zapisane pod tęczą ... [1]

Otwarte niebo, czyli podróż za jeden za uśmiech.

Szkice z syberyjskiej wyprawy. /15.07 - 19.08.2001/ 

      W czasie Eucharystii sprawowanej w pociągu relacji Charków - Nowosybirsk, już po rosyjskiej stronie, w czasie modlitwy wiernych  Ignacy wypowiedział prośbę, o Boże błogosławieństwo dla naszej ekspedycji. Ania i ja uśmiechnęliśmy się, czyż ta podróż może być "ekspedycją"? Później, już za kilka dni okazało się że tak.

      ***

      Do Nowosybirska dojechaliśmy w czwartek, 19 lipca, po południu. Upał ogromny, dworzec kolejowy cały w marmurze. Według naszych obliczeń powinna być godzina 18.00. Kolejowy zegar wskazuje 15.00. Coś nie tak. Pytamy jakiegoś człowieka o godzinę. Okazuje się, że u niego jest 19.00. W sumie nie ma się chyba o co niepokoić. Jest dobrze, dotarliśmy do miasta, z którego zacznie się nasza wyprawa. Na wieczór zajeżdżamy do Franciszkanów. Mieszkają w zaułku Mira, ale w tej dzielnicy pokój, zgoda są chyba rzadkimi gośćmi. W  tej części miasta są hotele robotnicze, mieszka dużo bezrobotnych, a także snują się pijaczki i bomże.  Spotkani mieszkańcy tej ulicy na nasze pytania mają jedną odpowiedź - Nie znaju. Później okazało się, że te słowa weszły w krew ludzką i na wiele pytań jest ta sama odpowiedź. Jakaś beznadzieja w tonie głosu i zgoda na rzeczywistość której nie jest się w stanie zmienić.

      Okazało się, że kaplica franciszkanów była bardzo blisko. Kiedy tak rozmawialiśmy z mieszkańcami ogromnego bloku przypominającego slums, lekko pijani mężczyźni i kobiety zastanawiali się o co nam chodzi. Sprawiało to dziwne wrażenie. My z plecakami, spoceni i zmęczeni i jakaś bezsensowna  dyskusja. Ignacy zauważył bardzo łatwą w  sumie rzecz, którą każdy zna; odpowiedź jakiej nam udzielają zależy od tego jak stawiamy pytania. Ma się wrażenie, że jeśli w pytaniu już tkwi część odpowiedzi, możemy być pewni, że dowiemy się tego czego chcemy. Ignacy spróbował; Czy do kaplicy trzeba iść prosto? Odpowiedź brzmiała: Tak, Kircha czyli niemiecki Kościół jest tuż za rogiem. To był nasz pierwszy sukces.

      Kaplica ofm nie duża, ale sympatyczna, sprawiająca wrażenia ciepła, ducha modlitwy. Wspólnota braci mniejszych przyjęła nas po bratersku. W kaplicy domowej odprawiliśmy mszę. Tabernakulum zrobione w kształcie wagonu kolejowego, w którym tysiące, jeśli nie miliony ludzi "zawędrowało" na zesłanie.  Zmęczeni po kilkudniowej drodze poszliśmy spać.

      ***

      Następnego dnia idziemy do domu sióstr Matki Teresy z Kalkuty (kalkutki); siostry prowadzą zakład dla ludzi starych, bezdomnych, dla kobiet i mężczyzn, którzy w pewnym momencie swojego życia znaleźli się na marginesie społeczeństwa, swoich najbliższych.  Zakład mieści się w dużym budynku przypominającym szkołę. Wszędzie panuje czystość i porządek. Jak zawsze, wspólnota sióstr jest międzynarodowa, przełożoną jest Polka, są także Hinduski, i jedna siostra z Rwandy. Dzień mają wypełniony pracą, przygotowaniem posiłków dla tych ludzi, praniem, a także i może przede wszystkim byciem z nimi. Większość z tych ludzi, których możnaby nazwać pensjonariuszami, ma za sobą pogmatwane historię swojego życia, ale nikt ich nie zmusza aby o tym opowiadali. Czas w tym domu, to nowy czas i na pewno ważne jest to, aby rzeczywiście odkryć go na nowo. Dwa razy w tygodniu jest msza w której mogą uczestniczyć wszyscy, którzy tego pragną. Obecność sióstr spokojna, ale pełna świadectwa o Tym, dzięki któremu są tutaj. I to się wyczuwa.

      Następnego dnia, w piątek -  przychodzę rano z Ignacym do sióstr. We mszy uczestniczą tylko kalkutki, prosta Eucharystia, na zakończenie pieśń i chwila ciszy. Potem śniadanie i jedziemy do katedry. Biskupa Wertha nie było, przekazałem listy dla niego, chwilę pomodliliśmy się w nowozbudowanej świątyni i wróciliśmy do franciszkanów.  Wieczorem o.Gracjan odwozi nas na dworzec kolejowy.

      O dziesiątej w nocy pociąg rusza w stronę Bijska, rozpoczyna się kolejna część naszej wyprawy. Warto zaznaczyć, że nie udało nam się kupić biletów ani do wagonów kupiejnych ani plackartnych, dlatego jedziemy obszczim. Atrakcja podróży takim  wagonem polega na tym, że siedzenia w tym wagonie są takie jak w autobusie. Po pewnym czasie nie wiadomo już jaką pozycję przyjąć, dokoła ludzie rozmawiają, z głośników się "sączy się" dzika muzyka. W pewnym momencie gaszą światło, część ludzi zasypia, chrapią, coś mówią przez sen. Jeszcze na dodatek pociąg się wlecze niemiłosiernie. Na stacjach długo stoi, a w Barnaule stoi równo godzinę od północy do pierwszej godziny. Nie wiadomo dlaczego. Do Bijska dojeżdżamy wyczerpani po nieprzespanej nocy. Jeśli ksiądz Andrzej się nie pojawi to będzie wesoło. Ale trzeba być gotowym na różne atrakcje. Z takim nastawieniem łatwiej przeżywać różnorakie trudności i kłopoty jakie niesie ze sobą cała ta podróż. 

