zapisane pod tęczą ... [4]

po prostu nie mam innego wyjścia... 

Jestem bohaterem. Być bohaterem jest łatwo. Jeśli nie masz rąk albo nóg - jesteś albo bohaterem albo już umarłeś. Jeśli nie masz rodziców, twoja nadzieja w twoich rąkach i nogach. Pamiętaj. Bądź bohaterem. Jeśli nie masz ani rąk, ani nóg i jednocześnie przyszedłeś na świat jako sierota - to wszystko.

Jesteś zmuszony do tego, aby być bohaterem, aż do końca swoich dni. Albo musisz umrzeć - zdechnąć. 

      Kiedy byłem małym chłopcem, dużo myślałem o mamie. Później zrozumiałem, a właściwie wyjaśnili mi w mało kulturalny sposób, że moja mama to suka, która zostawiła mnie samego.

      Ci którzy mi to wszystko wyjaśnili, byli więksi i silniejsi ode mnie. Oni zawsze mieli rację. W każdej sprawie i sytuacji.

      Oni byli nauczycielami. Jak to zwykle bywa, nauczyciele opowiadają o dalekich krajach, o wielkich pisarzach, a także o tym, że życie jest piękne i każdy człowiek znajdzie swoje miejsce na ziemi - oczywiście wtedy jeśli będziemy się dobrze uczyć i będziemy słuchać dorosłych. Ale oni, ci dorośli zawsze kłamali. We wszystkim. Opowiadali nam o gwiazdach, o kontynentach, lecz nie pozwalali nam dzieciom, wychodzić za bramę. Opowiadali także o równości wszystkich ludzi, ale równocześnie do kina mogli iść tylko "chodzący".

      Nie kłamały tylko nianie. Kiedy dwały nam cukierki, mówiły: "Biedne dziecko, lepiej by było jeślibyś szybieciej umarł". Kiedy wyworzono z pokoju zmarłego mówiły: "Chwała Bogu, wymęczył się za życia, sierotka!" O mojej mamie jako "suce" nianie wypowiadały się w mojej obecności w sposób prosty i naturalny, tak jakby mówiły o śniegu lub o deszczu.

      Mając sześć lat przestałem marzyć o mamie. Często marzyłem o tym aby kiedyś zostać "chodzącycm". "Chodzącymi" byli w zasadzie wszyscy. Także ci, którzy chociaż trochę mogli się poruszać o kulach. Do "chodzących" odnosili się o wiele lepiej niż do nas. Traktowano ich jak ludzi. Po opuszczeniu domu dziecka, na tę kategorię ludzi można było liczyć. Oni mogli się przydać społeczeństwu na przykład jako księgowi, szewce, krawce. Znaczna część z nich kończyła dobre szkoły otrzymując niezłe wykształcenie - krótko mówiąc "wychodzili na ludzi". Po opuszczeniu domu dziecka czasami przjeżdżali tutaj do nas, w swoich drogich autach. Wtedy z tej okazji zbierali nas wszystkich w dużej sali, opowaidali nam, jakie stanowiska oni mają, dawni uczniowie naszej szkoły. Słuchając ich opowiadań, było jasne, że ci stojący przed nami grubi wujkowie i ciocie zawsze słuchali dorosłych, zawsze się dobrze uczyli i osiągnęli wszystko w swoim życiu dzięki swojej pracy umysłu i wytrwałością. Jest tylko jedno ale. Oni wszyscy byli "chodzącymi".

      Ale o tym jak zostali "chodzącymi" nikt nam nie opowaiadał. Mając osiem lat zrozumiałem bardzo prostą rzecz, mianowicie to, że nikomu nie jestem potrzebny.

      Mając dziewięć lat, zrozumiałem następną rzecz, chodzić nigdy nie będę.

      Mając dziesięć lat przeczytałem w jakiejś książce o kamikadze. Ci odważni młodzieńcy nieśli wrogowi śmierć. Jeden wylot bez powrotu był oddaniem długu ojczyźnie za zjedzony przez nich ryż, za pobrudzone pieluchy, za szkolne zeszyty, za uśmiechy dziewcząt, za słońce i gwiazdy, za możliwość każdego dnia widzieć mamę. To mi się bardzo podobało.Jednocześnie wiedziałem, że nikt przy zdrowych zmysłach mnie do samolotu nie posadzi. Marzyłem o torpedzie, ale takiej którą możnaby nakierować na wroga, i tak aby ona miała ręczny zapalnik. Wyobrażałem sobie jak cicho poddkradam się do wroga i naciskam na czerwony guzik.

