Potrzebny egzorcysta
- Ale powiedz, skąd jesteś?
Westchnąłem. - Wyszedłem z domu dość dawno. Może trzy dni, może cztery lata temu. Wyszedłem z domu i nie miałem do niego wrócić. Od kiedy stałem się posiadaczem zawartości dwóch pudeł po butach rozmiar 42, nie musiałem już starać się należycie, i obwiniać, że wszyscy dookoła dają sobie radę oprócz mnie. Nie musiałem, chociaż nie stałem się ani odrobinę zdolniejszy, ani bardziej bystry. Mimo to nie czułem się bardziej bezpieczny. Wręcz przeciwnie, teraz dopiero musiałem stąd zwiewać. Stąd i skądinąd również. Jedynym miejscem odpowiednim dla mnie byłby kosmos, tylko jak się tam dostać?
Wyszedłem z domu i po jakimś czasie już nie wiedziałem, gdzie jestem, bo tak kluczyłem. Nie śmiałem nikogo zagadnąć o drogę. Aby przed siebie, aby dalej. Szedłem piechotą, obawiałem się skorzystać z komunikacji miejskiej, bo jeszcze by mnie ktoś zagadnął lub, co gorsza, potrącił. Ludzie i tak na mnie patrzyli badawczo, jakbym niósł w pudłach trzymanych pod pachami poćwiartowaną matkę.
Byłem w kilku barach i zawsze odnajdywałem mimo ciasnoty pusty stolik. Szczęście mi sprzyjało. Kelner pojawiał się jak na życzenie i stawiał przede mną wódkę. Należność zostawiałem na stole i szedłem do następnego neonu. I tak było za każdym razem - wolny stolik, kelner, który wiedział co podać bez zamawiania, forsa za kolejkę w kieliszku. Nie wzbudziło to we mnie podejrzeń, ponieważ intensywnie potrzebowałem coś wymyślić. W kolejnym barze zamieniłem się na płaszcze z jednym takim rezydentem. Jego płaszcz był stary i poprzecierany, więc żeby nie wzbudzić w nim podejrzeń, powiedziałem mu, że to ma być częścią większego dowcipu – mamy z żoną rocznicę ślubu. Pokiwał znacząco głową i powiedział:
- Moja też się ucieszy.
Poprosiłem go, żeby dorzucił do płaszcza plecak i zapłaciłem za jego picie z góry, aż do północy.
Potem było ciemno. Potem spałem w jakiejś piwnicy. Potem znowu było ciemno i wilgotno. Zanim znalazłem sobie miejsce na zapleczu baru rybnego, minęło trochę dni. Tam pomieszkałem kilka kolejnych dni... W tym czasie w ogóle nie czytałem gazet, a w barach siadałem jak najdalej od telewizora. I już wiedziałem, co zrobię dalej! Na przedmieściach znalazłem rozpadającego się pick-upa. Stał na podwórzu zapuszczonego gospodarstwa. Właściciel zgodził się mi nim odjechać za skrzynkę wódki, czyli mniej więcej dwa tygodnie marzeń. Jak odjeżdżałem, głośno strzelając z gaźnika, pies uwiązany do słupka zaczął przejmująco wyć. To była przepowiednia, każdy może myśleć, co chce.
I tak oto wyjechałem z miasta, zostawiając jego brudny kontur za plecami. Świadkiem tego było czarne ptaszydło siedzące na betonowym słupie po ogrodzeniu. Dalej droga była coraz gorsza i coraz bardziej zapomniana. Poharatany asfalt i wyrastające z niego badyle utrudniały jazdę. No właśnie - uciekałem!
Ptaszydło leciało za mną, przysiadając co chwilę na kolejnym słupie. Zatrzymałem się i zapaliłem papierosa. Patrzyło na mnie niby inteligentnie, ale z cała tą bezczelnością natury.
- Czego się gapisz?! - Niechętnie odleciało w kierunku miasta. Tak więc mam już dwa znaki: wyjącego psa i czarnego ptaka, i zupełnie nie wiedziałem co z nimi począć, jak zinterpretować. Pilnie potrzebny egzorcysta.