 

      ***

      Drogę z Nowosybirska do Bijska pokonalismy w jedenaście godzin,  w sumie 365 km. Na dworcu czekał na nas uśmiechnięty od ucha do ucha ksiądz Andrzej. Zabrał nas do swojej LADY NIWY i pojechaliśmy do jego domu. Plebania mieści się w odremontowanym niedużym budynku. Cały teren jest ogrodzony, z tym, że ogrodzenie jest w trakcie budowy. Plebania pełni wieloraką  funkcję, znajduje się w niej kaplica na 50 osób, trzy pokoje mieszkalne, duży pokój będący salką katechetyczną, biblioteką, salą tv, łazienka. Na dole, w piwnicy mieści się kuchnia, spiżarnia, garaż.

      Korzystamy z dobrodzejstwa łazienki i trochę odpoczywamy. Ksiądz Andrzej z Ignacym jedzie do swoich parafian na wioski, w sumie czeka ich prawie 400 km jazdy. Wracają o dziewiątej wieczorem. Czekamy na nich z obiado-kolacją, ale okazuje się że w każdej wiosce ich karmili, i nie mają już na nic siły. Marzą tylko o jednym, aby się wykąpać i pójść spać.  

      ***

      Niedzielna Eucharystia rozpoczyna się o 11.30. Na mszę przyszło 15 osób. Potomkowie Niemców, Polaków, Białorusinów, Ukraińców, a także Rosjanie. Mała, ale rozmodlona grupa ludzi. Po mszy w kilku słowach opowiadam o wizycie papieża Jana Pawła II na Ukrainie. Wszyscy słuchają, zadają pytania.

      Po mszy wyjeżdżamy do wioski Srostki, gdzie urodził się radziecki pisarz, aktor Szukszyn. Od kilku lat organizowane są w tej miejscowości tak zwane Szukszyńskie cztienja. Przyjeżdżają aktorzy, pisarze z całej Rosji, i na kilka dni w ciągu roku ta mała osada ożywia się, kwitnie handel...

      Kiedy przyjechaliśmy impreza się skończyła. Tylko niedobitki lekko pijanych ludzi krążyły po górze, na szczycie której była ustawiona scena. Z jej wysokości roztaczał się wspaniały widok na przedgórze Ałtaju. To taki pierwszy powiew gór, tego co nas czekało już jutro. Schodząc z góry przed nami szła starsza osoba, która w pewnym momencie się przewróciła i o swoich siłach nie była w stanie się podnieść. Ignacy podbiegł do niej i póbował jej pomóc. Okazało się, że była pijana; powiedziała nam, że ma 74 lata i dzisiaj jest święto i wszyscy świętują. Kiedy pytaliśmy  gdzie mieszka i jak jej pomóc trafić do domu, zaczęła machać rękoma i zostawiła nas samych. Wyraźnie nie potrzebowała pomocy. Sprawiała wrażenie człowieka, który już niejeden raz wychodził obronną ręką z takich opresji.

      ***

      W poniedziałek ruszamy w trasę. To pierwsza część naszej wyprawy. Idziemy na Czujski trakt. Po kilkunastu minutach zatrzymuje się ŁADA. Dwóch młodych chłopaków zabiera nas ze sobą. Dojeżdżamy do Majmy, wioski leżącej niedaleko Gornoałtajska. Tam mamy przekazać przesyłkę z Kijowa. Dom  w lekkim stanie rozkładu, za nim ogromny ogród. Rozmowa się nie klei, decydujemy się jechać dalej. Kiedy staliśmy na przystanku, podeszli do nas, ofiarowali nam kwas chlebowy i worek jabłek. W Gornoałtajsku na dworcu autobusowym masa ludzi, autobusy przepełnione. Szanse wyjazdu w kierunku jeziora Teleckiego mizerne. Właściciele taksówek propunują swoje usługi, ale ich ceny są conajmniej dziwne. Ale widocznie znajdują chętnych. Decydujemy się jechać do Nowo Bijska. Stamtąd będzie bliżej do Artybasza.

      Wysiadamy na skrzyżowaniu. Razem z nami wysiada kobieta z dużymi pakunkami. Potem okazuje się, że jedzie do swojej rodziny, którzy mają domek nad jeziorem. Jej podróż już też trwa kilka dni, jedzie ze Smoleńska. Prosiła kogoś w autobusie, żeby zadzwonił do Artybasza aby po nią wyjechali.

      Mamy cichą nadzieję, że nas też wezmą. Mija jedna godzina za drugą i nic. Udaje nam się zatrzymać UAZ-a. Podjeżdżamy kilkanaście kilometrów w stronę naszego miejsca pzeznaczenia. Potem znowu czekamy. Robi się chłodno, i zaczynają gryźć komary. W pewnym momencie podjeżdża LADA NIWA. Zabierają nas wszystkich. Kiedy wjeżdżamy do wioski robi się ciemno. Idziemy nad rzekę, rozbijamy namiot i zasypiamy.

      Rano budzi nas słońce i krowy, które nie wiadomo skąd się pojawiły. Po śniadaniu, Ignacy z Anią idą zobaczyć jak wygląda jezioro i jakie są możliwości dotarcia na drugi brzeg. Ja zostaję sam. Robi się gorąco. Prawdę mówiąc nie spodziewałem się, że na Syberii może być tak ciepło. Po kilku godzinach "zwiadowcy" wracają. Okazuje się, że udało im się wynająć łódkę u "diadi Toli". W sumie nie drogo, w porównaniu z cenami jakie proponowali właściciele motorówek. Składamy namiot i swoje rzeczy i idziemy w kierunku przystani. W pewnym momencie decydujemy się złożyć ciężkie plecaki w nad brzegiem jeziora; Ania idzie po prowiant, Ignacy po łódkę a ja pilnuję rzeczy. Po kilku godzinach płyniemy na drugi brzeg. Łódka okazała się motorówką, ale bez silnika. Plecaki udało się złożyć, w dziobie łódki. Szybkość z jaką płynęliśmy nie była zawrotna. Przy wiosłach zmienialiśmy się co trzy kwadranse. Po kilku godzinach wiosłowania zrobiliśmy bardzo mały odcinek, a byliśmy strasznie zmęczeni. Brzeg jeziora był kamienisty ale udało się znaleźć miejsce aby postawić namiot.

