zapisane pod tęczą ... [3]

Dotyk anioła 

      Zimy w Kijowie są ciężkie. Bywa, że temperatura spada do 30 stopni poniżej zera. Wtedy zamykają szkoły. Zycie  zamiera. Tylko w sprawach najważniejszych ludzie opuszczają swoje ciepłe mieszkania.

      Najgorzej mają wtedy ludzie marginesu, ludzie bez pracy, bez mieszkań, tak zwani bomże (BOMZ - bez opriedielionowo miesta zytielstwa). Tacy ludzie błąkają się po mieście, można ich spotkać na dworcu kolejowym, przy wejściu do metra. Często swoje drobne oszczędności przeznaczają na tani alkohol, coś do zjedzenia. I tak mijają dni, miesiąca  a nawet lata.

      Alosza skończył w listopadzie 40 lat. Minęło też pieć lat ja prowadzi życie bomża. Któregoś pięknego jesiennego dnia żona mu powiedziała aby się wynosił, że ma go już dość, jego obiecanek cacanek, że nie  będzie pił, że dalej będzie pracował. Już miała tego dość. Dzieci płaczą, głodne, boją się wszystkiego. Za długo to wszystko się ciągnie...

      Alosza wziął torbę, trochę rzeczy i wyszedł z domu. Nawet nie protestował. W sumie żona miała rację. Wiedział, że jest słaby, że nie potrafi żyć bez alkoholu, bez swoich przyjaciół. Szkoda mu było tylko mieszkania, gdzie mógł się wykąpać, pospać, i coś zjeść.

      Pierwszą noc spędził na dworcu kolejowym. O piątej rano dwóch milicjantów obudziło go, sprawdzili dokumenty i kazali wynosić sie z dworca. Wyszedł na ulicę, już widniało, skierował swoje kroki do metra. Jeździł metrem od jednej stacji do drugiej, przesiadał się, zmieniał linie.

      I tak mijały dni, a nawet miesiące. Czasami przychodził pod dom, gdzie była żona, dzieci. Nawet nie próbował tam wchodzić. Z dołu patrzył na okna, w których paliło się światło. Wystarczała chwila, aby powspominać, jak to było dobrze kiedyś, kiedy skończył studia, i dostali to mieszkanko, potem oczekiwanie na pierwsze dziecko, choroba żony, drugie dziecko, praca, zmiana stanowiska w pracy na lepsze, bardziej płatne...

      Ale tak  było kiedyś, dzisiaj jest inaczej. Kijów to ogromne miasto, dzięki Bogu ma jeszcze gdzie pójść, coś wypić. Czas szybko mijał.

      Regularnie, co tydzień przychodził pod dom,  po kilkunastu miesiącach, kiedy tak patrzył w okna swojego dawnego mieszkania, z klatki schodowej wybiegła jego córeczka, chciał ją zawołać, ale nie mógł wydobyć głosu, Katia przeszła obok niego, nawet go nie poznała. Zarośnięty, brudny stał i czuł, jak łzy ciekną mu po policzkach. Otarł je ręką i poszedł do znajomych. Chciał o wszystkim zapomnieć. Wpadł w kolejny ciąg picia. Kiedy po tygodniu szedł w stronę mieszkania, nie mógł znaleźć domu. Osiedla są do siebie tak podobne. Machnął ręką na to wszystko, i tak nic nie zmieni.

      Znowu mijały dni, miesiące, pory roku. Po kolejnym zapiciu, poczuł się słabo, położył się w "wygodnym miejscu", na ławeczcze obok metra. Zasnął. Snił mu się kolorowy świat, było ciepło, miło. Przez moment wydawało mu się, że obik niego przykucnął anioł. Nigdy czegoś takiego nie widział. Wydawało mu się , że ta zjawa należy do snu. Ale wyraźnie czuł dotyk ludzkiej ręki, coś nie tak. Za dużo slkoholu, jakieś zjawy, to na pewno delirium albo jak tutaj mówią zdwig po fazie...

      Wydawało mu się że śni. W śnie leciał w jakąś przepaść. Dna nie było. Zbyt długo do trwało. Lot donikąd, jak całe jego życie. Swiat wokół niego kurczył się, to znowu rozszerzał.

      Znowu poczuł dotknięcie, otworzył oczy, przy nim stały dwa anioły. Podniosły go i zaprowadziły do samochodu. Alosza odczuwał jakieś trudne do określenia ciepło, dobroć, która promieniowała od nieznanych osób w białych ubraniach. Do jego głowy doszło, że może wiązą go do psychóżki. Chciał uciekać, ale nie miał siły. W sumie to wszystko jedno gdzie go wiozą, byleby tam było ciepło.

