Ultramaraton kolarski

Relacje naszego klubowicza z morderczego, rowerowego ultramaratonu:

Na początek - podsumowanie:

    

    Startowałem w tym roku w ultramaratonie rowerowym Bałtyk-Bieszczady. Trasa wiodła od Świnoujścia do Ustrzyk Górnych. Wyścig mialł miejsce 23-26.08.2014. Startowało 171 kolarzy, ukończyło 154. Jako że startowałem po raz pierwszy nie wiedziałem czego się spodziwać. Ostatecznia przejechałm dystans 1023km w czasie 64h52min (czas brutto), z czego na rowerze spędziłem 44h30min, pozostały czas to odpoczynki, jedzenie i trochę snu. W sumie w ciągu tych 65h spałem około 3h. 

  

Per aspera ad astra – przez trudy do gwiazd

Ból przemija, duma pozostaje.

    To dwa motta które mi towarzyszyły w trakcie BBTouru. Moja relacja nie będzie o kilometrach i punktach kontrolnych, ale raczej o przeżyciach i przemyśleniach które mi towarzyszły w trakcie jazdy. Na pytanie dlaczego zgłosiłem się do wyścigu, mogę odpowiedzieć nie po to by się ścigać z czołówką, bo to są ludzie z innej gliny ulepieni – mega twardzi i mega szybcy; ale po to by siebie poznać. Dowiedzieć się jak zareaguję na krańcowe zmęczenie, jak się będę czuł bez snu, w końcu jak zareaguje na sukces dotarcia do mety. Wziąłem siebie i swój organizm trochę pod lupę, taka autovivisekcja. Pod względem fizycznym nie byłem świetnie przygotowany, przejechane w tym roku 2000 może 2500km, z czego 450km w ramach kwalifikacji w Radlinie nie mogły optymistycznie nastrajać. Ale z racji obowiązków zawodowych i rodzinnych nie byłem w stanie więcej przejechać. Trochę też biegałem i to wszystko. Na dwa tygodnie przed startem stwierdziłem, że mogę mieć problem z wytrzymałością mięśni szyi i karku, wymyśliłem więc że dziennie rano i wieczorem będę stał 2min na głowie. I chyba podziałało. Kark wytrzymał;-)

    Atmosfera w przeddzień wyścigu niesamowita. Trochę jak powrót na studia, ludzie wymieniają się informacjami: co, gdzie, które punkty są dobre a które nie, jakie są trudności nawigacyjne, gdzie uważać. Czułem się jak przed egzaminem, przed którym każdy wymienia się wiedzą. Wieczorem w piątek okazuje się, że moje bloki spd w butach wymagają wymiany. Jest godzina 20, wszystkie sklepy pozamykane, a w sobotę otwierają dopiero o 10. Noga nie trzyma się pedałów. Myślę, że to będzie koszmar, jeśli będę musiał poddać się już na starcie. Jednak z mojego nieszczęścia ratuje mnie jeden z klubowiczów UZNAM i o 22.30 znajomy znajomego sprzedaje mi komplet pedałów z blokami. Jestem znowu w grze!

    No to jedziemy. Kilometry uciekają, ekscytacja mija, przychodzi zmęczenie i niewyspanie. Trzeba walczyć. I co się okazuje? Jazda w BBTourze pozwala sprowadzić wszystko do bardzo prostego działania, właściwie jednego mianownika. Jest jeden cel i jeden sposób, który pozwoli go zrealizować. Trzeba pedałować i się nie dać. Dobrze jest podzielić całą trasę na mini etapy i skupiać się tylko na nich. A po ich osiągnięciu jechać etap dalej i tak cały czas. Patrzenie na licznik jak uciekają kilometry jest frustrujące, dystans zmniejsza się bardzo wolno. Wymyślam więc taki sposób, przełączam licznik na funkcję pokazywania czasu i dokładnie co pół godziny patrzę na dystans jaki przejechałem. Takie podejście jest lepsze. Łatwiej się jedzie. Dobrze, że jedziemy w kilka osób. W sumie prawie od startu jedziemy w trójkę plus osoby które się dołączają, a potem po jakimś dystansie albo zostają albo jadą szybciej. Nawzajem się motywujemy i wspieramy. Ale jeden z tych skoczków trochę nam przeszkadza. Gdzieś na 200km pęka mu szprycha, jedzie na scentrowanym kole. Na podjazdach zostaje z tyłu, natomiast na zjeździe wszystkich nas wyprzedza. W mojej ocenie trochę to niebezpieczne, tym bardziej że w nocy oświetlenie ma liche, światła tylne właściwie mu nie działają. Dostaje skurczy, zatrzymuje się, burzy nam to dynamikę jazdy. Zamiast jechać do przodu stajemy i czekamy. Morale spada. W momencie kiedy jego rower wymaga jakiś mini napraw typu dopompowanie czy wycenetrowanie koła rozkłada się na jezdni z narzędziami niemalże prosząc się, żeby go potrąciło auto. Pojawia się pytanie na ile brać na siebie odpowiedzialność za głupie zachowania innych, którzy podejmują niepotrzebne ryzyko, a kiedy można ich odpuścić? Z jednej strony w danym momencie jedziemy w grupie, więc obowiązuje prawo stada, ale z drugiej strony każdy w tym stadzie to autonomiczna jednostka, która bierze za siebie odpowiedzialność. Odpowiedzi jak do tej pory nie znalazłem…

