zapisane pod tęczą ... [2]

Zapisane pod tęczą 

     Ojcze, ten świat jest dziwny. Ja już dłużej nie mogę. Wszystko się poplątało. Z wielodzietnej rodziny ja sama zostałam. Dlaczego ja, nie wiem? Przecież Zosia była zdrowsza, silniejsza. Ale tam, w Kazachstanie zimy były bardzo surowe. Babcia, wujek, rodzice umarli, z zimna. Było strasznie. Tego nie da się opowiedzieć, ani opisać. Mówią nie ludzka ziemia, ale przecież Boża. To smutne widzieć jak człowiek gaśnie, jak płatki śniegu padają na zimne ciało. Chce się uciekać, gdzieś daleko, ale nie ma dokąd. Trzeba żyć, trwać, czekać. Nie wiem na co, ale czekałam. Tego czekania, wyczekiwania uczyło życie. Każdy dzień, ranek niósł ze sobą nadzieję, że coś się wydarzy. To trudne. Ciągle na nowo, jak z tym żyć. Ja tak dalej nie mogę.

      Zostałam sama, Bóg zabrał mi najbliższych. Zostają łzy, ból Jest we mnie także zgoda, że tak jest najlepiej...

      Ale jak z tym żyć. Noce są bezsenne, śnią się koszmary, wielkie piaszczyste przestrzenie, gdzie nic nie ma. Tylko pustka. We mnie to samo. Pustka wokoło i we mnie samej. To taka rana, która nie może się zagoić, cięgle jesz świeża. Nie można zapomnieć. To jest silniejsze ode mnie. Te lata samotności to przyjaźń z Najświętszą Panienką. Ojciec to rozumie, tutaj nie było kościoła, kapłana, tylko różaniec Modlitwa. Obraz Matki Boskiej Częstochowskiej,  przywieziony przed laty z samej Częstochowy, przed którym człowiek się uspokajał. To była wielka pomoc, siła. To cud, że przeżyłam.

      Jest nowe cierpienie, ból, ci najbliżsi, nie modlą się. Może nie potrafiłam przekazać nadziei, wiary w Boga. To był Bóg dla mnie, dzieci z początku się modliły, ale Ojciec wie, szkoła, komsomoł zrobili swoje. Dzieci zawsze mnie szanowały, ale już potem nie potrafiły przekroczyć tego progu; wiara zobojętniała, stała się nie potrzebnym balastem. To boli; dlaczego Bóg na to pozwolił. Nie rozumiem tego, ale może tak trzeba. Pan Jezus mówił, że ziarno musi obumrzeć, ale czy ja jestem godna być tym ziarnem. Dużo w mnie pytań, mało odpowiedzi. Jestem bliska swojej śmierci, wiem, że tam, po drugiej stronie będę miała odpowiedz. Jezus na mnie czeka. Jest jedna radość, że jest tutaj z nami ksiądz, w niedzielę Msza. Co raz więcej ludzi przychodzi na nabożeństwa. Chciałoby się, żeby wszyscy...

      Nad tym straconym pokoleniem wschodzi słońce. Jednak Bóg o nas nie zapomniał, prawda? 

 

Zapisane pod tęczą, ciąg dalszy ... 

      Tych kilka słów powstało po pielgrzymce z Mińska do Budsławia, kiedy tak wędrowaliśmy w spiekocie dnia. Od tego wydarzenia minęło już ponad rok, ale myślę, że warto przedstawić tę historię. Tamara co chwilę wycierała mokre od łez policzki, i mówiła że te słowa wdzięczności należą się przede wszystkim jej mamie.

      Ojcze, życie mnie nie rozpieszczało, od samego początku przeszłam gehennę. Teraz kiedy mówię te słowa, aż trudno mi uwierzyć, że po prostu mnie mogłoby nie być. Ja na  ten świat przyszłam zupełnie niechciana przez nikogo, no chyba tylko tego chciał sam Bóg. Moją mamę zgwałcił w obozie koncentracyjnym faszysta.  Było to w Muldorfie, mama zaszła w ciążę. Ona doszła do wniosku, że mnie należy urodzić, mimo że więźniarki z bloku namawiały ją do tego aby mnie zabić. Mama nie wyrzekła się mnie, ale postanowiła mnie wychować. Urodziłam się w tym obozie na początku wiosny 1945.