      Rano budzą nas krople deszczu. Potem się trochę przejaśnia. Po śniadaniu i po mszy decydujemy się płynąć dalej. Po niecałej godzinie znowu zaczyna padać. Musimy podpłynąć do brzegu. Zerwał się wiatr i fale uniemożliwiały dalszą podróż. W ciągu dnia kilkatkrotnie próbowaliśmy płynąć ale w sumie znowu niezbyt daleko dopłynęliśmy. Przed nami jezioro ukazywało swoje piękno, w oddali były wysokie góry, a od brzegu rozpoczynała się tajga. Wchodzić do niej nie ma sensu. Jest tak zarośnięta i niedostępna, że bardzo łatwo się zgubić.

      Następnego dnia znowu się przejaśnia, ale jezioro jest niespokojne, nie ma sensu dalej się męczyć, lepiej wracać do przystani, oddać łódkę, wziąć część pieniędzy i popłynąć dalej normalnym statkiem. Wracamy do Artybasza.

      Ignacy idzie szukać diadie Tolę, aby rozliczyć się z nim za łódkę. Ja z Anią płynę statkiem do wodospadu Kordu, nad którym góruje góra o tej samej nazwie, o wysokości 2024 m. Odległość jaką zrobiliśmy naszą łódką pokonaliśmy statkiem w niecałe pół godziny. Jezioro Teleckie ma długość 72 km, a w najszerszym miejscu odległość od brzegów wynosi 2 km, a głębokość 325 m. Akwen jest położony wśród szczytów górskich, do których dostępu broni niedostępna tajga. Sprawia to niesamowite wrażenie, szczególnie jak jest piękny i słoneczny dzień. Po półtarogodzinnym rejsie docieramy do wodospadu. Przewodnik statku daje nam 45 minut na zobaczenie rzeki. Droga do wodospadu jest obrośnięta drzewami, na gałęziach których umocowane są różnokolorowe wstążki, oznaka szamańskich kultów.

      Dla religii szamańskich, która tutaj na Ałtaju odżywa, miejscami świętymi są gaje, ruczaje, szczyty górskie; co jakiś czas można spotkać takie wstążki, kopczyki z kamieni. Sam wodospad nie robi aż tak wielkiego wrażenia. Tłum turystów skacze po kamieniach, robi zdjęcia. Czas szybko płynie, pora wracać na statek. Dogadujemy się ze strażnikami rezerwatu, że następnego dnia przypłyniemy ze swoimi rzeczami i zatrzymamy się na kilka dni w rezerwacie. Pod wieczór wracamy do przystani.

      Spotykamy Ignacego, okazuje się nasz Tola, to "niezły  numer", po pijaku płynął motorówką po jeziorze i na całej prędkości wyleciał z wody na brzeg. Połamał śrubę. W sumie trudno było się z nim dogadać. Część pieniędzy oddał. Nad rzeką rozbijamy namiot, i postanawiamy następnego dnia popłynąć statkiem popłynąć w stronę wodospadu. Rano pada deszcz, Ignacy leży w gorączce. Boimy się, że może ugryzł go kleszcz. Idę z Anią do Jogacza, gdzie jest apteka. Kupujemy lekarstwa. Ignacy czuje się lepiej. Po krótkim posiłku idziemy znowu do przystani i ruszamy dalej. Tym razem rejs trwa półtora godziny i możemy jeszcze raz podziwiać piękno jeziora, gór, miejsca rzeczywiście ukazującego piękno Bożego stworzenia.

      Przy wodospadzie Korbu musimy trochę poczekać na strażników, aby odwieźli nas w bardziej przestronne miejsce. Brzeg skalisty, pełen małych kamyków. Trudno znaleźć właściwe miejsce na namiot. Zauważamy w głębi zielonej ściany niewysokich krzaków, jakby bramę zapraszającą do tego aby tam postawić namiot. Widać wyraźnie, że ktoś przed nami już tam był. Jest już wieczór, znowu szybko zapadamy w sen. Zza namiotu dochodzi szum fal jeziora rozbijających się o przybrzeżne kamienie. Ciemność nocy, błyskające gwiazdy, atmosfera świata pełnego spokoju i ładu. Wrażenie jakbyśmy znaleźli się w innym świecie, gdzie wszystko ma swoje miejsce. Rytm przyrody, życia wtopionego w naturę która doskonale cieszy się tym co jest. Doświadczenie chwili obecnej, pełnej radości, mimo tak wielkiej odległości od Kijowa, od miejsca gdzie mieszkają rodzice, bliscy sercu ludzie. Oni zawsze byli i są obecni w sprawowanej Eucharystii. To wielka tajemnica bycia nieustannie w drodze, a to już nie przenośnia to rzeczywistość, zawierająca wszelkie konsekwencje takiego wyboru.

      Kolejny  poranek, słychać padające krople deszczu  na tropik namiotu. Jest sennie. Przypomniałem sobie, jak jeden z naszych ojców kiedyś mówił nam, że jeśli będziemy mówić kazanie o chlebie, to słuchacze w pewnym momencie powinni poczuć zapach ciepłego, ledwie co upieczonego chleba. I teraz podobnie, taka myśl, chleba nie ma, ale będzie Eucharystia. Ona też ma smak i zapach tęsknoty za światem zanurzonym w wieczność. Czy wieczność ma zapach? Na pewno, to jej słodka Tajemnica.