    Jadąc w tej trzyosobowej grupie przez niecałe trzy dni dowiadujemy się o sobie nawzajem więcej niż przez kilka lat znajomości w warunkach normalnych. Nie znaliśmy się wcześniej. Zamieniliśmy raptem kilka słów przed startem i na kwalifikacji w Radlinie, ale to nie ma znaczenia. W danym momencie jesteśmy sobie najbliżsi. Nie rozmawiamy ze sobą dużo, ale przejechane kilometry, narastające zmęczenie, nocny stres czynią że zaczynamy funkcjonować na jakiś innych niecodziennych zasadach. Jesteśmy trochę jak „brothers In arms”. Chcemy, żeby każdy z nas dojechał. Czujemy, że pełnią sukcesu będzie moment kiedy w trójkę przekroczymy linię mety. Pojawia się nawet u w mnie w głowie taka hollywwodzka wizja, że wjeżdżamy na metę w tym samym momencie. Prawdziwi zwycięzcy! W rzeczywistości dojeżdżamy w dwójkę w odstępie kilku minut, trzeci z nas przyjeżdża na metę 2.5h później. Kiedy dojeżdża ten trzeci ja już śpię w Caryńskiej na ławce. Cieszę się, że go widzę, próbuję coś powiedzieć, ale z moich ust wychodzi jakiś bełkot. Zmęczenie nie pozwala na artykułowanie myśli. Dziwne wrażenie…    Jadąc na rowerze parokrotnie zasnąłem, chociaż wcześniej myślałem, że nie jest to możliwe. W końcu jazda wymaga ogarnięcia zbyt wielu czynności: trzymanie równowagi, kręcenia nogami, patrzenia na drogę. A jednak… Zmęczenie wygrywa. Kolejne doświadczenie które wpisuję do swojego dziennika obserwacji. Mam halucynacje: dojeżdżając do Iłży, widzę że po widocznych na horyzoncie górach pełza olbrzymia gąśienica. Monstrualna! Trwa to kilka sekund zanim orientuję się, że śnię na jawie. Takich snów na jawie mam kilka. Raz z kimś rozmawiam, raz jestem zupełnie w innym miejscu. Za każdym razem sen trwa parę sekund i potem się orientuję, że muszę wciąż pedałować.    Na punkcie w Ustrzykach Dolnych jesteśmy około 23. Na zewnątrz zimno, ktoś mówi że w Lutowiskach jest ok.4 st, że w tych warunkach i na podstawie tego jak wyglądamy (mocno zmęczeni) zajmie nam dojazd do Ustrzyk Górnych jakieś 3.5-4h. Wcześniej się dowiaduje, że dobry czas na tym dystansie to 2 do 2.5h. Wyjeżdżamy z punktu parę minut po 24. Patrzę na zegarek, Jeśli będę w Ustrzykach Górnych przed 2.35 to zmieszczę się w 65h. Zaczynam się wewnętrznie nakręcać. Przychodzi mega złość, że ktoś mnie ocenił, że przejadę ten dystans w 4h. Nie wiem kto to jest, ale chcę mu pokazać i udowodnić, że nie miał racji. Poza tym wizja zmieszczenia się w 65h dodatkowo mnie podkręca. Daję z siebie wszystko. Kręcę ile jestem w stanie. To że jadę w ciemności, bardzo pomaga. Nie widzę po prostu, ile mam pod górę. Mijam jednego z zawodników, który wyjechał kilka minut przed nami. Potem mijam Ola. Cały czas depczę na pedały jak opętany. Janusz z którym jechałem razem, zaczyna trochę zostawać w tyle. I znów konflikt wewnętrzny, Czy mam zwolnić i poczekać na niego i razem wjechać na metę czy jechać dalej i walczyć o złamanie 65h. Wybieram siebie i dokręcam. Zaczyna mnie boleć w piersiach. Zastanawiam się czy to serce. W końcu jestem na mecie. Jest 2.28. Jechałem krócej niż 3.5h, dużo króćej jechałem i dałem z siebie absolutnie wszystko. Łzy wzruszenia same cisną się do oczu. Spełniłem swoje marzenie. Pokonałem zmęczenie, sen, a przede wszystkim samego siebie. Udowodniłem sobie, że jestem w stanie zrobić naprawdę dużo. 

    Po powrocie do domu czuję, jak ta duma cały czas rośnie, jak pozwala wierzyć że jest się silnym i da się radę. Że w czasach kiedy wiara we własne siły jest towarem deficytowym, zastępowanym raczej przez udawane pewniactwo, przejechanie BBTouru daje silne fundamenty na których buduje się zdrowe i w pełni zasłużone przekonanie o własnej mocy. A kwestie dnia codziennego, w pracy, w której szef tworzy sztuczne problemy, stają się nieistotne. Nagle cele życiowe i plany, które wcześniej wydawały się mało realne nabierką koloru i stają możliwe do osiągnięcia. W końcu wiem, że jest we mnie moc!

Paweł Szczepaniak