Zanim...
Tu kiedyś był rozdział napisany w nieznanym mi języku, na przykład w amharskim, lub raczej znanym wówczas, kiedy osiąga się tę drobną niepoczytalność zwaną potocznie uchlaniem się w trupa. Z powodzeniem zna się wtedy nawet zapomniane języki sumeryjskie. Z odszyfrowanych fragmentów można było się zorientować, że bohater, jeśli można go tak nazwać właśnie się obudził, nie bardzo wiedząc, gdzie jest, nabrał przekonania, że już czas wstać i iść. Mnie się osobiście podoba ostatnie zdanie, które brzmi: Zrozumiałem, że nie muszę tutaj leżeć w nieskończoność. Zdanie to kazał ktoś kiedyś wyryć na swojej płycie nagrobnej.
*
Nagle dotarło do mnie wreszcie, że już czas wstać i iść. Stało się po nastaniu nocy, która nie przyszła ukradkiem jak to się zdarza, tylko spadła nagle jak kurtyna w teatrze. Dnie tu są bardzo długie. Noce są prawie nieskończone. Czas natomiast jest zredukowany do zera. Pozornie to absurd, też tak myślałem, ale cechą Absolutu jest ignorancja wobec tak zwanych przyjętych powszechnie norm. Jednocześnie zdołałem się przekonać, że istnieją byty równoległe, alternatywne, sprzeczne, zupełnie się nierozumiejące, jak małżeństwo przed rozwodem, a mimo to korzystające z tej samej łazienki.
Oczy miałem otwarte i nie potrafiłem ich zamknąć, jakby ktoś je delikatnie trzymał pincetami. Tak więc nie spałem. Właściwie to nie potrzebowałem snu. To, co mnie otaczało, było snem o wiele doskonalszym. Niekłamliwym, krótkotrwałym szczęściem, po którym spadasz na ziemię jak mokra ścierka, lecz prawdziwym wzlotem, w którego trakcie kradną ci grunt wraz z dobytkiem.
Nocą fale skrzypiały lękliwie niczym wiosła w dulkach. Albo wiosła rzeczywiście skrzypiały w dulkach, a fale starały się to zamaskować?! Wypatrywałem łodzi, ale odnajdywałem jedynie czarny wiatr.
I wówczas dotknęło mnie owo olśnienie, które musiało przybywać w głowie od bardzo dawna, może pochodziło z czasów prenatalnych. Dopuszczalne jest sformułowanie: „to mnie obudziło”, ale nie jest błędem rzec: „wtedy złapałem pierwszy oddech”. Wszystko tu odbywało się w tak olbrzymich jednostkach czasu, że świat można wymienić na inny. Jak mawiała moja pierwsza narzeczona: „ludzie się nie zmieniają, zmieniają się pojazdy”, mając zapewne myśli moją natrętną słoność do szukania czegoś, co nie jest schowane.
To, co mnie obudziło z wiecznego zapomnienia, było ciekawy doznaniem. Żadnych konkretnych nazw ani kształtów, ani obietnic bez pokrycia. Dotyk duszy przez puchową poduszkę, który łagodzi chropowatą powierzchnię skały pod plecami. Jestem trzeźwym i pustym umysłem, tak jak wypłukane jest moje ciało przez pobliskie morze, i muszę sobie wszystko na nowo przypomnieć. Pewnie jestem w głowie kobiety i chciałbym się stąd jak najszybciej wydostać i nie przeżywać ponownie tych wszystkich upokorzeń z dzieciństwa, okresu dojrzewania. Zrozumiałem, że nie muszę tutaj leżeć w nieskończoność.