      Wkrótce przyszło wyzwolenie, amerykanie którzy tutaj przyszli wysłali nas do ojczyzny. Wiele kobiet, które wyjeżdżały do domu po wyzwoleniu a które miały małe dzieci, starały się pozbyć tych dzieci. Kiedy pociąg towarowy przejeżdżał przez most na Renie, przez dziury w wagonach wyrzucały maleństwa do rzeki. Moja mama nie zrobiła tego. Bardzo bała się Boga. Ona zawsze była osobą wierzącą.

      To co ona przeżyła przeze mnie, po przyjeździe do Mińska, to jeden Bóg wie. W kraju KGB nie dawało jej spokoju. Biedną kobietę ciągle brali na przesłuchania. Do dzisiaj ma na ciele widoczne ślady tych przesłuchań, czerwone pręgi na plecach. Mimo tego wszystkiego wychowywała mnie, nie oddała mnie do domu dziecka.

      Schylam głowę przed nią, to osoba bardzo prosta, to ona dała mi życie i zachowała je. To ciekawe, ale ona nigdy nie z mojego powodu nie płakała, nie przeklinała losu, Pana Boga...

      Myślę, że także to jej powinny być wdzięczne moje dzieci, pięciu synów, których by nie było gdybym ja nie żyła. Starszy ma 27 lat, a najmłodszy 12. Wszyscy oni, to wspaniali chłopcy, zdrowi, dobrze się uczą. Dwóch uczy się za granicą. Chcę także powiedzieć, że nie ma z nimi żadnych problemów, chociaż przez długie lata wychowuję je sama. Mój mąż dawny sportowiec, zginął 9 lat temu. Ludzie mówią, „ona samotnie wychowuje dzieci”, ale to tylko tak jest przyjęte mówić; ja  wiem, że nam zawsze pomaga Pan Bóg. Moje dzieci bardzo dobrze to rozumieją, dlatego też ich stosunek  do wiary jest bardzo prawdziwy.

      Oczywiście trudności w życiu były i są, od nich nie uciekniemy. Na swój los ja też nie narzekam. Ja bardzo lubię życie, przecież one tyle kosztowało. Bardzo szanuję życie drugiego człowieka - życie swoich dzieci. Rodziłam tyle dzieci, ile dawał Bóg. Niektórzy, „życzliwi”, śmiali się ze mnie,  mówili: „Co ty tak te dzieci rodzisz, po co dzisiaj tyle dzieci!”

      Ale ci co tak mówili, chyba nie wiedzieli co mówią, oni godni są pożałowania. Jeśli ktoś myśli, że dywany, kryształy, dacza, samochód mają większą wartość, dają więcej radości niż dzieci, jest w wielkim błędzie.

      Czas szybko leci, ci co tak myśleli i śmiali się ze mnie, z moich dzieci, teraz mi zazdroszczą. U pewnej rodziny, ich jedyne dziecko, syn siedzi w więzieniu. Tego bogactwa, które było w domu, było niewystarczająco, za mało, chciał więcej ...

      U innej rodziny, jedyna córka prowadzi się „nieprzystojnie”, a teraz to nawet gdzieś zniknęła.

      Rodzice tych dzieci ciągle płaczą, przecież na stare lata nawet nikt im nie poda szklanki wody. To smutne i straszne zarazem.

      Niech ta moja historia, drogi Ojcze będzie moim świadectwem, że mimo wszystko warto iść za głosem swojego sumienia, nawet tak jak moja mama, która bała się Boga, i tylko z bojaźni przed Nim mnie nie  zabiła ... 