      Jeszcze raz zapadł w śpiączkę, kiedy się obudził, w pokoju, w którym leżał zobaczył jeszcze dwa nowe anioły. Tym razem nie miał już złudzeń - zwariował. Anioły rozmawiały ze sobą po angielsku. Było to dziwne, ale i tak ten świat jest dziwny, więc to normalne , że w  niebie rozmawiają w tym języku. No trudno, "krysza pojechała", trudno...

      Znowu zamknął oczy. Nie chciał ich otwierać. Bał się, że zjawy się pojawią. Anioły, ciepły pokój, czystość pomieszczenia, promieniująca dobroć to iluzja... Lepiej od tego uciec. Zamknąć oczy, tak, żeby więcej ich nie otworzyć, żeby się nie przebudzić.

      Spał długo, jego niespokojny sen był sen pełen koszmarów, krzyków, biegania, strachu, trwogi...

      Kiedy się przebudził, zobaczył obok siebie młodą dziewczynę w sari. Spała. W rękach trzymała coś podobnego do prawosławnych czotek. Pod nosem mruczała niezrozumiałe dla niego słowa. Kiedy zauważyła, że się obudził, łamanym rosyjskim zapytała go jak się czuje.

      Ciepło domu, błoga radość bycia z kimś, dawała mu pokój, zadowolenie. Po chwili przyszedł lekarz.  Zabadał go, przepisał jakieś lekarstwa. Siostry dały mu w reklamówce lekarstwa i trochę jedzenia.

      Za oknami domu sióstr padał śnieg. Warstwa białego, jeszcze czystego śniegu szczelnie przykrywała brudny, pełen śmieci świat. Przynajmniej przez jakiś czas będzie czysto. Pełen pragnienia jakiejś zmiany w swoim życiu, zapadał w kolejny sen.

We śnie dwa anioły otwierały przed nim drzwi, za którymi była wiosna, promienie rozgrzewające zroszoną rosą trawę. Wszystko jeszcze przed nim, w świetle słońca widział nadzieję dla siebie... 

Wołanie zza krat... 

Mojżesz odpowiedział ludowi: „Nie bójcie się!

  Pozostańcie na swoim miejscu, a zobaczycie

zbawienie Jahwe, które zgotuje nam dzisiaj.

Egipcjan, których widzicie teraz, nie będziecie już nigdy oglądać.

Jahwe będzie walczył za was, a wy będziecie spokojni.

Wj 14, 13-14 

      Jest takie świadectwo starego kapłana chińskiego, który wiele lat spędził w więzieniu w czasie prześladowania Kościoła katolickiego w Chinach. Nigdy nie opowiedział się za Kościołem oficjalnym, zwanym patriotycznym, który poszedł na kompromis z władzą komunistyczną. Wolał zostać wiernym Stolicy Apostolskiej, nawet za cenę prześladowania, poniżania. Ten stary kapłan „zaliczył” kilkanaście lat ciężkiego więzienia.

      Czas spędzony w więzieniu, to okres trudny do opisania. W tym piekle na ziemi miała miejsce następująca historia: W ogromnej więziennej celi zgromadzono kilkanaście osób. Warunki bytowe były okropne, straszna wilgoć, robactwo, brak jedzenia. Pośrodku celi była ogromna kałuża wody, której nie dano wyschnąć. Codziennie strażnik otwierając celę i podając jedzenie dolewał do niej kilka wiader wody. Ta przestrzeń wody stanowiła naturalną granicę pomiędzy ludźmi, a także  z czasem stała się czymś co nie dawało spać...

      Wśród tej grupy ludzi złożonej z dojrzałych wiekiem mężczyzn był także młody człowiek. Cała ta sytuacja związana z pobytem w więzieniu doprowadziła go rozstroju nerwowego. Wszystko i wszyscy go drażnili. Szczególnie nie darzył sympatią starego człowieka,  który mimo ciągłego poniżania ze strony strażników, nigdy ich nie przeklinał. Zawsze był spokojny i mruczący pod nosem jakieś słowa. Ten  emanujący od niego  spokój jeszcze bardziej go drażnił i wyzwalał złość i agresję. I do tego jeszcze ta woda cuchnąca, nie dająca w nocy spać, a za dnia żyć. Któregoś dnia nie wytrzymał i podszedł do tego starego człowieka i zapytał, jak to jest, że mimo tego wszystkiego jest on spokojny, co daje mu siłę aby tu trwać i  nie zwariować. Stary człowiek spokojnie mówił o tym, że jest człowiekiem wierzącym, kapłanem Jezusa Chrystusa i wie, że to wszystko co się dzieje jest zaplanowane przez Boga. Może tego teraz nie rozumiemy, ale tak powinno być.

     Później przy różnych okazjach wiele rozmawiali. Pomiędzy starym, schorowanym kapłanem a młodym człowiekiem zawiązała się nić przyjaźni.

