Nic nie jest takie, jakie było

Planetoida zaszła mnie tym razem niepostrzeżenie od tyłu. Posadziła statek miękko na wydmach między dwoma balonami (taka metafora). Krajobraz i klimat wokół zmienił się na korzyść od momentu, kiedy ostatnio tu byłem. Dobrze zrobiło jej zetknięcie z Ziemią, gdzie zaczerpnęła z atmosfery trochę nadmorskiej wilgoci zmieszanej z ciepłym wiatrem znad interioru. Przede mną rozpościerał się nagi step porośnięty niskim skrubem (taka metafora).

Wysiadłem ze statku, przeciągnąłem się, za­czerpnąwszy chełst nadmorskiego powietrza i zapia­łem z zadowolenia. Cieszył mnie ten powrót, cieszyłem się, że się spotkamy niebawem. Wdrapałem się na klif, minąłem niedaleką bazę – tam jej nie było, bo umówiliśmy się przecież w Cook. Pobiegłem truchtem przez step - jak się ostatnie tygodnie spędziło przed telewizorem na zbiorowym akcie odmóżdżania, to takie bieganie może człowieka pozbawić godności, ale oprócz nóg nieść potrafi też nadzieja na jakąś odmianę w tej monotonnej opowieści.

Wreszcie dotarłem w pobliże pierwszych zabudowań Cook. Przed nimi stał Dingo i przypatrywał się ką­śliwie. Nie jego tu oczekiwałem.

Budynki wyglądały na niezamieszkałe, jakby wszyscy wyjechali razem ostatnim pociągiem na wakacje. Jedynym przejawem życia były kołyszące się duchy na niemiłosiernie skrzypiących huśtawkach. Miasteczko było całe „do wykupienia”, „do wynajęcia” lub „wolne”, co mnie niezmiernie ucieszyło, bo od dawna zamierzałem gdzieś wreszcie osiąść. Idealnie nadawało się na spokojne spędzenie wspólnej starości. Nic nam nie będzie przeszkadzać. Tylko gdzie ona jest?

Mamy tu wszystko, co jest niezbędne do życia, dla nas miłośników origami i gry w warcaby: sklep papierniczy, salę zabiegową, gdzie w razie czego można sobie usunąć szpecącą brodawkę, meblowy z bujanymi fotelami, była też stacja kolejowa - z rozkładu jazdy, (odczytałem z trudem, bo napisy trochę wypłowiały) że na dostawę trzeba czekać we wtorki, raz w miesiącu, skład pociągu ma 1800 metrów długości, więc trzeba wiedzieć gdzie stanąć na peronie. W hotelu o nazwie „Meteor”* oferowano pokoje z klimatyzacją i "króliczkami" - tak się reklamowano. Natomiast prywatne domy zapraszały do swych mrocznych wnętrz pojękiwaniem nienaoliwionych zawiasów, trzaskającymi w przeciągach drzwiami i okiennicami. Dingo stał, czekając cierpliwie na mnie na rogu ulicy. Pomachałem mu przyjaźnie, w odpowiedzi wyszczerzył białe kły. Dziwne panowało tu światło, takie jak w pogodny dzień, ale widziane przez ciemne okulary koloru fioletowego.

Ulica za rogiem nazywała się „Zgrzytliwa”, a ta, którą szedłem poprzednio „Koślawa”. Mogłem się spodziewać, że następną będzie „Posępna”. Nie­stety nie było mi dane się o tym przekonać, bo na­gle zerwała się gwałtowna wichura i ulicą zaczęły przelatywać zerwane dachówki, piach sypał się w oczy z mocą piaskarki, a damska bielizna wywiana z pobliskiego zakładu krawieckiego blokowała usta i ruchy. Uskoczyłem w ostatniej chwili przed nadlatującą właśnie reklamą fryzjera do najbliższego sklepu. Zatrza­snąłem szybko drzwi, odcinając się od przeciągłego wycia. Dzwonek nad drzwiami oznajmił moje wtargnię­cie. Patrzyłem przez okno na wyścig przedmiotów martwych, gdy nagle za mną podłoga skrzypnęła. Gwałtownie się obróciłem.

- Jest tu kto? - Rzuciłem w ciemne wnętrze sklepu. Wyostrzyłem słuch do granic kosmosu i nic istotnego nie usłyszałem – to myszy skrobią swoje labirynty – uspakajałem się. Zrobiłem krok w głąb, instynktownie wyciągając przed siebie ręce. Znala­złem się w sklepie kolonialnym, stwierdziłem to gdy nieostrożnie strąciłem na podłogę słój z cynamonem i zacząłem od niego mocno kichać. Kiedy wreszcie mi przeszło, przypadkiem spojrzałem w kierunku blado oświetlonego pomieszczenia, które było zapleczem sklepu. Wpatrywała się we mnie stamtąd kobieca po­stać - wyraźnie widziałem jej czarną sylwetkę na tle zasłoniętego okna, rozświetlonego niesamowitym fioletem. Zastygłem w schylonej pozycji i trwałem tak skamieniały, udając ostatnie dzieło Fidiasza. Mógłbym przysiąc, że wykonała powolny ruch ręką, jakby mnie witała...

- Halo! – Krzyknąłem. Nic, żadnej reakcji. Obserwowaliśmy się intensywnie w milczeniu. Deli­katny powiew poruszył jej włosami, w pewnej chwili mocniej i w miejscu twarzy pojawiała się dziura przez, którą zobaczyłem pustkę.

Odetchnąłem głęboko, z bólem wyprostowałem kręgosłup i podszedłem do „niej”. Im bliżej byłem, tym bardziej się rozkładała na banalne cienie sto­jącej lampy, oparcia fotela, zasłony. Uśmiechnąłem się i wtedy podłoga zaskrzypiała z boku, a drzwi od zaplecza zatrzasnęły się za mną.

Następna strona