      Znowu się  przejaśnia, można lepiej zobaczyć otaczającą nas okolicę. Przejście po brzegu w jedną stronę zajmuje pół godziny, trzeba się przeciskać przez wyłomy w skałach. Jest to trochę niebezpieczne. W pewnym momencie brzeg się kończy i niedostępna skała uniemożliwia dalszą wędrówkę. W drugą stronę droga jest krótsza, po kilku minutach na przeszkodzie stoi rwący potok z bardzo zimną wodą. 

      ***

      Po ośmiu dniach pobytu nad jeziorem Teleckim wracamy do naszej bazy,  do Bijska. Jest wczesne popołudnie. Siedzimy przy wylocie drogi z Artybasza. Jest gorąco, z nieba leje żarem. Trudno wytrzymać. Od czasu do czasu przejeżdżają samochody, ale nikt nas nie chce zabrać. Naprzeciwko nas, tuż za drogą stoi mała, rozwalająca się chata, z której co chwila wychodzi jakaś kobieta i coś krzyczy. W pewnym momencie podchodzi do nas i w sposób niezbyt kulturalny wyjaśnia nam, że nie mamy żadnych szans na wyjazd z tej miejscowości.  Lepiej poczekać do rana i próbować o godzinie  ósmej rano. Wtedy będzie jechał autobus do Gornałtajska.

      Kobieta odchodzi i zostawia nas dalej samych. Nie dajemy za przegraną, i czekamy dalej. Na zmianę próbujemy zatrzymać nadjeżdżające samochody. Ale bez skutku. Po kilkunastu minutach nadjeżdża biała wołga. Ania wychodzi na drogę. Samochód się zatrzymuje. Młody chłopak decyduje się nas zabrać. Jedzie do Turoczka. Dobre i to. Jedziemy bardzo szybko, co chwilę mijamy stada wolno idących krów, które stanowią pewne niebezpieczeństwo dla ruchu drogowego. W pewnym moomencie na środku drogi leżą krowy. Nawet nie ma sensu na nie trąbić. Trzeba je tylko delikatnie ominąć. Swoimi dużymy oczami patrzą na nas. Obok stoją właściciele krów, chyba się upodbnili do swoich zwierząt, bo nawet nie reagują na to, że jedzie jakiś samochód. To taki obrazek, jaki pojawia się przed nami, to taki świat obecny za szybą samochodu.

       Trochę drzemiemy i po niecałych dwóch godzinach jesteśmy w małej osadzie. Chłopak mówi, że może będzie jechał dalej, ale trzeba poczekać. Wypakowujemy rzeczy z bagażnika i czekamy na przystanku autobusowym. Decyduję się z Anią pójść do pobliskiego sklepu po prowiant. Ignacy zostaje przy rzeczach. Po kilkunastu minutach wracamy ze sklepu. Przy przystanku czeka na nas biała wołga. Ignacy macha do nas rękoma, biegniemy z  wodą mineralną i konserwami, które co chwila wypadają z worka.

      Jedziemy dalej razem. Asfalt się kończy, zaczyna się "safari". W sumie dla kogoś kto jeździł autem  po podobnych drogach to nic strasznego, ale najbardziej nas dziwiła jedna rzecz, mimo fatalnej drogi, kierowca  nie zmniejszył prędkości. Jechaliśmy z prędkością wahającą się pomiędzy 80 a 100 km na godzinę. Samochód  jechał miarowo, ale co chwilę uderzały o podwozie kamienie. Miało się wrażenie, że za chwilę w aucie będzie nie jedna ale dużo dziur. Tak mknęliśmy pośród gór, rzek, lasów. Cały świat przemykał przed nami jak w kalejdoskopie.

      W pewnym momencie kierowca zatrzymał samochód. Zatrzął się śmiać i zapytał nas czy chcemy zobaczyć Lenina. Jakoś mnie ta propozycja nie podniecała, ale cóż zrobić. Ciekawe jak można zobaczyć Lenina w takiej głuszy? Kiedy wyszliśmy z pojazdu, kierowca pokazał nam najbliżej stojącą skałę. Było tam umieszczone popiersie Lenina, które jeszcze w latach 80-ych powiesił jakiś człowiek. Kilka lat temu alpiniści wymalowali wokół popiersia napis: Uczienie Lenina budiet zit wieczna.

      Po krótkiej przerwie jedziemy dalej. Dojeżdżamy do miejscowości Kurjejewo-Ozioro. Chłopak wysadza nas tuż za wioską, niedaleko od rzeki Biji. Zaczyna robić się ciemno, komary nie dają spokoju. Rozbijamy namiot, odprawiamy mszę, prawie po ciemku. Wsuwamy się do namiotu i zasypiamy. Po chwili Ignacy jakby we śnie, zaczyna nam robić wymówki, że zostawiliśmy jego kurtkę w wołdze. Bardzo przeżywa. Robi nam się smutno, ale cóż możemy zrobić, wina chyba jest rozłożona na wszystkich.

      Rano wstajemy o 6.30. Zwijamy wilgotny od rosy namiot i wychodzimy na drogę. Kursowy autobus do Bijska przyjeżdża około ósmej rano. Dzień robi się  gorący. Już jesteśmy mokrzy, ale gdy zobaczyliśmy autobus pełen ludzi, wydało nam się przez moment, że nie ma szans na wejście do niego, z naszymi wielkimi plecakami. Ale udaje się. Po przejechaniu kilkunastu kilometrów, kierowca w zupełnym milczeniu podaje jakieś zawiniątko Ignatijowi. Okazuje się, że jest to jego kurtka. Jedziemy dalej.

      Później zastanawialiśmy się, jak to było możliwe. Prawdopodobnie kierowca wołgi mieszkał w Turoczku, a stamtąd jechał autobus. Nasz znajomy wiedział, że będziemy czekać na kursowy samochód więc przekazał kurtę do tego pojazdu.