     Dni mijały, a pobyt w więzieniu ciągle był męczący. Śmierdzący zapach wody  stawał się nie do zniesienia. Którejś  nocy tą  wodą stary kapłan polał głowę młodego więźnia wypowiadając słowa Trójcy Przenajświętszej. Była głęboka noc, wszyscy spali. Słychać było głębokie oddechy śpiących ludzi, przerywane od czasu do czasu krzykami.

     Budził się kolejny dzień, za zakratowanym oknem widać było wschodzące słońce.  

      Trzy brzozy… 

      Pani Kowalska często podchodziła do okna. Miała wrażenie, że jej dwóch synów bawi się na podwórku. Lubiła z daleka przyglądać się dziecięcym zabawom. Chłopcy albo grali w piłkę z innymi dziećmi, albo bawili się w „chowanego”. Było to przezabawne widzieć jak na wielkim placu budowy malcy szukają bezpiecznej kryjówki. Ale tutaj pani Jadwiga niepokoiła się szczególnie. Przecież budowa jeszcze się nie skończyła. 

      Z takiego zamyślenia budził ją gwizdek czajnika. Wtedy uświadamiała sobie, że nie jest już młodą mamą, a chłopcy już są dorośli, i mają własne rodziny. Za oknem nie ma placu budowy ale stoją bloki i tylko mały skwer przypomina o tym co kilkanaście lat temu tutaj się działo. Ilekroć wyglądała  przez okno mimowolnie odwracała zwrok od trzech brzózek. Wolałaby aby ich nie było i w myślach żałowała, że pomagała sąsiadowi „spod dwójki” je sadzić. Ale kto wtedy mógł przpuszczać, że dzieje tej rodziny tak się dalej potoczą. Dokładnie pamiętała ten dzień. Była wczesna wiosna i sąsiad, Jan Malinowski poprosił ją aby pomogła jemu posadzić małe drzewka. Mówił, że to z radości, że ma trójkę ładnych i kochanych dzieci. Zona akurat była z najmłodszym, któremu był roczek. Zarzuciła fartuch i zeszła na dół. Drzewka, które w ręku trzymał sąsiad były pospolite. Zwykłe brzozy, nic szczególnego. Sąsiad Malinowski jeszcze się śmiał, że to co pospolite, jest najlepsze, bo się przyjmie bez problemów i jest gwarancja, że wyrośnie na wielkie drzewo. Pani Kowalska też się śmiała, przecież brzozy wyrastają na nieduże drzewa, szczególnie tutaj na tym przydomowym piaseczku. Kiedy drzewka zostały posadzone, na zakończenie tego obrzędu obficie je podlano wodą.

      Od tego czasu minęło kilka ładnych lat. Dwa drzewka rosły normalnie, rozwijały się szybko, tylko to trzecie ciągle było karłowate. Coś przeszkadzało  w rozwoju tej roślinki, może jakieś zwierzątko podgryzło, a może…

      To „może”, nie dawało jej spokoju, a dalsze lata wspólnego mieszkania w bloku razem z rodziną Malinowskich stały się także częścią jej życia, jej radości i wylanych łez.

      Państwo Malinowscy wprowadzili się do „ich” bloku zaraz po ślubie. Pan Jan pracował w telewizji jako operator. Praca ciekawa, i nawet dość płatna, jego żona Małgorzata była pielęgniarką, ale zaraz po urodzeniu pierwszego dziecka zajęła się wychowaniem maleństwa. Zresztą zaraz urodziło się następne  dziecko, tym razem dziewczynka. Dzieci były zdrowe i dobrze się rozwijały. Co niedzielę rodzice ze swymi pociechami szli do prafialnego kościoła. Po mszy jakiś czas bawili się na skwerze przed domem. Taka idylla trwała kilka dobrych lat. Pani Małgorzata była w ciąży z trzecim dzieckiem. Po urodzeniu maleństwa okazało się, że ma ono porażenie mózgowe. Ale rodzice i rodzeństwo przyjęli małego chłopca z wielką miłością i opiekowai się nim troskliwie.

      Akurat w maju starszy chłopiec i jego siostrzyczka przystąpiły do pierwszej komunii. Była wielka radość, tym bardziej, że widać było jak ta rodzina się kocha, i jak dojrzale przeżywa swoją wiarę. To co się wydarzyło później można tylko porównać z doświadczeniem biblijnego Hioba. Jakoś latem, tuż przed wyjazdem starszych dzieci Malinowskich na obóz, dziewczynka spadła z trzepaka i dotkliwie się potłukła. Miała też znamię na nodze i ciągle drapała tę ranę. Kiedy matka posła z córką do lekarza, okazało się, że są jakieś komplikacje. Mimo robienia okładów, i smarowania mazidłami, rana się jątrzyła i nie chciała się goić. Zrobiono badania cytologiczne, i okazało się, że to jest rak. Z dzieckiem było coraz gorzej, marniało na oczach. Po miesięcu dziewczynka zmarła w strasznych męczarniach.

