Raz, dwa, trzy i odbiło się

Przebywając w blasku Jupitera, pod bacznym spojrzeniem jego jedynego, lecz niebywale uważnego oka, odczuwałem coś w rodzaju odprężenia. Nie musiałem na przykład palić światła, spokojnie można było w jego blasku przyszywać guziki i czytać książkę. Ponadto można było zasiąść w fotelu i wpatrując się w nie, dać się zahipnotyzować. Początkowo irytowało mnie to nieustanne śledzenie, póki nie pojąłem, że on tak naprawdę patrzy się na mnie mimochodem, podobnie jak ja poświęcam tylko ułamek sekundy na zauważenie kapiącej z kranu wody. Więc z upływem dni zapomniałem o tym, co mi się działo parę dni temu. Nie warto so­bie tym zaprzątać głowy, gdy się ma do czynienia ze zjawiskiem tak doniosłym, jak spotkanie z bóstwem. Co z tego, że zdetronizowanym? Całe dnie spędzałem z nim, przywykłem do niego, ba nawet się zaprzyjaźniłem. Nie było łatwo, bo była między nami olbrzymia i onieśmielająca dysproporcja. Z czasem dotarło do mnie, że to antropocentryczny punkt widzenia. W jego kategoriach wszystko jest w miarę równe i egalitarne. Materia, niezależnie od stanu skupienia podlega tym samym prawom fizyki i kodeksu karnego, więc poczułem się pewniej. Ośmielony nawet zacząłem go zagadywać:

- No co słychać w świecie burz i turbulencji? - Włączałem radio. Odpowiadał transowy świst albo trzaskanie jak u stepującego tancerza po celofanie. Z czasem nauczyłem się interpretować te sygnały tak, że wkrótce mogliśmy z sobą porozmawiać.

Nie wiem, ile godzin przegadaliśmy, ale było to bardzo pouczające doświadczenie. Pozwoliło mi ono zaakceptować moją ignorancję i przejść w rodzaj powściągliwej akceptacji nieuchronności, gdzie czas jest prostackim określeniem. Przy czym podziwiałem swoją błyskawiczną zdolność opanowania języka szu­mów i trzasków. Dotąd w dziedzinie nauki języków obcych wykazywałem się podobno bardzo dobrym akcentem przy kompletnym niezrozumieniu tego, co do mnie mówią.

Pamiętam jedną z ostatnich rozmów. Zauważyłem, że tego dnia daje mi znaki mrugając okiem i bar­dziej niż zwykle zmierzwioną brodą. Wyglądał, jakby się gdzieś spieszył. Tradycyjnie, wpierw zaparzyłem sobie herbaty i dopiero włączyłem fonię.

- Co się tak niecierpliwisz dzisiaj dziadku?

- Zdarzenia, zdarzenia odbywają się mimo woli. - Odpowiedział zasapany. Zawsze tak odpowiadał, jakby obok tematu.

- Ale można czegoś bardziej woleć niż ciągu dalszego?

- Wola to nie wolność. Wola to w istocie chętka, pragnienie, pożądanie, paradygmat, ciągotka...

- Ale wolność jest przypisana bytowi!

- Zdefiniuj pojęcie „byt”.

- No byt to istnienie, esencjalne istnienie dotyczy istoty i ona może być wolna. Być to chcieć...

- A to, co bytem nie jest, nie chce?

- Istnieje jako zaprzeczenie bytu, lecz nie istnieje jako byt.

- Wobec tego nie masz się co przejmować prze­szłością i przyszłością, bo jak sam mówisz, istnie­nie jest zawsze a z bytem tylko bywa. Czyli...

- Co, czyli?

- Czyli istnienie jest jednak wolne. - Dokończył.

- Mam ignorować to, co się wydarzy?

- A co się zdarzy?

- Mogę, załóżmy, walnąć w jakąś planetę i unicestwić żyjącą tam cywilizację, ginąc przy tym...

- Ależ przyszłość to abstrakt pozbawiony cech i jako taki niepoznawalny, nieposiadający rodziny, nie mający zapewnionej emerytury, więc niemogący odnieść skutku.

- Przyznam, że nie bardzo...

- Idź spać... Dobrych lotów... - Momentalnie zasnąłem. Śniło mi się, że bez trudu się przemiesz­czam, jak chcę i gdzie chcę. Raz byłem na moment w „pałacu” i rozmawiałem z nieznajomą napotkaną na dziedzińcu, gdzie bawiłem się echem, wykrzykując różne bezsensowne polecenia. Zaraz i niespodziewa­nie przechodząc przez drzwi, znajdowałem się w statku, który utracił sterowność i dryfował wzdłuż brzegu wyspy. Byłem ciekaw czy dalej mogę spotkać kobietę na plaży i bez trudu czułem piasek pod sto­pami. Rozglądam się. Jest, siedzi za kamieniem. Nie udaję, że jej nie widzę, tylko przyspieszając, kie­ruję się wprost tam. Jest zaskoczona i zaniepokojo­na, jakby spodziewała się innego zachowania. Zbli­żam się i widzę niedowierzanie w jej oczach oraz otwarte usta w grymasie krzyku, lecz dźwięk dochodzi do mnie dopiero wtedy, kiedy patrzę ze szczytu wyso­kiego podium na przypływ, który uwolnił z mielizny dryfujący statek. Krzyk trwa nadal, mimo że obraz się zatarł i zniknął. Było ciemno, a krzyk wciąż trwał. To ja krzyczałem, bo oblałem się gorącą her­batą. Drugą ręką szukałem po omacku włącznika sto­jącej lampy. No wreszcie! Musiałem się zdrzemnąć z filiżanką w ręku. Byłem tak zaabsorbowany ściera­niem, zdejmowaniem mokrej koszuli, że dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że coś jest inaczej. Po­patrzyłem w okno – Jowisz zniknął!

Następna strona