      O tego czasu upłynęło dużo lat. Jestem już dorosłym mężczyzną i wszystko rozumiem. Ja nie mam prawa pragnąć śmierci, przecież ode mnie zależy dużo w życiu mojej rodziny. Bardzo mnie kocha żona i dzieci, i ja także bardzo - bardzo kocham. Lecz czasami kiedy leżę w nocy i nie mogę zasnąć, mimo wszystko myślę o torpedzie z czerwonym guzikiem. To dziecięce marzenie nie opuszcza mnie, być może nigdy nie zostawi. 

      Pascha - Wielkanoc. Wszystkie nianie dziasiaj ubrane odświętnie. Wrażenie, że święta dotykają wszystkich i wszystko dokoła. Niczego z tego nie rozumiem. Przecież w czasie świąt pokazują defilady i demonstracje. Defilad nie ma tylko na Nowy Rok.  Ale na Nowy Rok jest choinka i prezenty. Po skończonym śniadaniu każdemu z nas niania daje pomalowane  jajko. Wewnątrz jest ono także takie białe, jak zwykłe jajko. Ale, ono jest smaczniejsze od jajek, które dają nam w domu dziecka. Te z naszego domu, są przegotowane, twarde, a te są miękkie i bardzo-bardzo smaczne. Gdziekolwiek nie byłem później w swoim życiu, w domu dziecka lub w domu starców, zawsze jakaś dobra dusza dawała mi na Wielkanoc pomalowane jajko.  

      W Rosji istnieje zwyczaj wspominać zmarłych robiąc przyjęcie - stypę. Czterdzieści dni po śmierci, rodzina powinna zaprosić wszystkich do domu, ale nie tylko tych których się zna, lecz przede wszystkim tych nieszczęśliwych. Im bardziej taki człowiek nieszczęśliwy nasycił dzięki tobie swój żołądek, tym bardziej pomogłeś zmarłemu, i tym większa twoja zasługa przed Panem Bogiem. Ale gdzie można było wziąć takich nieszczęśliwych, w najbardziej szczęśliwym kraju świata? Dlatego też, taka rodzina szła do drzwi  naszego domu dziecka z torbami, koszykami i reklamówkami. Nieśli w nich cukierki, ciastka, bułki, a także paszteciki, naleśniki, krótko mówiąc to co mogli. Niezadowoleni wychowawcy przeganiali "naszych gości", ale bez większych rezultatów. Nianie, korzystając ze swojego służbowego "stanu", przez bramę przynosiły nam "pominalnoje - to co zostało  ze stołu po stypie, zupełnie nie biorąc na serio zakazów dyrekcji.

      W najlepszym położeniu były nianie, które pracowały z nami - "niechodzącymi". Byliśmy karmieni oddzielnie, wychowawcy byli od nas daleko. Pewnego razu, jedna z niań wpadła na pomysł i przyniosła nam garnek owocowego kisielu. Byliśmy najbardziej nieszczęśliwymi z nieszczęśliwych. Cukierki zjedzone przez nas, były cenione bardzo wysoko. 

      Leżałem w ogrodzie i czekałem. Ogrodem nazywaliśmy kilka jabłoni, które rosły obok budynku domu dziecka. Pełznąć do tego miejsca musiałem bardzo długo, gdy się umęczyłem, zatrzymywałem się i odpoczywałem leżąc na plecach.  Wszyscy "chodzący" byli daleko, być może oglądali w klubie film, może ich gdzieś zabrali - dzisiaj już nie pamiętam. Ja leżałem i czekałem, marząc o tym aby jakieś jabłko spadło  niedaleko ode mnie. Los mi poszczęścił, otrzymałem więcej niż bym się spodziewał.

      Stara, sucha kobieta przeszła przez ogrodzenie. Wysokość płotu - jakieś dwa metry, ale tej starszej pani to zupełnie nie przeszkadzało. Zeskoczyła z ogrodzenia, oglądnęła się dokoła i podeszła do mnie. Fachowo popatrzyła na moje ręce i nogi i z niedowierzaniem zapytała: "Będziesz sierotą?" Kiwnąłem głową. Takiego stanu rzeczy nie oczekiwała; skręcone nogi i ręce, i do tego jeszcze sierota. Postawiła na ziemi swój koszyk, zdjęła ręcznik, wyjęła naleśnik i jak w wojsku rzuciła komendę: "jedz!". Zacząłem szybko jeść te naleśniki, a ona jeszcze bardziej mnie pospieszała i powtarzała: "Ciocię Barbarą wspominaj, wspominaj ciocię Barbarę".