      Dla matki był to szok nie do opisania. Rozchorowała się, wymagała badania psychiatrycznego. Ze schizofrenią trafiła do zakładu. Leczenie trwało długo, a dzieci rosły. Starszy dobrze się uczył, był prymusem w szkole, a młodszy dzięki rehabilitacji mógł samodzielnie chodzić. Pojawiła się nowa bieda, mianowicie stał się agresywnym: kopał, gryzł, wybijał szyby, wpadał w furię. Nie szło z nim wytrzymać. W pewnym momencie rodzice zdecydowali się oddać chłopca do zakładu wychowawczego. Pani Malinowska znowu zachorowała, nie mogła wytrzymać tego napięcia, że dzieciak jest w zakładzie a ona tutaj w domu. Było z nią coraz gorzej, po kilku miesiącach zabrała małego.

      Teraz tak patrząc przez okno jeszcze raz „zobaczyłam” Pana Malinowskiego jak sadzimy wczesną wiosną drzewka. Codziennie pan Malinowski je podlewał, skakał przy nich jak przy małych dzieciach. Wydawało się sąsiadom, że za bardzo przesadza… on ciągle powtarzał, to na pamiątkę moich dzieci, im się to należy. Dwa drzewka rosły pięknie, a trzecie było karłowate, coś wyraźnie jemu przeszkadzało…

      Po latach patrząc na splot różnych wydarzeń widać pewien związek, a może to tylko zbieg okoliczności - różne takie myśli nachodziły panią Jadwigę Kowalską… 

      Z rozmyślania wyrwał ją dźwięk dzwonka u drzwi. Otworzyła je i zobaczyła Małgorzatę Malinowską, która mimo swoich pięćdziesieciu lat, wyglądała na prawie siedemdziesiąt. Już minął rok jak z całą rodziną wyprowadzili się za miasto, gdzie kupili sobie domek. Bardzo się zapożyczyli, ale już więcej pani Małgorzata nie mogła patrzeć na ten dom, trzepak,  skwer i na dwie zdrowe brzózki i trzecie biedne drzewko. Po prostu nie mogła. Jeszcze kilka miesięcy, dni i wylądowałaby na stałe w zakładzie dla obłąkanych. Pani Jadwiga otworzyła drzwi i patrzyła na starą sąsiadkę.

- To pani pieniądze, proszę 15 złotych, przepraszam, że dopiero teraz oddaję - cichym, zlęknionym głosem mówiła pani Małgorzata

- Ależ, proszę się nie wygłupiać, proszę zostawić, to przecież nieduża suma - oponowała Jadwiga

- Tak, ale widzi pani, dług zwsze jest długiem, proszę wziąć, proszę…. - zwitek pieniędzy wsunęła do ręki oniemiałej Kowalskiej

      Następnie zamknęła delikatnie drzwi i zniknęła, tak szybko jak szybko się pojawiła. Za oknem widać było odchądzącą na przystanek autobusowy skuloną postać. W ręku trzymała uschnięte drzewko, trzecią brzózkę. 

 

 

 ...aby żyć 

Cierpienie jest ratunkiem serca, które znowu zaczyna żyć.

Unamuno 

      Cisza kościoła jest przejmująca. Chłodne ściany budowli mają w sobie coś z azylu, gdzie można się schować, skryć a nawet wtulić w rząd figur rozmaitych świętych. Mimo, że są one wykonane z kamienia, emanuje z nich jakieś  trudne do określenia ciepło. Przynajmniej dzisiaj tak jest. Potrzeba ciszy, uspokojenia rozszarpanych nerwów. I to trudne do przyjęcia zrządzenie losu, czy Boży plan o którym tyle rozmyślał i mówił.

      Wszystko stało się tak nagle. Tego dnia był piękny słoneczny dzień. Lato w pełni. Dzieci i młodzież na wakacjach. Las, woda, góry to marzenie wielu, aby tam wypocząć, nabrać sił do dalszej pracy.

      Tego "feralnego" dnia koło południa jechał małym busikiem z wioski do miasteczka. W aucie było kilka osób. Otwarte okna wpuszczały ożywcze powietrze.

Przejechał kilka kilometrów. Przed nim jechał rowerzysta. W pewnym momencie , nie wiadomo dlaczego człowiek jadący na rowerze zjechał na lewo prosto pod pędzący bus. Nie zdążył wyhamować. W ostatnim momencie ujrzał twarz rowerzysty. Nie była wystraszona, ich wzrok się spotkał na sekundę. To był Michał. Ale co on tutaj robi? Do domu jest przecież kilkanaście kilometrów. Nigdy ta twarz nie zniknie z jego pamięci. Nacisnął kilka razy na hamulec, ale nie było  żadnych szans na zatrzymanie rozpędzonego samochodu.