      Akurat dzisiaj jest 31 lipca, dzień św. Ignacego Loyoli, patrona naszego towarzysza wyprawy. To jego podarek dla naszego solenizanta.

      Do Bijska dojeżdżamy o godzinie 11.00.  

***

      W niedzielę 5 sierpnia zostajemy zaproszeni na obiad do rodziny..., a wieczorem zaprasza nas na kolację rodzina Rot. Jadę tam z księdzem Andrzejem i parafianinem. Mieszkają w dzielnicy miasta oddalonej od centrum o kilkanaście kilometrów. Kiedy dojeżdżamy do ich domu widać wyraźnie "niemiecki porządek" : czystość, poukładane deski, zadbany ogród.  W domu też jest czysto, wielu mebli już nie ma, gdyż zostały już sprzedane. W sumie dom też już jest sprzedany, ale mogą jeszcze tam mieszkać.

      Historia rodziny Rot, to typowa historia Niemców nadwołżańskich, którzy w 1941 roku  zostali wywiezioni między innymi na Syberię. Nasi znajomi trafili do Talmenki. Sowieci prowadzili taką politykę, aby wykorzystywać ludzi tylko do pracy w lesie. Witalij, który był wtedy małym dzieckiem w ogóle nie chodził do szkoły. Nie umie ani pisać ani czytać, ale doskonale mówi po rosyjsku i po niemiecku. Podobnie jego żona. Mają czworo dzieci. Dwoje urodziło się z poważną wadą wzroku i nic nie widzą. Druga dwójka, także syn i córka mają doskanały wzrok. Ze względu na niewidome dzieci przyjechali do Bijska, gdzie znajdowała się szkoła dla niewidomych. Witalij znalazł pracę w tartaku, przy obsłudze ogromnej piły. Niewidome dzieci, które obecnie mają koło trzydziestu lat mieszkają razem z nimi. W czasie kolacji, ich syn siedział naprzeciw mnie. Kiedy dowiedział się, że jestem dominikaninem chciał mnie dotknąć. Myślał, że jestem w habicie. Dużo słucha radia, także stacji niemieckich; jest zorientowany w tym co się dzieje na świecie. Pyta o różne rzeczy, bardzo jest zainteresowany wizytą papieża Jana Pawła II na Ukrainie.

      Pierwszego września mają jechać do Niemiec, do Monachium. Lena córka państwa Rot powiedziała mi, że bardzo chce tam pojechać, gdyż jej wada wzroku nie jest aż tak tragiczna i może w Niemczech operacja się uda. To jej wielkie marzenie i pragnienie.  

      ***

      W poniedziałek  6 sierpnia rozpoczyna się druga część wyprawy. Tym razem bez Ani. Ania już jest w Kijowie, dla niej wyprawa się już skończyła. Kilka dni była u sióstr Matki Teresy z Kalkuty w Nowosybirsku,  a potem poleciała do Moskwy, a stamtąd pociągiem do Kijowa.

      Razem z Ignacym jedziemy z Bijska, z naszej bazy do Ongudaja przez Gornoałtajsk. Kiedy dojeżdżaliśmy do tego miasta kierowca powiedział , że o 14.30 jedziemy dalej. Do tej godziny zostało  pięć minut. Wszyscy podróżni wyszli z autobusu. Zrobiliśmy podobnie, nawet zostawiając nasze plecaki. Kiedy staliśmy na dworcu autobusowaym, w pewnym momencie nasz kierowca wsiadł do  samochodu i zaczął jechać. Przerażeni zaczęliśmy  za nim biec. Bez skutku. Kierowca odjechał zostawiając nas samych na skrzyżowaniu, do którego udało nam się dobiec. Zmartwieni, że tak głupio straciliśmy plecaki, dokumenty, wróciliśmy na dworzec. Wielkie było nasze zdziwienie, kiedy spotkaliśmy tam naszych towarzyszy podróży, którzy wyraźnie jechali dalej niż do Gornoałtajska, jak spokojne siedzieli na ławeczkach. Okazało się, że autobus przyjedzie za godzinę. Z wielką ulgą odetchnęliśmy. Niezły początek jak na drugą część wyprawy.

      Punktualnie o 15.30 pojechaliśmy dalej. O 20.00 byliśmy w Ongudaju. Tutaj wyraźnie rozpczął się inny świat. To już rzeczywiście Azja, inny krajobraz i ludzie niż w Bijsku czy w Gornoałtajsku. Szukamy miejsca na namiot. Znajdujemy je obok pasma gór, które swoim krajobrazem i kolorem przypominają trochę krajobraz księżycowy.

      Rano budzi nas deszcz, ale koło dziesiątej się przejaśnia. Decydujemy się na wejście na pobliski szczyt. Na wszelki wypadek bierzemy ze sobą plecaki. Wejście na górę jest wyczerpujące, ale udaje nam się wejść. Dzikość miejsca, cisza udziela się. Co chwilę zatrzymujemy się i odpoczywamy wsłuchując się w ciszę, głosy przyrody i nasycamy wzrok tym pięknem. Tuż przed zmierzchem msza pod wierzołkiem góry. Dokoła cisza, nagie góry, spokój świata, który jest milczącym świadkiem kolejnego Bożego cudu. Kiedy dochodzimy do miejsca naszego biwakowania, robi się ciemna noc. Zmęczeni zasypiamy bez kolacji.

