Cel
No i doszedłem do ściany, chciałoby się rzec: do kresu, ale to nie byłaby prawda. Ściana była jeszcze ciepła. Stygła albo nagrzewała się dopiero. Nie mam pojęcia czy była cienka, czy gruba. Siedziałem na ziemi, oparty o nią i wpatrywałem się w morze. Było jak na wczasach.
Jestem u celu a kompletnie nie rozumiem, czym on jest, bo skałą na pewno nie. Wiem, że to głupie tak łazić bez planu, błąkać się po plaży jak jakiś banita, turysta czy pijany marynarz i obijać się o wyrastające wprost z morza ściany.
Lita ściana z czegoś, z niby metalu, z niby glazury. Może z bakelitu? Wysoka, lekko obła, lekko chropowata. Szczytu nie dostrzegałem, ale wysoko jakby otwory niezbyt duże, różne – okrągłe i prostokątne. Ściana nie była nieskazitelna miała liczne rysy po obtarciach, a nawet stłuczenia, choć nie na tyle poważne, by spowodowały większe uszkodzenia. Barwa do wysokości jednej trzeciej beżowa, powyżej przechodziła w jasny popiel, przynajmniej tak ją z dołu oceniałem. Ściana wchodziła w głąb morza na jakieś 40 metrów, drugie tyle albo i więcej tkwiło w lądzie, wbite aż po skarpę. Dlatego mogłem z daleka uznać to za cypel. Ściana mogła być kadłubem wielkiego statku zarytego w brzeg, mogła być niezidentyfikowaną konstrukcją, może tamą, może falochronem, fortyfikacją wojskową, raczej na pewno nie była wybrykiem natury, wielką brytfanną, latającym spodkiem z przybyszami z innej planety w środku.
Jedyne co mi pozostało, to obejść ją dookoła. Ściany nigdy nie powstają bez powodu. Zawsze coś za nimi jest i to bynajmniej nie coś, co można ot tak porzucić na plaży. Ta ściana spełniała na pewno alegoryczną funkcję w mojej historii, jak we freudowskim śnie. Kusiła nadzieją odkrycia - przysiągłbym, że słyszałem jakąś daleką syrenę, lecz możliwe, że to we mnie coś wyło, coś, co się nade mną litowało w tej chwili. Sam nie odczuwałem żadnego dyskomfortu, ale siedząca w środku, w zamknięciu – dusza czy to coś, ma informacje o świecie zewnętrznym niejako z drugiej ręki, więc może ulegać depresyjnym stanom.
I tak dywagując, wchodziłem na wydmę, co jakiś czas przystawałem i nadsłuchiwałem, przystawiając ucho do ściany, jedynie morze bulgotało w niej dalekim echem. W miarę jak się wspinałem, ściana prawie niezauważalnie odsuwała się ode mnie, to znaczy hiperboliczna krzywizna zmierzała do apogeum. U szczytu była niższa, ale i tak wszystkie linie skręcały wprost do nieba. Morze natomiast powoli usuwało się na drugi plan. Nastała cisza tak wszechpotężna, że tłumiła chrzęst piasku pod stopami. Uzmysłowiła mi daremność całego przedsięwzięcia oraz absurd, jakim jest poszukiwanie przyczyn. Winna jest temu moja skłonność do skomplikowanych rozwiązań, a przecież natura prawdy jest prosta, by nie rzec prostacka – wiesz to, decydujesz o sobie, nie wiesz, to jesteś zdany na innych. I coś mi się zdaje, że mamy tutaj do czynienia z drugim przypadkiem. Pozostało mi tylko oczekiwanie.