      Potem były  przesłuchania, badania lekarskie i rozprawa w sądzie. Został uniewiniony. Jego winy nie było. Ale rana została, przecież zginął ktoś, kto stał się dla niego w pewnym momencie kimś ważnym.

      Michała znał prawie trzy lata. Wszystko zaczęło się kiedy poproszono go w parafii, w grupie katechumenów aby zajął się nim. Jego zadanie polegało na byciu z nim, prowadzeniu go do sakramentu chrztu. Był to czas słuchania pytań, uczestnictwa w spotkaniach katechumenów. Wiele wieczorów poświęconych na rozmowy, na modlitwę. Michał miał tylko matkę, która była osobą dobrą ale żyjąca daleko od wiary.

Michał chłonął Boże życie jak gąbka. Na wigilię paschalną przyjął z grupą katechumenów chrzest. Była także jego mama. Coś w niej się zmieniło. Zaczęła z synem chodzić do kościoła. Angażowała się także w pomoc chorym.

      Tak mijały dni, tygodnie. Michał czasami chorował, ale to nie wpływało na jego sytuację w szkole. Był dobrym uczniem, któremu nauka nie sprawiała większych problemów. Wolny czas spędzał jeżdżąc rowerem. Jak miał czas to robił trasy odległe od miasteczka. Pędzący rower, szum powietrza w uszach, miało się wrażenie, że cały świat należy do niego i jest przyjaźnie nastawiony. Apoteoza życia, wszystko w ruchu, nieustanne zmiany. Rower był jego wyjściem w świat, to był także czas poznawania bliskiej i dalszej okolicy. Samotne podróże były okazją do przemyślenia wielu ważnych spraw. Tak zrodziło się pragnienie usłyszenia odpowiedzi na pytanie, które w nim było od dzieciństwa: Gdzie jest Bóg, który stworzył świat? Swiat w którym żyjemy jest wielki, ale Ten, który go uczynił musi być jeszcze większy? Gdzie jest źródło dobroci, które jest w człowieku, niezależnie od tego czy jest on wierzącym lub nie. Mamę bardzo kochał, ale w domu temt wiary, religii był nieobecny. Być człowiekiem dobrym, nie oznaczało być jednocześnie wierzącym.

      Wiedział, że w życiu nie ma przypadków, tak też odczytał znak jakim była książka św. Augustyna zatytułowana: Wyznania. Znalazł ją na półce z książkami w domu, w pokoju mamy. Było to stare wydanie, i brakowało kilkunastu ostatnich stron. W szkolnej bibliotece nie było tej książki. Gdzie w naszym miasteczku można znaleźć św. Augustyna? Pomyślał, że w parafialnej bibliotece powinna być tego rodzaju literatura. Książkę mu dał młody człowiek, ale bardzo prosił aby gdy ją przeczyta przyniósł z powrotem. Trochę się dziwił, że istnieje zainteresowanie na św. Augustyna.

      Kiedy po kilku dniach odnosił książkę, Michał wiedział jedno, chce otrzymać chrzest. Wszystko poszło dość gładko, przygotowanie, skrutinia, i okres czekania na ten dzień. Wigilia paschalna, ciepła kwietniowa noc. Chłodna woda, słowa kapłana, pierwsze pełne uczestnictwo w Eucharystii, cały świat i jego życie zaczęło się na nowo. Obok niego stał ojciec chrzestny, przyjaciel w drodze do wiary, Andrzej, który kiedyś dał mu książkę św. Augustyna. Po mszy św. dostał od niego na własność tę ulubionę lekturę. Był szczęśliwy, zauważył, że mam też jest radosna.

      Swiat wiary stał się dla niego światem pełnym współczucia i wyjścia do ludzi potrzebujących. Razem z Andrzejem pomagali pewnej kobiecie samotnie wychowującej trójkę dzieci. Ta rodzina mieszkała w małym rozwalającym się domku, i zawsze było tam dużo roboty. Naprawa dachu, rąbanie drew na zimę, pomoc w odrabianiu lekcji z maluchami.

      Tak mijały dni, tygodnie, aż nastąpił chrzest, i długo oczekiwane wakacje. W ten lipcowy dzień wyjechał rano na dłuższą przejażdżkę. Dzień od samego rana był upalnym; jechało się dobrze. W pewnym momencie zrobiło mu się słabo, coś go kłuło w okolicy serca. Zamknął na chwilę oczy, lekko zjechał na lewo. Gdy je otworzył zobaczył nad sobą busa i Andrzeja za kierownicą. Zamknął oczy jeszcze raz i poczuł silne uderzenie.