      Następnego dnia idziemy na Czujski trakt. Tym razem mamy pecha. Nikt nas nie chce zabrać w stronę Aktasza. Po dwóch godzinach zabiera nas dwóch Ałtajców do wioski Inni. Kierowcy między sobą rozmawiają w jakimś dziwnym gardłowym języku, ale z nami rozmawiają po  rosyjsku. Robi to na nas dziwne wrażenie. Po drodze zajeżdżamy do jakiejś wioski. Tam czujemy się podobnie. Ludzie o skośnookich oczach, rysach kazachsko-ałtjakich. Ma się wrażenie, że nas tylko tolerują. Jesteśmy tam krótko, kierowcy zabierają stamtąd jakieś paczki  i jedziemy dalej. Około czwartej po południu jesteśmy w Inni. Piękna osada otoczona górami. Tutaj też nie ma Rosjan. Mało kto mówi w tym języku. Z nieba leje się straszny żar. Nie można wytrzymać. Ponieważ skończyła się woda, a rzeki tam nie było, poszedłem w jej poszukiwaniu. Kilka domów było zamkniętych, a może nikt nie chciał otworzyć drzwi. Dotarłem po kilku minutach do wiejskiego szpitalika. Wszedłem do środka. Z jednego pokoju wyszła chyba lekarka, na moją prośbę aby dali mi wody, zawołała młodę dziewczynę i kazała jej zaprowadzić mnie do studni. Kiedy wyszliśmy ze szpitala, ona coś do mnie mówiła  w niezrozumiałym  języku. Nic z tego nie rozumiałem, ale wskazała ręką na na małą szopę. Tam mieściła się studnia. Nabrałem wody, kiedy szedłem w kierunku szpitalika, nikogo już nie było. W tym upale siedzieliśmy prawie do siódmej wieczorem. W pewnym momencie podjechał mały łazik i zabrali nas do Aktasza. Droga karkołomna, zakręty, przepaści, rzeka, aż w głowie się kręci. Dojeżdżamy do Aktasza około 20.30. Robi się chłodno. Ksiądz Andrzej dał nam adres batiuszki, ale akurat go nie ma, chociaż zdania mieszkańców są podzielone; jedni mówią, że pojechał odprawić nabożeństwo do jakiejś wioski,  a inni, że w ogóle wyjechał z osady. Idziemy nad rzekę szukać miejsca na nocleg. Tym razem komary w nocy nie dają spokoju. Rano drapiemy się jakby pogryzło nas stado tych bzyczących insektów. Osada Aktasz, to górnicze miasteczko, w pobliskich górach były kopalnie rtęci. Teraz nie ma tam wydobycia; tak prawdę mówiąc nie wiem z czego ci ludzie tam żyją. Sklepików naliczyłem dziesięć, tubylcy mówią, że jest ich dwadzieścia. Ignacy spotkał tam górnika, który kilkanaście lat temu stracił w katastrofie górniczej nogi. Ten mężczyzna rzeźbi w drewnie figurki i ma samochód tak skonstruowany i dostosowany do jego kalectwa, że może spokojnie się poruszać. Po krótkiej rozmowie decyduje się podwieźć nas za Aktasz w stronę wysokich gór. Po przejechaniu  12 km wychodzimy z auta i ruszamy w stronę ośnieżonych gór. Kierowca nie chce od nas wziąć żadnych pieniędzy. Zyczy nam powodzenia w naszej wyprawie. Tak zaczyna się kolejna nasza przygoda z górami Ałtaju. 

      ***

      Z początku idziemy obok rzeki Czui, wspinamy się na skały, to znowu schodzimy do dołu. Wspinaczka jest bardzo męcząca, ma się wrażenie, że w plecakach są kamienie, które z czasem nabierają wagi. Po półtorej godzinie dochodzimy do mostu nad rwącą rzeką. Zastanawia nas fakt, w jaki sposób zrobiono ten most, jak przerzucono go nad tą rozszalałą wodą. Na drugim brzegu widzimy kilka namiotów i kilka krzątających się osób. Podchodzimy bliżej. Na nasze spotkanie wybiega groźnie szczekający pies i jakieś małe dziecko. Okazuje się, że trafiliśmy na bazę alpinistów. Wyjaśniono nam jak mamy dalej iść. W sumie czeka nas jeszcze kilka godzin marszu  aby dojść do następnej bazy.  Ruszamy dalej; pies biegnie za nami. Chłopak gwiżdże na niego, ale to nie pomaga. Weszcie łapie go za obrożą i trzyma go mocno, boi się że psiak pójdzie z nami.

      Droga wije się pod górę. Podejście jest ciężkie i co chwilę musimy robić przystanki. Po wejściu na wzniesienie widok, który rozpościera się przed i za nami jest "fantastyczny": góry, góry i jeszcze raz góry. W dole, z lewej strony płynie rzeka Mażoj, cała biała. Potem okazało się, że płynie z lodowca. Nabierając wodę do butelki, ledwo można było wytrzymać od zimna. Ręka drętwiała i miało się wrażenie, że za chwilę zamieni się w sopel lodu. Przestrzeń pełna szczytów górskich uspokaja i daje radość. Udało się wejść, mimo że ma się wrażenie jakby trwało to bardzo długo. W takim momencie wydaje się, że nic już nie potrzeba, całe to zmęczenie, ból pleców i nóg nic nie znaczy wobec tego co się ma możliwość zobaczyć. Tych kilka dni spędzonych w Ałtaju to czas pełen doświadczenia piękna Bożego świata. To także dobroć spotkanych bezimiennych ludzi, którzy mówili jak dalej iść, ukazywali kierunek. Kolejny obóz, gdzie spaliśmy tuż przed wejściem na lodowiec, to czas odpoczynku - snu. Te kilka dni zupełnego oderwania się od cywilizacji,  to okazja "wtopienia się" w rytm przyrody, w pewne uzależnienie się od pogody, od zmęczenia; daje także okazję do odkrycia, jak bardzo jest się uwikłanym w w ten świat, który do końca nie jest Bożym. Także z naszej a może przede wszystkim naszej winy. Wejście do lodowca zajęło nam prawie trzy dni. Całą tę drogę pokonaliśmy w sobotę w ciągu sześciu godzin. Tym razem prawie biegliśmy z góry. Miałem wrażenie, że lecę, jak anioł, który chce podzielić się Dobrą Nowiną z kimś kto jest mi bardzo bliski a nawet z kimś kogo nie znam. Tutaj nie ma tajemnicy, gdyż ten świat jest dla wszystkich, którzy nie chcą go zatrzymać tylko dla siebie.