 

Pod dwiema tęczami… 

 

      Sobotnie, jesienne popołudnie. Droga z Kijowa do Czerkas. Piękna złota pora roku. Wyjeżdżając ze stolicy Ukrainy, zaczęło padać. W pewnym momencie deszcz przerodził się w ogromną ulewę, wycieraczki ledwo nadążały zbierać wodę. Raptownie stało się ciemno,  i nieciekawie, za Boryspolem pojawiło się słońce. Ale po kilkunastu minutach znowu deszcz i słońce. Ciekawe zjawisko: słońce świeci a deszcz pada. W pewnym momencie przed samochodem widać było wyraźnie tęczę. Była ona ogromna, wyglądała jakby ktoś postawił ogromny łuk nad polami, lasami. Po pewnym czasie obok już istniejącej tęczy „przykleiła” się druga. Niesamowite zjawisko. Dwie tęcze obok siebie jak siostry, pochylone nad czarną ziemią. Zbliżając się do tego dziwnego zjawiska wyraźnie widać było wielobarwne cienie rozkładające się przed szybą samochodu.   Wokół szaleje burza, ulewa, świat ogarnia ciemność, a tutaj takie zjawisko jakby wbrew wszystkim …

      Za tęczami  ciemność, a przed nimi  cały świat oświetlony; to tak jakby światło dawało nadzieję na wkroczenie w ciemność, która nie jest wstanie ogarnąć i zniszczyć swoim mrocznym światem.

      Dla mnie tęcza zawsze jest znakiem nadziei, tak biblijnie to  przecież znak przymierza z Bogiem.

      Dojeżdżając do Czerkas, miasta mającego ponad 700 letnią historię widać z daleka ogromne bloki. Droga prowadzi na nasypie ciągnącym się  chyba z 12 kilometrów poprzez ogromny zbiornik zbudowany w czasch sowieckich. Ma się wrażenie jakby się wjechało w ogromną wodę, tak jak Mojżesz, który prowadził naród wybrany przez Morze Czerwone, mając wodę po lewej i po prawej stronie.

      Samo miasto nie robi wrażenia aż tak starego, nowe blokowiska, ulice pełne dziur, słabo oświetlone. Tak jakaś szarość. Tęcze pozostały gdzieś z tyłu, jak wspomnienie wszechogarniającej radości. To była chwila, a teraz już ciemna noc.

      Znaleźć domek, gdzie mieszka  młody kapłan Aleksander graniczy prawie z cudem. Pamiętam jak ksiądz Saszka mówił mi, że trzeba się kierować na restaurację Mc Donalda.  Po kluczeniu po ulicach miasta podjeżdżamy do domu przy ulicy Pionierskiej 22. W Branowiczach, na Białorusi mieszkałem pięć lat też  przy ulicy Pionierskiej. Taka zbieżność, a może jakiś znak ?

      Ksiądz Aleksander czekał przy domu. Okazuje się, że parafia została „zamknięta” w 1938 roku, a teraz od roku jest tutaj na stałe kapłan, jest regularnie Msza św., katechizacja  … Parafia liczy 70 osób. Przychodzą różni ludzie, wiadomo kaplica przyciąga różnych. Tym bardziej, że to początki.

      Domek pełni rozmaite funkcje: jest tutaj kaplica mieszcząca 100 osób, zakrystia  będąca konfesjonałem, mieszkaniem i biblioteką parafialną, miejscem pracy i odpoczynku.  Jest także kuchenka i to co jest potrzebne do życia…

      Ksiądz Aleksander jest pełen humoru, radości, i wiary w  to, że warto być tutaj z tymi ludźmi.  Najbliższa parafia, gdzie mieszka drugi ksiądz jest 150 km. Jak sam mówił, kiedy nie było go przez kilka dni to ludzie myśleli, że ich zostawił …

      Niedzielny poranek, dzień słoneczny pełen światła. Przed rozpoczęciem Mszy kilka osób do spowiedzi, potem liturgia. Ludzie z uwagą słuchają, żywo uczestniczą w Bożych sprawach. Potem jest czas na rozmowy, załatwianie różnych spraw.