      Szybko zebrała się grupa ludzi i gapiów. Andrzej stał nad Michałem, nawet nie miał siły płakać, był w głębokim szoku. Tego dnia świat się zawalił, trudno się zgodzić, z tym, że rzeczywiście tego chce Bóg. Jak dalej z tym żyć?

      Cisza kościoła w którą się zatopił, była przejmująca. Odczuwał swój oddech, nierówne bicie serca. Smierć bliskiego człowieka otworzyła ranę, gdzie cierpienie stało się ratunkiem, tak paradoksalnie, dla jego serca i ono na nowo zaczęło żyć. Chrystus umarł i zmartwychwstał i żyje w nim, w Michale. To życie nie ma końca, ono jest wiecznością. 

Niebo na ziemi. 

       Minął  kolejny  dzień.  Przychodzi wieczór, a wraz z nim ciemna, gęsta noc. Tuż za rogiem domu została szara sylwetka kościoła. Tyle razy przemierzał tę drogę dzielącą plebanię od świątyni. Tym razem przystanął, zresztą bardzo lubił przyglądać się zachodom słońca. Już nie dzień, ale jeszcze nie noc.

      Często się zastanawiał, co on tutaj robi. Ta garstka wiernych, do końca nie rozumiejących jego kazań, jego życia. Codziennie te same zmęczone życiem twarze, oczekujące w świątyni na cud, że coś nastąpi, że ich życie raptownie się zmieni. Ale nic, wszystko zostaje po staremu.

      Po Mszy Świętej trzeba wracać do domu, do małych zabiedzonych chat, do kłótni z pijanymi domownikami, do szarej codzienności, w którą wkraczają od czasu do czasu kościelne święta. Wtedy można się poczuć kimś ważnym, kimś komu będą się kłaniać, pozdrawiać. Będzie długa liturgia, procesja; na jakiś czas będzie można zapomnieć, że się żyje. To taka chwila, gdy jest się w niebie. Cała nadzieja była w tym, że kościół stał.

      Był piękny. Kiedy go zbudowano, tuż przed wybuchem wojny mieszkańcy okolicznych wiosek im zazdrościli. Także przyjechał nowy, młody ksiądz. Było bardzo dobrze. Ludzie tak jakby stali się lepsi, spokojniejsi. Mimo bezrobocia, nie było zazdrości, pomówień. Słowa Pana Jezusa słyszane  w kościele brane są na serio. To taka trochę sielanka.

      Co prawda spokój wioski pewnego razu zamącił Adrejko. Przyjechał ze szkół, z miasta; nie chodził do świątyni, naśmiewał się ze wszystkich, szczególnie z kobiet, że tak wierzą księdzu. Mówił, że niedługo przyjdzie czas, gdy czerwoni pokażą, gdzie raki zimują. Śmiał się, strasznie się śmiał, aż wszyscy się bali. Ale zwykle po kilku dniach wyjeżdżał, znowu następował spokój. Można było dalej pracować, żyć jak u Pana Boga za piecem.

      Do miasta było daleko. Do stacji kolejowej też. W zasadzie żyło się dobrze, nie bogato, ale można było przetrwać. I tego przetrwania uczyło życie. Kiedy wybuchła wojna, przyszli Niemcy, ale na krótko. Księdzu pozwolili odprawiać służbę Bożą, często oficer przychodził na rozmowy, na herbatę. Podobno był Austriakiem i miał brata księdza, gdzieś na misjach. Kilka razy widziano jak Kurt płakał przed księdzem. Po kilku dniach wyjechał.

      Przyszli “ruskie”, biedne, głodne, ciągle prosili: “mamasza ja chaczu kuszat', daj mnie”. Żal ich było.

      Do świątyni nie wchodzili, coś im nie pozwalało. Kiedy pewnego razu, jeden z “czerwonoarmiejców" wynosił krzyż z kościoła, ksiądz pobiegł za nim. Nie krzyczał, tylko pytał, czy wie co niesie. Ruski patrzył na niego dziwnymi oczami, nie rozumiał po polsku. Skierował na niego swój karabin i oddał kilka strzałów. Potem wziął krzyż i rzucił go do dopalającego się nie opodal ogniska. Gdy mieszkańcy wioski dowiedzieli się o tym, podniósł się rwetes. Żołnierza, który uśmiercił księdza kobiety omal nie rozszarpały. Przybiegł jakiś oficer, uspokajał, nawet przepraszał.