      Zbliżając się do gaju, gdzie płynie rzeczka, spotykamy kamień, na którym jest umieszczona tabliczka informująca o tym, że tutaj na Ałtaju w 1999 roku, w lipcu zginęło kilka osób. Jedna z nich to dziewczyna, która miała wtedy 27 lat, chłopak 32, i przewodnik 52. Już nie wrócili do Moskwy. Zostali na Ałtaju.

      Stoimy z Ignacym w milczeniu. Chwila cichej modlitwy. Piękno otaczających gór przypomina o swojej tajemnicy, o sekrecie wymykającym się poza tę otaczającą nas rzeczywistość.

      Przed oczami miałem naukowca - fizyka z Nowosybirska, z którym jechaliśmy autobusem do Bijska, wracając z Teleckiego jeziora. Mówił nam, że on w nic nie wierzy; liczy się tylko to co jest w nas i wokół w nas. Nic ponadto.

      A góry są, także w nas samych i zapraszają na wyprawę, która wykracza poza nasz świat. Chyba nie można żyć bez nadziei; góry uczą pokory i zgody na dziś, które otwiera na jutro, a w ostatecznym rachunku na wieczność. 

      Rzecz w tym, aby samemu widzieć otwarte niebo i nie zamykać go przed innymi. 

      ***

      Niedziela 12 sierpnia. Po męczącym sobotnim marszu śpimy  do dziewiątej rano. Budzimy się źli na siebie, czeka nas prawie czterysta kilometrów jazdy do Bijska. Boimy się, że nie zdążymy. Ignacy rozpala ognisko, ja składam namiot. Jemy jakąś zupkę, szykuję się do mszy. Potem razem szukamy odpowiedniego miejsca, znajdujemy ogromny kamień. Ta msza sprawowana w niedzielę ma jeszcze jeden wymiar. Jest nas tylko dwóch, a mam wrażenie, że nie jesteśmy sami. Podobnie było w 1997 roku, kiedy razem z siostrami dominikankami Aurelią i Bernadettą, z którymi pracowałem na Białorusi, w Baranowiczach - byłem w Katyniu. W pewnym momencie, w czasie odprawiania mszy św., po Ewangelii poczułem, że nie jestem w stanie wypowiedzieć ani jednego słowa. Doszła do mnie jeszcze raz  prawda o rodzinie ze strony mojego taty, która została wywieziona na Syberię w czasie drugiej wojny światowej. Przeżyły trzy osoby. Las katyński, to miejsce, będące symbolem cierpienia i cmentarzem skupiającym w sobie mogiły wszystkich, którzy zginęli a nie znamy ich miejsca nie dawało mi spokoju. Stałem przed siostrami, i czułem jak łzy płyną mi po policzkach a ja nic nie mogę zrobić. Trwało to kilka minut. Potem dalej można było dalej przejść do ofiarowania darów. To była chyba najdziwniejsze kazanie i modlitwa wiernych, której nie wypowiedziałem.

      Tym razem w Ałtajskim Kraju, w wysokich górach podobnie przeżywałem bliskość osób, których nie znałem a którzy zginęli w niewyjaśnionych okolicznościach.

Msza w sercu gór, gdzie bardzo odkryłem bliskość i zarzyłość z przyrodą dawało poczucie solidarności i przebaczenia tym wszystkim, których ręce były pełne krwi niewinnych ludzi. Kiedy Ignacy podszedł do kamienia rozpoczęliśmy Eucharystię.

Ogromna zielona przestrzeń wysuszonego  stepu otoczona wysokimi górami, jak amfiteatr pełen niemych świadków kolejnego cudu złożonego w ręce niegodnych ludzi.

      Po mszy idziemy w stronę Czujskiego traktu. Na trasę wchodzimy  w południe. Z daleka widać nadjeżdżającą ciężarówkę KAMAZ. Wyciągam ręce, macham nimi. Potężne auto przejeżdża obok nas i po kilkunastu metrach zatrzymuje się. Potem kierowca cofa. Otwieram drzwi. Kierowca mówi, że może nas zabrać tylko do Aktasza. W sumie jest to tylko 12 km. Zgadzamy się. Dobre i tyle. Po kilku kilometrach przed nami ogromny drogowskaz, a na nim informacja: Nowosybirsk 758 km. Uśmiechamy się z Ignacym. Nigdy tak daleko od domu nie byłem. Z Kijowa do Nowosybirska 4000 km, a potem na południe prawie 800 km. Już same cyfry mogą przerazić. Po przejechaniu kilku kilometrów zauważamy, że kierowca jedzie po środku drogi i w ogóle ma problemy z prowadzeniem samochodu. Okazało się, że do drugiej w nocy ściągali z jego cysterny beton w Taszancie, a potem on był na rybach. W czasie drogi rozmawialiśmy, jedliśmy miętowe cukierki, które jeszcze kupiłem w Kijowie.

Przejechaliśmy Aktasz, Inię, i dojechaliśmy do Ongudaja, gdzie kierowca nas wysadził, gdyż tam czekał na niego inny kierowca, któremu zepsuła się ciężarówka.

      Nasz kierowca, już 30 lat jeździ po Czujskim trakcie. Opowiadał nam o swoich trasach do Mongolii i Chin. W sumie to kawał czasu, najgorzej jest zimą, gdy temperatura spada do 40 stopni poniżej zera. Ale wszystko można przeżyć. Niedaleko Inii jest taki mikroklimat, który pozwala w lecie rosnąć kapuście, pomidorom, ziemniakom, a w zimie wszędzie są straszne mrozy a tam temperatura spada do 17 stopni. Najciekawiej wyglądała jego trasa do Mongolii. Za Taszantą, kożczy się droga, są tylko drogowskazy informujące w jakim kierunku jechać, w pewnym momencie pojawia się kilka dróg, które się rozgałęziają i łączą się na przełęczy. Ponieważ droga jest fatalna, tysiąc kilometrów można przejechać w ciągu tygodnia. Poza tym jest to też niebezpieczne. Zadnych samochodów, wiosek, miasteczek. Od czasu do czasu można spotkać jurty, bawiące się dzieci.

