Plemnikami w Wenus

Obserwacje trwają. Przysunąłem sobie bliżej fotel, stół, na którym zgromadziłem zapas orzeszków ziemnych, przygotowałem czajnik elektryczny, oraz zeszyt i ołówek do zapisywania efektów obserwacji. Zapis z godziny 10 rano: B. biega nago po plaży i wykonuje młynki rękoma. Zapis z godziny 14: pojawił się biały dym z komina. Zapis z godziny 17: czas ucieka a my gramy w skrable na piasku...

W międzyczasie zbliżyliśmy się znacząco do gorącej Wenus. Ta personifikacja kobiecości choć miła dla oka, jest w istocie piekielnie niezdrowa. Niemniej to właśnie ona ustrzegła nas przed niechybnym zderzeniem z rojem różnego żelastwa, jakie postanowiono wysłać w naszym kierunku, abyśmy się o nie roztrzaskali. Nie było to posunięcie szlachetne, ale rozumiałem intencje Ziemian i nie czułem żalu. W końcu zawiedliśmy ich, zdradziliśmy swój gatunek, nie dając się nakłonić do popełnienia heroicznego czynu.

Armadę spostrzegłem kątem oka, kiedy statek robił właśnie obrót plecami do plaży i widać było „tylko” kosmos. Rój jawił się początkowo jak bryzg ścierką na na czarnym tle, żeby wkrótce się urzeczywistnić. To, co przelatywało mi nad głową, było najbardziej fantazyjnym aktem desperacji Ziemian inspirowanym obrazami Hieronima Boscha . Czego tam nie było? Sputniki meteorologiczne i szpiegowskie z czasów, gdy sekretarzem obrony USA był Robert Strange McNamara. Wystrzelono także stare wahadłowce, będące na stanie muzeów historii podboju kosmosu, prototypy rakiet różnej wielkości. Całe w nagarze, okopcone, z ledwo widocznymi napisami i emblematami krajów, z jakich pochodziły. Miały różne fantazyjne kształty, przypominały kuchenne narzędzia lub instrumenty chirurgiczne. Niektóre kojarzyły się z lejkami, otwieraczami do konserw inne wzorowane były chyba na młynkach do mielenia mięsa albo trybuszonach. Przypuszczam, że była to bardzo spontaniczna inicjatywa, a nie planowana i skoordynowana akcja, bo obiekty poruszały się chaotycznie, wielokrotnie wpada­ły na siebie i potem krążyły pogię­te, po najdziwniejszych trajektoriach a między nimi to, co oderwało się w zderzeniach: lusterka, ante­ny, radary, stateczniki. Na ogół ich lot nie zagra­żał nam bezpośrednio, ponieważ Wenus mocą swojego kobiecego ciepła wchłaniała je jak kosmiczne nasie­nie, jeden po drugim z lekkim sykiem i trującym grzybkiem oparów.

Było już prawie po ataku, zostało po nim mnó­stwo kurzu i oderwanych artefaktów. Wtem od za­wietrznej pojawił się baryłkowaty kadłub, pomalowa­ny na żółto z niebieskimi chińskimi napisami, mocno porysowany i powgniatany. Leciał prosto na mnie! Nie mogłem uwierzyć – zabije nas chiński pękaty, marudny mandaryn! Odruchowo chwyciłem się za opar­cie fotela i przechyliłem się na bok, jakbym chciał siłą woli wykonać manewr wymijający. Zamknąłem oczy, liczę: raz, dwa, trzy, cztery... nic się nie dzieje, otworzyłem ostrożnie lewe oko. Leciał, ale tak niepewnie, trochę bokiem, był już bardzo bli­sko, tak blisko, że widziałem elementy na kadłubie – drabinkę zewnętrzną, bulaj... W środku świeciło się światło! Może ktoś tam jest?! Dopadłem w dwóch susach kontaktu i zacząłem włączać i wyłączać świa­tło w pokoju, tak aby to było widoczne. Z powrotem do okna. W tamtym statku również mrugało światło. Podskoczyłem z wrażenia, pierwszy od wielu, wielu miesięcy kontakt z drugim człowiekiem (o B. nie wspominam, bo była przecież domownikiem) i za chwi­lę wspólnie wybuchniemy. Co za ironia? Zamiast za­trzymać się, pogadać, wypalić papierosa, pośmiać się i poklepać po plecach, to my.... Ta cywilizacja nie potrafi z sobą rozmawiać, jest skazana na zagładę, ale zaraz! Widzę w bulaju człowieka (przysiągłbym, że miał upleciony warkocz i śmieszną bródkę), coś mi wskazuje palcem, macha nim w bok, daje mi do zrozumienia, że będzie skręcać! Z silni­ków jego rakiety prychały obłoczki spalin. Był na stycznej od strony planetoidy. Chyba nic z tego nie wyjdzie i wino, które właśnie otworzyłem, zmarnuje się niestety. Huk i potężny wstrząs targnął statkiem. Przewróciłem się i wszystko inne też. Pokój prze­chylił się i zjeżdżałem na dywanie pod ścianę. Blachy zgrzytały przeraźliwie, a kredens niebez­piecznie zbliżał się, najeżony szufladami, żeby mnie zgnieść. Tak czy inaczej, zginę!

Jednak nie zginę! Nie w tej chwili! Nagle ustało. Cisza, wcześniej z regału sfrunęła mi na głowę książka – przeczytałem tytuł: „Dżin. Czerwona wyrwa w bruku ulicznym” Alaina Robbe-Grilleta, dziwna książka.

Nadsłuchuję. Albo wbił się w bok i tak tam tkwi, albo... ale nie wybuchliśmy, to najważniej­sze. Jak dotąd nic się nie stało i chyba możemy mi­sję kontynuować. Statek z cichym jękiem zakołysał się w przeciwną stronę i kredens wrócił na swoje miejsce. Z trudem na zdrętwiałych nogach podsze­dłem, przytrzymując się ściany, do okna. Chińczyka już nie było, otarł się jedynie. Ciekawe czy zrobił to z pobudek humanitarnych albo ideologicznych, może był politycznym dysydentem? Za to ja zmieniłem kompletnie tor lotu na dziobem skierowany wprost... w planetoidę! A o to draniowi chodziło!

Następna strona