      Ale trzeba się „zbierać” do Smiły, miasta oddalonego od Czerkas 38 kilometrów. Tam jest dojazdowa parafia księdza Aleksandra.

      Obecnie budynek kościelny jst pozostałością po domu kultury. W przybudśwkach znajduje się biblioteka. Przewodniczący rady miewjskiej mświ, że jak ksiądz zbuduje bibliotekę, to oni oddadzą kościół. Póki co, niewielka grupa parafian gromadzi się co niedzielę na Eucharystii. Trochę dziwne to miejce. Wcześniej, jak był tutaj dom kultury ktoś wpadł na pomsł aby postawić we wnętrzu automaty do gry. Po nich zostało tylko puste miejsce i napisy na ścianych informujące, śe tutaj można grać. Przy jednej ze ścian stoi samochód Audi, taki niemy świadek, tego co teraz tutaj się dzieje.

      Od kilku tygodni trwa „walka” o kościół. W sumie są  wszystkie papiery, ale opieszałość, niechąć urzędników robi swoje. Pozostaje modlitwa. Ludzie starsi, trochę młodych, uczą się ewangelicznego czekania. To także ma sens.  

Most we mgle

Присиснилось мне:

            весна как будто ...

Как будто лес

              и влажный снег ...

В лучах по снегу входит утро ...

Приснились лыжи, шепот, смех.

В кипящей путанице арок

стоят березы ...

                                   (Сон, 1930) 

      We mgle nie widać konstrukcji mostu, który ginie w białej, mlecznej powłoce. Widać tylko przemykające samochody, pieszych, którzy szbko znikają w tej poświacie.

Idąc po moście widoczność ograniczona jest tylko do kilku metrów, ale wraz z posuwaniem się do przodu, warstwa, białej, mlecznej mgły ustępuje miejsca drodze. Widać wyraźnie kształty rzeczy, płytki na chodniku, konstrukcję mostu.  Za plecami pozostaje  gęsta, niewidzialna przestrzeń - mgła, która oddziela od reszty świata. Przed nami także świat, który istnieje, ale na razie jest ukryty; odsłania się  powoli jakby zapraszając do siebie... 

      Ten obraz mostu we mgle jest bardzo ważny, to już tyle lat minęło a przed moimi oczyma stoi ten most, bliscy mi ludzie, i cała historia mojej rodziny ... 

      Proszę ojca jedziemy do chorych -  z mojego pokoju w tambowskiej plebanii wyrwał mnie głos ojca Józefa Matisa, werbisty. Szybko nałożyłem habit, pobiegłem do kościoła, wziąłem Najświętszy Sakrament i pojechaliśmy. Pierwszą osobą, którą odwiedziliśmy była pani w starszym wieku, Szymona Landau. Mieszkanie jednopokojowe, z kuchnią i łazienką na czwartym piętrze, a w nim ogromna ilość książek, obrazów, fotografii na ścianach. Na stole papiery, jakieś zapiski, taki "bałagan twórczy". Po spowiedzi, komunii św. pani Szymona prosiła aby zostać na czaj. Nie było czasu, inni chorzy czekali.

      Na Wielkanoc, jak tutaj mówią, na Paschę, razem z siostrą Nataszą - Białorusinką i bratem Matejem, werbistą ze Słowacji i Maryną - na pół Łotyszką - parafianką Tambowskiej parafii, poszliśmy w odwiedziny do babci Szymony.

      Bardzo się ucieszyła z naszej wizyty; był czaj, ciasto i długa opowieść o życiu, o ludzkiej tragedii - o bólu który pozostał po śmierci ojca.  

      Ten obraz mostu we mgle jest bardzo ważny, to już tyle lat minęło a przed moimi oczyma stoi ten most, bliscy mi ludzie, i cała historia mojej rodziny ... 