      W nocy rozpoczęły się dyżury. Pilnowano kościoła jak najświętszej relikwii. Żaden ruski nie mógł się zbliżyć nawet na kilkanaście kroków do świątyni. Oni także się bali, wiedzieli, że z kobietami to nie przelewki. Dziwnie się czuli w tej wiosce. Wojna to wojna, kazali jechać, to przyjechali. Pierwszy raz tak daleko od domu. Tutaj inny świat, nawet wypić spokojnie nie można. Kobiety gonią, “Mużyki” też tacy jacyś nieprzystępni, nie rozmawiają po rusku. W zasadzie wioskę zamieszkiwali sami Polacy, do kościoła wszyscy chodzili. Niedaleko kilka kilometrów stąd żyli Białorusini, trochę Ukraińców, ale żyli w zgodzie. Szanowali się nawzajem. Szczególnie wtedy, gdy przychodziły święta. Zresztą i w biedzie wspomagali się wzajemnie.

      Teraz się zmieniło chociaż po kilkunastu dniach żołnierze radzieccy odeszli do sąsiedniej wioski, dawnego spokoju już nie było. Kościół stał pusty, bez księdza, kobiety płakały, ale w niedzielę wszyscy przyszli, mężczyźni też. Długo się modlili. Nikt nie chciał wracać do domu na obiad. Kościelny, stary kulawy Stefan pilnował kluczy, nawet zamieszkał na plebanii. I tak mijały dni.

      Przyszła zima, sroga jak zawsze. Zbliżała się pasterka, a księdza nie było. Co prawda w seminarium, w niedalekim Pińsku był Gienek, już kończył, był na ostatnim kursie, ale teraz wojna, nie wiadomo, co się z nim dzieje.

      Niespodziewanie pewnego zimowego popołudnia przyjechał starszy szpakowaty, brodaty mężczyzna. Powiedział, że jest księdzem, przyjechał z polecenia biskupa. Ta broda, to dla zmylenia ruskich. Brodę zwykle nosił “batiuszka”.

      Nowego ksiądz nazywali po prostu ojcem Janem. To wystarczało. Był dobry, podtrzymywał na duchu, Jak była potrzeba pomagał samotnym, szczególnie tym, których ojców, synów zabrali po 1941 do Czerwonej Armii. Przyszły straszne czasy. Dni mijały szybko, wyznaczane niedzielami, pracą w polu. Od czasu do czasu przychodziła wiadomość z frontu, że taki a taki zginął w obronie ojczyzny. Ale jakiej, przecież Polski nie ma. Ta nowa jakaś dziwna. Pod koniec wojny, jeszcze przed 9 maja przyszedł komisarz, opowiadał o władzy ludowej, o kraju rad, o kołchozach. Ludzie słuchali w milczeniu. Po spotkaniu nikt się nie zapisał. Po kilku dniach znowu przyjechał. Krzyczał na nich. Groził, że wszystkich wywiezie na Sybir. I znowu nikt się nie zapisał. Później pojawił się Andrejko, znowu się śmiał, powiedział, że jak się nie zapiszą to ksiądz jutro pojedzie budować kopalnię w Workucie. A tam jest zimno, rączki księżowskie nie przyzwyczajone do takiej pracy, zaraz odpadną.

      Śmiech Andrejki był straszny, wręcz demoniczny. To na ludzi poskutkował - bali się o Ojca Jana. Już raz przeżyli czas bez księdza. W niedzielę po sumie śpiewali Te Deum. Ojciec Jan został. Utworzyli kołchoz “Krasnaja Zwiezda”. Ojciec Jan mówił, że gwiazda to symbol człowieka wyzwolonego, ale oni jako chrześcijanie mają swój znak - krzyż. I to on - ukrzyżowany Chrystus stał się ich mocą. Tego spalonego krzyża już nie było, ale w ich sercach pozostał na zawsze Bóg, który za nich umarł i zmartwychwstał. Ta paschalna radość gdzieś odeszła. Ojciec Jan przeczuwał coś złego. Przygotował ludzi na to, że może przyjść czas, że go zabiorą.. Nikt w to nie wierzył. Znowu przyjechał komisarz, powiedział, że można jechać do Polski, ale uprzedził, że Niemcy szykują wojnę i na pewno wszystkich tam wymordują. Nikt nie wyjechał, poza dwiema rodzinami.

      Znowu po kilku miesiącach  przyjechał Andrejko, zabrał Ojca Jana; za polityczną agitację kapłan dostał 25 lat Workuty. Żegnając się z ludźmi, Ojciec Jan powiedział, że jego mogą zabrać, kościół zamkną, ale, że Boga z ich serc nie wyrwą. Nie ma takiej siły. Tak długo, jak będziesz miał krzyż w sercu, nikt ciebie nie dotknie. Przychodzi czas, kiedy milcząc będziesz świadczył o Bogu. Pod krzyżem nie jesteś sam, Matka Boża wspomoże, do niej się uciekaj. Innej drogi nie ma.

