

Podium miało kształt kwadratu o wymiarach pięć kroków na pięć, ze wszystkich stron ograniczone schodami w dół. W ten sposób osiągnięto efekt, że zwyczajny człowiek uważał się tu nie na miejscu i za wysoko. Czuć było spalenizną a płyty były osmo­lone prawdopodobnie po jakichś miejscowych rytuałach... Ofiarnych?

- Jesteśmy na miejscu. - Podsumował zwięźle i postawił latarkę na kamieniu. Przeciągnął się za­dowolony.

- Co to jest takiego?

- Nie widzisz? Obserwatorium. A wcześniej lą­dowisko dla rakiet lub zigurat, bliżej nie wiadomo.

- Niewiele stąd widać. Wszystko tak samo da­lekie, jak kilkanaście metrów niżej. - Zauważyłam sceptycznie.

- Nic nie pojmujesz, bo nie jesteś tutejsza. Tu Wszechświat obserwuje nas! - Usiadł na posadzce ze skrzyżowanymi nogami, ja uczyniłam to samo. - Słyszysz?

- Nic oprócz tego, co zwykle.

- Nie przerywaj, to był zwrot retoryczny.

- Ach tak. Wobec tego przepraszam.

- Nie jesteś w stanie cokolwiek słyszeć, bo faktycznie jest cicho. Wszechświat jest bezgłośny. Musiałby się ktoś potężnie drzeć, by dotarł tu jego głos, lecz nie ma takiego głosu, a ty takiego słu­chu, ponieważ sama się zagłuszasz. Na początek na­leży uchwycić bezdźwięk, taki hipotetyczny. Łapiesz go jednym uchem. Potem skupiasz się - to wymaga treningu – oddzielasz poszczególne pasma, jakbyś obierała cebulę, aż dochodzisz do najcieńszej i najdelikatniejszej warstwy. Wtedy usłyszysz nie­spełnione marzenia, zdradę i zawiść sąsiada, ale możesz też usłyszeć fajne rzeczy, trzeba się umieć odpowiednio nastroić. Proponuję, posiedźmy sobie tutaj, aż zrobi się jasno i spróbujmy coś usłyszeć.

Następna strona