Halo, tu „Jowisz”

Jest w Australii takie miejsce, które nikogo nie zainteresuje, bo prawie nikt o nim nie wie, a jeśli nawet pokażesz mu na mapie, to wzruszy obojętnie ramionami i powie: no i co z tego? Wytypowałem to miejsce, pytając w licznych pubach ludzi znających kangura z każdej strony, czy warto wybrać się na kilka miesięcy na odpoczynek do Nullarbor? Miejsce to miało najwyższy wskaźnik pukania się w głowę. Aborygeni potwierdzali ten wynik wystawiając język.

Gdy dotarłem do celu, odruchowo popukałem się w głowę. Było to najbardziej płaskie, nudne, jałowe miejsce na świecie. Było tak nieciekawe, że Brytyjczycy postanowili założyć tu tajną bazę wojskową, gdzie próbowali podzielić atom. Jak wiadomo, Amerykanie ich wyprzedzili, dając jednoznacznie do zrozumienia, kto najlepiej dzieli i rządzi. Toteż rozczarowani zwinęli się, pozostawiając po sobie kilka podziemnych bunkrów połączonych ze sobą korytarzami, zagracony magazyn pełen zaskakujących przedmiotów potrzebnych do przeprowadzania ekscytujących eksperymentów. Była tam też platforma ze schodami z czterech stron, służąca do przemawiania lub do startów helikopterów, oraz dom w stylu wiktoriańskim z pełnym wyposażeniem, kwatera generała, obecnie na emeryturze. Wypożyczyłem bazę za obietnicę obsadzenia go w roli Jody w remake'u Star Wars. Oczywiście kłamałem.

Potrzebny sprzęt sprowadziłem koleją. Przez równinę biegła prosta na 478 kilometrów, linia kolejowa Indian Pacific. Prosta, bo nie ma czego tam omijać, obsługiwana przez pociąg jeżdżący raz w miesiącu i dowożący miejscowym wytwórcom pamiątek regionalnych niezbędne surowce. Zatrzymuje się, gdzie podjadą akurat do torów, a czasami maszynista wyrzuca im pakunki w biegu przez okno. Dostarczone mi paczki przewoziłem starym pic-upem i instalowałem w bazie. Innymi mieszkańcami się nie przejmowałem. Widywałem ich sporadycznie i poza zdawkowym "co słychać?" więcej ich nie obchodziło. Ponieważ każdego widać z odległości co najmniej kilometra, ciężko tu kogoś podejść. No, chyba że czołgając się kilka kilometrów w upale, nie wpadając przy okazji do nory Wombata, który jak każdy australijski dziwoląg jest mizantropem i izolacjonistą.

W bunkrze w sali głównej usytuowałem centrum wojeryzmu, czyli kilkanaście monitorów kupionych na wyprzedaży od bułgarskiej obrony powietrznej kraju, sprzężonych z kamerami pozyskanymi z monitoringu Rezerwatu Przyrody Leniwca Trójpalczastego (przekaz na żywo nie cieszył się dużą popularnością). Teraz kamery miały obserwować część statku a dokładnie wraku małego frachtowca należącego kiedyś do tureckiej firmy Muvaffakiyet. Statek nazywał się „Jowisz”, a nazwa firmy znaczyła „sukces”. Znajdował się on u podnóża klifu, w malowniczym miejscu zatoki, zagrzebany dziobem w piachu.

Po kilku miesiącach przygotowań mogłem wreszcie wypowiedzieć w eter pierwsze słowa:

- Halo, tu „Jowisz”. Jestem gotowy. Centrala jak mnie słyszycie? Wypuście samicę.

Następna strona