      Lecz wszystko co jest dobre w naszym życiu, szybko się kończy. Niespodziewanie przy nas pojawiła się wychowawczyni.

- Dlaczego obcy znajdują się na tym terytorium? Kto was tutaj wpuścił? Co wy tutaj robicie?

      A do mnie krótko:

- A ty co tutaj robisz?

Co ja robiłem? Ja jadłem trzeci naleśnik. Zułem szybko, dlatego, że w jeszcze jednej ręce trzymałem jeszcze połowę i bardzo chciałem dokończyć wszystko. Nie myśląc długo babcia  złapała koszyk i przeskoczyła przez ogrodzenie. Zdążyłem zjeść swoje naleśniki. Wychowawczyni postała chwilę nade mną, nie wiadomo dlaczego uśmiechnęła się i poszła do siebie. To były pierwsze naleśniki w moim życiu. 

      W pokoju było nas dziesięcioro. Tak prawdę mówiąc - dziewięcioro. Wowy nie liczyliśmy. Wowoczka nie mówił. On tylko jadł i załatwiał swoje fizjologiczne potrzeby.  Jeszcze byłem ja i Wasylek. Tylko ja i Wasylek mogliśmy pełzać - to właśnie różniło nas od innych w pokoju. Siedzieć mógł tylko Saszka Poddubnyj, i nianie sadzały go rano na podłodze przed niziutkim stolikiem. Pozostali cały dzień leżeli w łóżkach. Tacy byli nazywani "pacanami". Szacunek z jakim odnoszono się  do tej kategorii ludzi był absolutny, także "guru"(pachan) domu dziecka przychodził do nich radzić się w wielu sprawach. Tylko w naszym pokoju stał telewizor i mogliśmy oglądać telewizję do woli.

      W tym pokoju znalazłem się przypadkowo. Kiedy mnie tutaj przywieźli, umarł jeden z "pacanów". To było nieszczęśliwe łóżko - kojka numer trzy. Do mojego przyjścia, spały na nim trzy osoby i wszyscy umarli. Nikt nie chciał na tym miejscu spać, a ja byłem tutaj całkiem nowym. 

      Kiedyć przyszli do nas "szefowie". Tak nazwaliśmy studentów Szkoły Pedagogicznej. Pośpiewali nam piosenki i odeszli stąd. Według planów tej szkoły, studenci powinni z nami przeprowadzać różnorakie zajęcia - spotkania, pomagać nam w odrabianiu lekcji i tak dalej... Większość z nich patrzyła na nas, jak na trędowatych. Taki zwrot "jak na trędowatych" wyczytałem w jakiejś książce, ale już kilka lat później - bardzo mi się to określenie spodobało. Jak można w inny sposób przekazać wstręt i odrazę z jaką do nas podchodzili do nas ci studenci? 

      Niektórzy ze studentów przychodzili później. Jedna ze studentek także przyszła do naszego pokoju.

- Chłopcy, czy potrzebujecie pomocy - to pytanie, które postawiła nam przy wejściu

- Czy napijesz się czaju? (czaj to bardzo mocna herbata, taka jaką piją więźniowe)

- Tak, napiję się.

- Dobrze, wtedy wyciągnij spod mojego materacu grzałkę, z szafki słoik, idź po wodę i podłącz to wszystko pod łóżkiem - powiedział Wowka Moskwa.

Nasz kolega miał takie przezwisko Moskwa. Studenci byli u nas kilka razy, "pacany" częstowały ich cukierkami czekoladowymi, wymyślali anegdoty. Z naszą studentką było bardzo wesoło, czas mijał radośnie. Pewnego razu zatrzymała się dłużej niż zwykle. Nikt z nas nie chciał jej puszczać.

- Chłopcy, ja muszę jeszcze zrobić zadania z fizyki i z matematyki, a odpisać przed ćwiczeniami nie zdążę - w jej głosie było słychać rozpacz

- Książkę z zadaniami, masz? - to pytanie postawił jeden z nas

- Tak, mam w torbie - odpowiedziała

- No to wyciągaj i czytaj zadanie - trybem rozkazującym powiedział Gienek, który zajmował łóko w kącie naszego pokoju.

Studentka posłusznie wyciągnęła podręcznik i zaczęła czytać.

