Ku ciszy (6-a)

Adam Prot Asnyk, pseudonim „Jan Stożek”, „El...y” (ur. 11 września 1838 w Kaliszu, zm. 2 sierpnia 1897 w Krakowie) – polski poeta i dramatopisarz; w czasie powstania styczniowego (1863–1864) członek Rządu Narodowego (1863); doktor filozofii (1866), w latach 1889–1894 redaktor dziennika „Nowa Reforma”, inicjator i pierwszy prezes Towarzystwa Szkoły Ludowej (1891). 

/ Obraz: Malczewski, Jacek (1854 - 1929)  Technika / materiał: olej / płótno  Wymiary (szer./wys.): 177 x 154  Datowanie: 1895 - 97  Miejsce ekspozycji: Galeria Rogalińska Edwarda Aleksandra Raczyńskiego   - Portret Adama Asnyka z Muzą


/ Pod stopy krzyża, 9.11.1869

Dużo cierpiałem lecz koniec się zbliża
Z uspokojeniem po przebytej męce -
Pójdę, o Chryste, do stóp twego krzyża
Wyciągnąć znowu z utęsknieniem ręce
I witać ciszę zachodzącej zorzy,
Która mnie w prochu u stóp twych położy!

Nie pomnę modlitw, com niegdyś ze skruchą
Przy boku matki powtarzał niewinny
Te utonęły w fali życia głucho,
I odkąd w gruzy padł mój raj dziecinny,
Odkąd mi zabrakło ojczyzny i domu,
Nie otworzyłem mej duszy nikomu!

Nawet przed Tobą, nie mogłem, o Panie,
Wydobyć płaczu z mej piersi ściśniętej,
Bo wzrok mój padał w bezdenne otchłanie,
A tyś mi zniknął na krzyżu rozpięty,
Spośród pokoleń rozrzuconych kości,
Za ciemną chmurą krwi, łez i nicości

Ręką ziemskiego dotknąłem się błota,
Widziałem zbrodnie, nie widziałem kary,
Oprócz boleści i nędzy żywota
Nic nie znalazłem, i zbrakło mi wiary,
I dalej w ciemność poszedłem z rozpaczą,
Zazdroszcząc ludziom, co na grobach płaczą

Widziałem trwogę i niemoc konania,
Widziałem duchów hańbę i upadek -
Lecz nie widziałem nigdzie zmartwychwstania,
I próżnych męczeństw przerażony świadek,
Patrząc na niebo, co nigdy nie dnieje,
Straciwszy wiarę, straciłem nadzieję

Kochałem jeszcze biedne ludzkie cienie,
Które na stosach palą się i świecą,
Myślałem bowiem, ze biegnąc w płomienie,
Wiedzą przynajmniej, dlaczego tam lecą,
I, że przyjmując każdy ból i ranę,
W piersiach anielstwo noszą nieskalane.

Lecz gdym obaczył, skąd tu wszystkie czyny
Swój tajemniczy początek wywodzą;
Skąd wyrastają ściekłe krwią wawrzyny,
Gdzie upadają ci, co w niebo godzą,
I gdy wnikając w serc zranionych ciemność,
Za każdym bólem znalazłem nikczemność,

Natenczas miłość stała się podobną
Do nienawiści smutnej i posępnej,
I przeklinałem tę rzeszę żałobną,
I pogardzałem nimi - sam występny...
I mścić się chciałem za gorycz zawodu,
Żem nie mógł kochać jak dawniej za młodu.

Tak więc w mej duszy zburzonym kościele
Została straszna pustka i samotność,
Sam jako nędzarz zostałem w popiele
I własną badać zacząłem przewrotność,
I wszystko w sobie znalazłem to samo,
Co mi się zdało być u drugich plamą.

Wszystkie pragnienia nędzne, brudne, liche,
Co kłamią tylko pozór wyższej cnoty,
Olbrzymią nicość i olbrzymią pychę
Znalazłem na dnie swej własnej istoty,
I tak swe serce rozpoznawszy chore,
Straciłem w sobie ostatnią podporę.

Lecz ta upadku właśnie ostateczność,
Co mnie w bezdennej pogrążyła nocy,
Dała, mi poznać wszechwładną konieczność
Wyższej a razem nieskończonej mocy.
I moja rozpacz szalona i trwoga
Świadczyła jeszcze o potędze Boga.

Na mojej piersi spoczywał schowany
Maleńki krzyżyk ze słoniowej kości:
Świadek młodzieńczej wiary nieskalanej,
Dar macierzyńskiej najczystszej miłości,
Co przetrwał wszystkie burze i szaleństwa
Znakiem cichego, boskiego męczeństwa.

Kiedy go teraz na piersi zbolałej
Po latach tylu znalazłem niewierny,
Tak mi się wydał znowu jasny, biały,
Taki potężny i tak miłosierny,
Że znów tęsknotą zadrżało mi łono
Za tą postacią tyle uwielbioną!

I powitałem światło wiecznie nowe
Z tych jasnych ramion krzyża tryskające,
I na skrwawione stopy Chrystusowe
Tak samo lałem moje łzy gorące,
Jak wówczas, kiedym poił serce młode,
Patrząc na mistrza nadziemską pogodę.

I znów słyszałem te boskie wyrazy:
"Chodźcie tu do mnie wy, którzy cierpicie,
Chodźcie tu do mnie leczyć ziemskie zmazy,
We mnie jest spokój i we mnie jest życie,
Nie plączcie próżno na świeżej ruinie,
Wszystko przemija, prawda nie przeminie!"