      Te trzydzieści lat jeżdżenia ciężarówką, daje się we znaki. Kręgosłup boli, samochód strasznie się trzęsie. Ale on kocha swoją pracę, zresztą zawsze coś można przywieźć do domu; barana, worek ziemniaków.

      Kiedy dojechaliśmy do Ongudaja kierowca zawiózł nas na drogę, która omijała osadę. Zostaliśmy sami. Ale znowu mieliśmy szczęście. Tym razem zatrzymał się autobus. Kierowca zgodził się zabrać nas do Gornoałtajska. Ale po kilku minutach okazało się, że ten ledwo jadący bus wynajęła grupa kajakarzy z Moskwy. Wracali właśnie ze spływu. Mieli za złe kierowcy, że nas wziął. Podobno się inaczej dogadali. Zaczęła się kłótnia,  w wyniku której wyjaśniono stanowiska, Ignacy i ja jesteśmy gośćmi moskwiczan, i nic nikomu nie będziemy płacili. Wydawało się, że wszystko jest wyjaśnione. Ale jeden z kierowców jakoś nie mógł tego "złapać" i po przejechaniu kilkunastu kilometrów kazał swojemu koledze zatrzymać samochód. Nachylił się do mnie i powiedział mi, żebyśmy brali plecaki i wychodzili. I znowu zaczęła się "dyskusja". Wyjaśniliśmy obu stronom, że jednym i drugim zapłacimy. Dla nas to było wygodne, gdyż bus jechał do Nowosybirska przez Bijsk. Prędkość z jaką jechaliśmy, nie była kosmiczną. Przy wjeżdżaniu na wzniesienia auto prychało, grzało się niesamowicie. W pewnym momencie zabrakło wody w chłodnicy. Stanęliśmy nad rzeką i kierowcy nabrali chyba z dwadzieścia dwu litrowych butelek wody. Silnik trochę "odpoczął" i mogliśmy jechać dalej. Kiedy dojechaliśmy do Bijska znowu zaczęły się problemy z kwotą jaką mamy zapłacić za nasz przejazd. Wydawało się, że wszystko jest jasne. Szef kajakarzy zaczął coś mówić o relacjach rosyjsko-ukraińskich. Suma sumarum, chcieli żebyśmy zapłacili jakąś bajońską sumę. Skończyło się na tym, że kierowcy otrzymali swoje pieniądze, a kajakarze nic. Ignacy wyskoczył z busa jak oparzony. Samochód pojechał dalej. Było nam głupio, ale z drugiej strony sytuacja była od początku jasno postawiona.

      No cóż, trudno, jak mówią... Kiedy doszliśmy do plebanii księdza Andrzeja, była już dziesiąta w nocy. Na nieboskłonie zaczęły się pojawiać gwiazdy. Robiło się chłodno.

      Tego dnia zrobiliśmy ponad czterysta kilometrów. Aż się wierzyć nie chce, że rano dzień wyglądał w ciemnych barwach. Chociaż tak w głębi serca byłem przekonany, że uda nam się dojechać do Bijska jeszcze w niedzielę. I udało się. Takie wędrowanie uczy cichej zgody na wszystko co się wydarza, bo tak na prawdę dokonują się wspaniałe rzeczy, których by człowiek sam by nie wymyślił. To kolejne odkrycie, że jest Ktoś kto prowadzi i czuwa cały czas nad nami.  

      ***

      Powrót na Ukrainę, to droga znowu pociągiem do Nowosybirska, w obszczym wagonie, to czas na mszę u franciszkanów  i wyjazd dalej pociągiem do Woroneża. Biletów na bezpośredni pociąg do Charkowa już nie było. Tym razem czas się wydłuża, jesteśmy już zmęczeni tą podróżą i dni się ciągną. W przedziale jedzie z nami dwóch mężczyzn. Jeden z nich, starszy w 1962 roku służył w wojsku, w Polsce, gdzieś koło Szczecina. Interesująca rozmowa o naszym kraju, o wierze. Mógł zostać w Polsce  ale wolał wrócić na Syberię.

      W Woroneżu jesteśmy o 6 rano. Nie możemy wymienić pieniędzy w kantorze, bo otwierają dopiero o 10 rano. Potem gdy mamy już bilety siedzimy w poczekalni, tak aby każdy z nas mógł pospacerować po tym mieście. W czasie swojego spaceru dotarłem do nieźle zaopatrzonej księgarni, gdzie za kilka rubli kupiłem Sidhartę, Hermana Hesse. Później przyczytałem tę książkę w poczekalni, w sumie to było przypomnienie sobie tej lektury sprzed dziesięciu lat. Ciekawie przeczytać Hesse po rosyjsku, książka ciekawa, chociaż niosąca w sobie wiele niepokoju i pytań, jak chyba cała twórczość tego autora.

      Do Kijowa docieramy w niedzielę o 14. Zeby było ciekawie, przyjechaliśmy na dworzec w Darnicy, a nie na dworzec główny, który jest w remoncie przed świętem niepodległości. W mieście nad Dnieprem panuje upał, jest 19 sierpnia i nasza wyprawa doszła do końca. Razem z Ignacym jesteśmy zmęczeni ale i szczęśliwi.

      Mam wrażenie, że cała ta wyprawa to trochę sen, jakby wejście w inny świat, gdzie z jednej strony wszystko jest inaczej, a jednocześnie do siebie podobne; ludzie, ich problemy, radości, troski, domy, i  wspaniałe góry, z rwącymi rzekami i potokami.

      To świat, który pozostał w pamięci i który trwa po zamknięciu oczu. To coś więcej niż wspomnienie: 

      Syberyjska bajka

      tęcza ukryta w porannej mgle

      w promieniach słońca otwarte Niebo. 

17.09.2001