      Proszę ojca, Maryna, Natasza i brat Matej tę historię już znają, ale jeszcze raz opowiem. W Petersburgu, jeszcze długo do rewolucji październikowej, zbudowano most, który nosił nazwę Troickiego, a po rewolucji bolszewickiej został Kirowskim. Mój dziadek, Jan Augustynowicz Landau, był konstruktorem, specjalistą od budowy mostów,  to on projektował ten most i był odpowiedzialnym za jego budowę. Moja rodzina przyjechała z Francji, ale dziadek za żonę wziął Polkę z Warszawy. Tato też był inżynierem od budowy konstrukcji metalowych. Moje dzieciństwo i młodość, były pełne spokojnej atmosfery ciepła rodzinnego domu, gdzie nauczono mnie otwartości na świat, myślenia demokratycznego i poczucia ludzkiej godności. Klimat domu to także humanistyczne zainteresowania domowników, rozmowy, goście - to wszystko miało wielki wpływ na dziecko. Dzieci były uczone grać na instumentach, języków obcych, rozumienia historii i orientowania się w gwiazdach.

      Lutowa jak i październikowa rewolucja pomieszała ludzkie losy. Dziad z córkami opuścił Petersburg i wyjechał do Polski. Po zabójstwie S. M. Kirowa w Leningradzie, z rodzinnego domu została wyrzucona na bruk rodzina jego syna, Gustawa Iwanowicza.  W 1937 roku był on represjonowany, mimo, że pełnił odpowiedzialną funkcję przy budowie autostrady: Moskwa - Mińsk. Wyrok: 10  lat, bez prawa zamieszkania "pierepiski" dla siebie i swojej rodziny. Oznaczało to w praktyce, że nie mogli oni zamieszakać ani w Leningradzie, Moskwie, Mińsku ani w Kijowie.

      Ojciec babci Szymony zginął w smoleńskim więzieniu w tym tragicznym 1937  roku. (Rehabilitowano go w 1957). Wtedy to dla jej matki i dwóch córek zaczł się exodus, "podróże" po Rosji wposzukiwaniu swojego miejsca. Ktoś "życzliwy" powiedział im, że ich ojciec żyje, ale został zesłany na Syberię. Wyjeżdżają do Omska, z nadzieją spotkania kochanego człowieka. Nikt przecież nie wiedział, że zamordowano go w więzieniu, w Smoleńsku.  

      Ten obraz mostu we mgle jest bardzo ważny, to już tyle lat minęło a przed moimi oczyma stoi ten most, bliscy mi ludzie, i cała historia mojej rodziny ... 

      Mój ojciec był bardzo spokojnym człowiekiem, nie mieszał się do polityki, sumiennie pracował to był wspaniały człowiek. Cały czas mam go  w pamięci, i przez całe swoje życie zastanawiam się dlaczego tak się stało, dlaczego Bóg zabrał mojego tatę. Próbowałam się czegoś dowiedzieć o jego śmierci, ale na moje listy, pytania nie było odpowiedzi. Ale zbierałam materiały, i zapisywałam swoje myśli na papierze, tak powstał pokaźny zbiór wierszy, zapisków...

      Tam w Omsku, spotkałam swojego przyszłego męża Andrzeja Piotrowicza Tropani. Tam także urodził się nasz  syn Sergiej. Potem wyjechaliśmy do Symferopola, na Krym, a stamtąd do Tambowa. Mój mąż był dyrektorem teatru lalek, a ja z wykształcenia jestem  teatrologiem.  Tutaj w tym mieście zapuściliśmy  korzenie. Mąż umarł kilka lat temu, a syn z żoną mieszka w Moskwie, a ja teraz sama. Jak widzi ojciec, to jest mój świat, świat książek, obrazów, wspomnień... 

      Ten obraz mostu we mgle jest bardzo ważny, to już tyle lat minęło a przed moimi oczyma stoi ten most, bliscy mi ludzie, i cała historia mojej rodziny ... 