- Ja z tego nic nie rozumiem - powiedził Gienek

- Ja także. Dopiero rok jestem na wyższych studiach.

- Czytaj głośno, jeszce raz - nakazywał Gienek

- A formuły?

- Formuły także czytaj.

Studentka czytała głośno zadania z podręcznika a myśmy się cieszyli, że zostaje jeszcze  z nami, że nas nie opuszcza. Trwało to dość długo, później Gienek zaproponował jej usiąść przy stole i psać. Podyktował jej rozwiązanie wszystkich przeczytanych zadań. Potem nastąpiła cisza. Nasz fizyk czekał  w milczeniu.

- A można, ja sprawdzę z odpowiedzią  na końcu książki. Tam są wszystkie  rozwiązania podanych zadań? - nieśmiało zapytała studentka.

- Sprawdzaj - odpowiedział Gienek.

- Wszystko dobrze, zgadza się! - z niedowierzaniem w głosie krzyczała dziewczyna.

- Jak tz mogłeś tak to rozwiązać? W ogśle nie patrzyłeć do zeszytu! Ty przecież jesteś taki młody, prawie dziecko!

Gienek ważył zaledwie 10 kilogramów. Oprócz tego nie mógł chodzić, i wcale nie rósł.

- Mam osiemnaście lat - odpowiedział Gienek - mam tyle lat co ty.

- Oj, chłopcy! A ja myślałam, że wy jeszcze się w szkole uczycie.

- Oficjalnie tak. Powtarzamy klasę. Po prostu, nasz dyrektor to dobry człowiek. Nie chce nas odwozić  do domu starców. Tam nikt nie będzie się o nas troszczył, i my umrzemy.

- A dlaczego nie zdajecie do jakiejś wyższej uczelni?

- Do takich szkół biorą tylko "chodzących".

      W pewnym momencie nasza studentka zebrała swoje rzeczy i wybiegła z naszego pokoju. Wypełznąłem na korytarz. Padał deszcz, zapragnąłem się doczołgać do wyjścia. Już było chłodno, późna jesień albo bardzo wczesna wiosna - nie pamiętam dobrze. Drzwi  wejściowych nie zamykano, a ja czasami lubiłem doczołgać się do tego miejsca aby popatrzeć na padający deszcz. Od czasu do czasu krople deszczu  spadały na mnie. Było dobrze i jednocześnie tak jakoś smutno.

      Tym razem moje miejsce przy drzwiach było zajęte. Ciężko opierając się o futrynę, stała nasza studentka i nerwowo, zaciągając się paliła papierosa. Cały czas szlochała. Nie pamiętam dokładnie w co była ubrana. Pamiętam tylko, że miała pantofle na koturnach. Była bardzo piękną dziewczyną. Miałem wrażenie, że tak pięknej osoby nigdy więcej w życiu nie zobaczę. Kiedy skończyła palić, opuściła to miejsce i zniknęła w deszczu. Bez płaszcza, bez parasolki. Nigdy więcej do nas już nie przyszła. 

      Dobre nianie były osobami wierzącymi. Tych dobrych było mało. Pamiętam do dziś wszystkie. Jest taka prawdziwa historia, którą opowiedziała mi jedna z niań: "...Tutaj już od dawna pracuję. Kiedy przyszłam  do pracy, popatrzyłam, a tutaj dzieciątka takie małe, jedno bez nóżek, drugie bez rączek. I wszystkie brudne. Jednego dzieciaka umyjesz, a ono już czołga się po podłodze - i zaraz brudne. Jednego trzeba karmić  łyżeczką, innemu co godzinę trzeba dawać kaczkę. Bardzo się męczyłam. W czasie pewnego nocnego dyżuru ani na minutę się nie zdrzemnąłam. Na  dodatek przywiźli nowe dziecko, które całą noc wołało mamę. Siadłam obok niego na łóżeczku, wzięłam je za rękę i tak przesiedziałam do rana. I cały czas płakałam i płakałam. Rano poszłam do batiuszki aby poprosić o błogosławieństwo, aby pozwolił mi zostawić tę pracę. Nie mogę - mówię - na to wszystko patrzeć, wszystkich żal, dusza boli i krzyczy. A batiuszka błogosławieństwa i nie dał. Powiedział mi, że to jest mój krzyż do końca moich dni. Imiona wszystkich dzieci którymi się opiekowałam pamiętam do dziś, zapisywałam je na kartce papieru.  W domu mam zeszyt, w którym was wszystkich zapisują. Za każdego też na Paschę stawiam w cerkwi świeczkę. Na dzisiaj uzbierało się dość dużo tych świeczek, w sumie drogo, ale za każdego z was tę świeczkę stawiam i odmawiam modlitwę "Ojcze nasz". A wszystko dlatego, że nasz Pan kazał nam się modlić za niewinne dzieci. Ty masz jakieś dziwne imię - Ruben; jesteś Ormianinem? - na pewno. Ormianie są chrześcijanami, ja to dobrze wiem. Nie Ormianin, mówisz? Tak, ja to od razu podejrzewałam, jeśli rodzice do swojego dziecka ani razu nie przyjeżdżają, to na pewno jacyś busurmani. Ochrzczona  dusza swojego dziecka nie zostawi. One, te suki, wybacz mi Panie, starą głupią; w tym miejscu nie chcesz grzeszyć, a grzechy same przychodzą. Ty będziesz u mnie w zeszycie zapisany bez nazwiska. Nazwisko takie dziwne, nawet zapisać nie potrafię. Wszyscy z nazwiskami zapisani, a ty bez. Na modlitwie czyta się tylko imię, no mimo wszystko nie jest dobrze, że bez nazwiska..." 