Więc posłuchałem słodkiego wezwania -
I oto idę z mym sercem schorzałem,
I pewny jestem twego zmiłowania,
Bom wiele błądził, lecz wiele kochałem,
I drogi życia przeszedłem cierniste...
Więc Ty mnie teraz nie odepchniesz, Chryste

/ Adam Asnyk / Pod stopy krzyża, 9.11.1869

***

/ Letni wieczór

Już za­szedł nad do­li­ną
Zło­ci­sty słoń­ca krąg;
Ci­che od­gło­sy pły­ną
Z zie­lo­nych pól i łąk.

Da­le­kie lu­dzi gło­sy,
Da­le­ki sły­chać śpiew
I ci­chy sze­lest rosy
Po drżą­cych li­ściach drzew.

Pro­mie­ni gra ró­ża­na
Top­nie­je w si­nej mgle,
A świe­ży za­pach sia­na
Sko­szo­na łąka śle.

Wraz z wo­nią po­lnych kwia­tów,
Z ga­sną­cym bla­skiem zórz
Ci­cha po­ezja świa­tów
W głąb ludz­kich spły­wa dusz.

W pół­cie­niu pierś ol­brzy­mią
Pod­no­szą wid­ma gór,
Noc­ny­mi mgła­mi dy­mią,
Wdzie­wa­ją płasz­cze chmur.

I wią­żą swo­je skrzy­dła,
Po­dar­ty kry­jąc stok,
Jak sen­ne ma­lo­wi­dła
Po­wo­li toną w mrok.

Wie­czo­ru blask nie­pew­ny
Oświe­tla ob­raz ten...
Lu­dzie w za­du­mie rzew­nej
Go­nią pięk­no­ści sen.

***

/ Kamień 

Ja tyl­ko je­stem ka­mie­niem
I jako nie­mow­lę tu,
Ob­ję­ty mat­ki ra­mie­niem,
Ci­che­go uży­wam snu.

Le­d­wie świt du­cha pół­sen­ny
Mnie z łona mar­two­ści zwie
I w mo­jej pier­si ka­mien­nej
Po­czu­ciem ist­nie­nia tchnie.

Jesz­czem zwią­za­ny łań­cu­chem
W sze­re­gu bez­wied­nych brył
Z ogól­nym na­tu­ry du­chem,
Z ko­leb­ką bez­wied­nych sił.

Jed­nak prze­czu­wam po­wo­li,
Że za­cznie pierś moja bić,
I ma­rzę o ludz­kiej doli,
Chcę ko­chać, cier­pieć i żyć!

I wie­rzę, iż ten, co kru­szy
Dziś moję po­wło­kę, grom
Otwo­rzy dla mo­jej du­szy
Wspa­nial­szy cie­le­sny dom.

I wi­tam z dresz­czem roz­ko­szy
Każ­dy za­da­ny mi gwałt -
W nisz­cze­niu, co mnie roz­pro­szy,
Zga­du­jąc przy­szło­ści kształt.

Tam, gdzie się bo­leść za­czy­na,
Bez­wied­nej mar­two­ści kres!
A nad nią bo­ska kra­ina,
Gdzie mi­łość wy­kwi­ta z łez.

Przez wszyst­kie śmier­ci ogni­wa
Po­stę­pu cią­gnie się nić -
Ból sa­mo­wie­dzę zdo­by­wa:
Chcę cier­pieć, ko­chać i żyć!

***

/ Kwiat paproci

Za­kwi­ta w pusz­czach dziw­ny kwiat pa­pro­ci,
Na jed­na chwi­le w ta­jem­ni­czym cie­niu
Caly świat bla­skiem cza­ro­dziej­skim zło­ci,
Lecz moż­na tylo do­tknąć go w ma­rze­niu.

Mło­dość, co wie­rzą sama cuda two­rzy,
Umie go doj­rzeć w cu­dow­no­ści le­sie,
Żadne wi­dzia­dło w bie­gu jej nie str­wo­ży
Pew­nej, że skarb ten na ser­cu unie­sie.

A choć nie uszczk­nie kwie­cia ide­ału,
Co pod jej ręką jako sen prze­pa­da,
Jed­nak ma chwi­lę eks­ta­zy i sza­łu,
W któ­rej jest pew­ną, że nie­bo po­sia­da,

Gdy się dwa ser­ca spo­tka­ją tę­sk­nią­ce,
Peł­ne nad­ziem­skiej pięk­no­ści i żalu,
Gdy ob­ja­wie­nie mi­ło­ści jak słoń­ce
Na ust spło­nio­nych za­bły­śnie ko­ra­lu;

Gdy po raz pierw­szy drżą­ce a wsty­dli­we
Te usta w je­den po­ca­łu­nek spły­ną,
Gdy przez nie du­sze po­łą­czyć się chci­we
Jako dwie fale w oce­anie giną -

Na­ten­czas w uczuć wez­bra­nych po­wo­dzi,
W tej bły­ska­wi­cy du­chów ide­al­nej,
Kwiat ów cu­dow­ny ta­jem­ni­czo wscho­dzi
I w po­ca­łun­ku kwit­nie nie­wi­dzial­ny!

Tyle też jego trwa­nia. Gdy z za­chwy­tu
Zbu­dzi­na du­sza chce go ująć w dło­nie -
Znik­nął bez śla­du... Tyl­ko wśród błę­ki­tu
Zo­sta­ły po im ja­kieś dziw­ne wo­nie.