      Ból po stracie ojca, jest jak niezagojona rana, to ciągle boli. Mimo tylu lat, naprawdę szczęśliwego życia, pozostało we mnie  coś, co nie daje spokoju, myślę, że jest  to pragnienie prawdy, wyjaśnienia tego co da się wyjaśnić. To jest bardzo ważne, nie tylko dla mnie ale dla tego kraju, dla jego historii.

      Most będący konstrukcją wielu kratownic zawieszonych pomiędzy dwoma brzegami  szeroko rozlanej rzeki staje się metaforą, kluczem pozwalającym odkryć nową historię,  wyłaniającą się z mgły i jednocześnie zapadającą w mlecznym, czasami niezbyt przyjaznym świecie.  Wchodząc na most we mgle, i idąc niespokojnym krokiem mam nadzieje dojść do końca, ale tak na prawdę końca chyba nie ma ...

Czyż nie tak,  ojcze ? 

Obecność pełna bliskości... 

      Za oknem mieszkania gruzinskiego malarza Niko  Pirosmaniszwili słychać  odgłosy miasta. Przerażliwe krzyki dzieci, kłócące się przekupki, dźwięk rozbitego szkła. Kolejny do przeżycia, parny, gorący dzień jakich w Tibilisi nie brakuje.

      Specjalista od „twórczości”, który przyjechał z Moskwy siedzi wygodnie w fotelu z papierosem w ustach. Spokojnioe ogląda obrazy, które co jakiś czas samouk-malarz zmienia przed nim na sztaludze.  Niedzwiedź, winobranie, tańczące młode parz - powtarzające się tematy. Malarstwo naiwne, nie szukające wyrafinowanych środków wyrazów. Możnaby powiedzieć nawet momentami prostackie. Jak ten człowiek, który stracił znaczną część swojego życia na malowaniu szyldów, portretów pijaków, pejzazy gruzińskich pól, winnic, może być artystą? Jak? Te pytanie nie dają  spokoju gościowi z Moskwy. Chociaż podoba mu się dobór farb, ujęcie tematów to zupełnie nie może przyjąć lekceważenia elementarnych zasad perpspektywy, orz nie liczenie się z prporcją. To dziwne, koledzy ze Stolicy tak się „podniecają” malarstwem Niko. No cóż. On ma za zadanie dokładnie przeglądnąć, opisć i dać ocenę tych prac dla towarzyszy z Moskwy.

      Kolejny obraz, który Pirosmaniszwili postawił na sztaludze, zdenerwował Iwana Iwanowicza. Znowu zupełne zlekceważenie  proporcji, to co jest na pierwszym planie jest zupełnie małe, a na dalszym  duże, wręcz ogromne. Jak to jest. Co się stało?

- Drogi Panie Niko P. proszę mi wytłumaczyć, dlaczego osoba na pierwszym planie jest mała, a na dalszym duża. Przecież tak w rzeczywistości nie jest. Zgadza się Pan ze mną?  Zdegustawany obrazem Iwan postawił ostro pytanie

- Hmmm, jak to, Iwanei Iwanowiczu, czego Pan nie rozumie, to proste,  na dalszym planie jest Georgij, mój przyjaciel. Znam go od lat, i niezależnie od tego czy ja jestem z nim, czy pijemy razem nasze wspaniałe gruzińskie wino, czy jest on gdzieś daleko - zawsze jest dla mnie bliski, i odczuwam radość z jego obecności. Zawsze mamy o czym pogadać...  A ten człowiek na pierwszym planie, to zwykły przechodzień, osoba obca, w tym momencie bez znaczenia. Najważnieszy jest Georgij, jego gruba postać, jego kosz pełen winogron...

Rozumie Pan, Panie Iwanie Iwanowiczu,  a te Wasze wyuczone sztuczki ze sztuką, formą, treścią, psu na buty, liczy się Georgij, człowiek, którego kocham... - tak zakończył swoją opowiść malarz - samouk, dla którego świat w którym zyje ma jedno imię, imię bliskości, pełnej obecności kochanego człowieka.