      Razem z przyjaciółmi wracaliśmy z odpoczynku sobotnio-niedzielnego do miasta. Wyszliśmy na drogę. Nic nie jechało. Długo czekaliśmy na autobus. Na szosie pusto, a upał był niesamowity.  Liczyć na to, że ktoś z kierowców  nas weźmie - było bezsensownym. Trzech młodych chłopakśw i inwalida na wózku - któż nas weźmie? Tym razem i nam dopisało szczęście - tuż obok nas zatrzymał się armeński autobus. Stał kilka minut, wyboru nie było, postanowiliśmy skorzystać z okazji. Moi koledzy próbują wsunąć wózek do utobusu, kierowca wyraźnie niezadowolony mówi, że tak nie wolno. Są przepisy, ktśre należy respektować. Krótko mówiąc - trudno. I wnet, z tyłu atuobusu słychać krzyk jakiegoś mężczyzny: "Brata - a-an!!! Bra - a-cie!!!!", który w jednym momencie rzuca się na kierowcę. Tym człowiekiem okazał się żołnierz, który był wyraźnie pijany i zły na wszystko. Krótko się kłócą i po chwili już jedziemy do mista. Zołnierze rekruci ustępują miejsca. Siedzę w niewygodnej pozycji, półleżącej na niziutkim siedzeniu; wszystko mnie boli. Podchodzi do mnie "bratan". Ledwie stoi na nogach, mundur rozpięty, a pod nim marynarska koszulka.

- Ty y Afgana?

- Nie.

- To nic. Ja do Afgana nie wiedziałem co to takiego być inwalidą. Później moi przyjaciele zaczęli przyjeżdżać bez nóg, bez rąk, ślepi. Wielu z nich wariowało. A ty jak?

- U mnie wszystko w porządku: żona, dzieci.

      Dojeżdżamy do miasta. Wynoszą mnie z autobusu. Zołnierz coś tam krzyczy przez szybę. Wszystko pamiętam. Pamiętam twoją koszulkę, twoje rozbiegane oczy. Pamiętm dobrze ciebie, bracie. Trzymam się. 

      Co jeszcze dodać do tej opowieści? Wyrosłem., przeczytałem tysiące różnych książek i mam wrażenie, że jestem bardzo mądry. Chcę podziękować nauczycielom, którzy nauczyli mnie czytać. Chcę podziękować radzieckiemu państwu, które wykarmiło mnie. Chcą podziękować mądrym amerykanom, którzy zbudowali komputer, za możliwość napisania tego tekstu wskazującym palcem lewej ręki. Chcę podziękować dobrym nianiom, za to, że nauczyły mnie być dobrym, za całe ciepło serca, które od nich otrzymałem w czasie mojego życia. Chcę podziękować za wszystko czego nie potrafię wyrazić słowami, ani policzyć na komputerze, ani także zmierzyć. Dziękuję za miłość i chrześcijańskie miłosierdzie, za to że jestem katolikiem, za moje dzieci. Za wszystko.

PS. 20.09.2001 Ruben skończył 33 lata. Następnego dnia poleciał do Hiszpanii. Aby żyć.

Tłumaczenie: Mariusz Woźniak OP

za: Огонек, октябрь, 29  44/4719 s.39-41