      Ojca Jana zabrali. Andrejko więcej się nie pokazał. Wszyscy płakali. Mężczyźni też. Bali się. Nie wiadomo, co dalej będzie. Pod koniec lat pięćdziesiątych przyjechał z polski Janusz. Już po kilku dniach żałował. Jego rodzice już nie żyli. Siostra wyszła za prawosławnego, zostawiła kościół. Pracowała jako księgowa w kołchozie. Zresztą wszystko się pomieszało. Janusz był wściekły. Nie mógł wrócić z powrotem do Polski. Nie dawali dokumentów.. Zaczął pić. Przygarnął go do siebie stary Stefan, kościelny. Razem pilnowali świątyni. Wierzyli, że Ojciec Jan wróci. Rozpoczęli nowennę. Jedną, drugą, trzecią. Mijały dni, miesiące, lata. Pod koniec sześćdziesiątych, przyjechał Ojciec Jan. Mizerny, kaszlący. Komisarz pozwolił odprawić mszę w kościele. Jeden raz. Wszyscy przyszli. Także pojawiła się siostra Janusza. Długo rozmawiała z ojcem Janem w zakrystii. Potem była Msza. Modlono się tak, jak dawniej, była procesja, Te Deum. Nikt nie chciał iść do domu. Mimo radości był jakiś smutek. To nie było tak jak dawniej. Czegoś brakowało. Po prostu małe wystraszone dzieci nie rozumiały, co to wszystko znaczy. Im zabrano Boga. Starsi są w niebie. Pamiętają o sobie, o Bogu, który wysłuchał ich długich próśb. Cieszą się jak małe dzieci, to jakby ktoś oddał im ulubioną rzecz, która stanowiła ich największą wartość.

      Następnego dnia, w szkole, nauczycielka śmiała się z dzieci, które były w kościele. Przecież Boga nie ma. To było pierwszy i ostatni raz. Sam Gagarin był w kosmosie, a to przecież uczony człowiek, on Boga nie widział. To wydumki starych, głupich bab. Komunizm  to  świat  w  którym  Bóg nie jest potrzebny.

      Wieczorami babcie przemycały dzieci do Ojca Jana. Tutaj u niego w domu był inny świat. Ojciec w Workucie nauczył się ruskiego. Dzieciom, młodzieży wyjaśniał,  prostował myślenie. Po takich katechezach, któreś dziecko stanęło w obronie Boga. Nauczycielka  nie wiedziała co zrobić. Dziecko spokojnie argumentowało, inne w tym czasie odmawiały różaniec. Nauczycielka wyszła z klasy, trzaskając drzwiami. Więcej nie przyszła.

      Zaproszono Ojca Jana do szkoły. Chciano, by uczył historii, ale bez mówienia o Bogu. Oni gwarantują mu spokój, dobrą pensję, mieszkanie, lekarstwa. Ojciec Jan uśmiechał się. Pozostał na plebanii. Ciągle powtarzał: Bóg jest od nich mądrzejszy. Któż z nich “czerwonych” słyszał o filozofii, zasadach logicznego myślenia, o Husserlu... On się ich nie bał. Wiedzieli o tym. Dlatego też się go bali. Wiedzieli, że w domu Ojca Jana zbierają się uczniowie. Przedwojenne studia, które ksiądz odbył w Niemczech, paraliżowały ich. To był inny świat. Gdy nastały kołchozy, wcale nie było lepiej niż przed wojną. Wtedy przynajmniej był spokój.

      Kościół, niemy świadek zachodzących przemian wciąż stał, jak wyrzut na tej czerwonej ziemi. Ale domagał się remontu. Ksiądz z każdym miesiącem słabł. Niedomagał. W końcu Msza Święta odbywała się tylko w niedzielę. Ojciec Jan nie mógł już słuchać spowiedzi. Ciągle było mu zimno. Opatulali go w ciepłe kożuchy, nie pomagało. Gasł im na oczach. Co będzie jak umrze? Przecież to prędzej, czy później nastąpi. “Czerwoni”, tylko czekali tego dnia. Ksiądz umarł w dzień Zwiastowania, 25 marca, zaraz po Mszy. Zdążył powiedzieć, żeby nie zapomnieli o krzyżu, żeby czytali przypowieść o marnotrawnym synu. Przyjdzie czas, że wszystko się zmieni. Wrócą ci, którzy pluli na Pana Boga, na Święty Kościół. I tak zamknął oczy, ich ksiądz.

      Przyszły kolejne lata zawieruchy. Jak ludzie umierali, przychodził stary Stefan, kościelny i Janusz; modlono się i odprowadzali zmarłego na cmentarz. Kiedy władze protestowały, jakaś stara babcia przegoniła ich laską. Dali spokój. I tak ludzie wymierali. Młodzi wzrastali bez Boga. Pamięć o ojcu Janie jednak pozostała. Kościół cały czas był kościołem. Nie zamieniono go na magazyn. Wioska była oddalona od kolei, od ważnych dróg. Nawet coraz mniej dzieci przychodziło na świat. Co prawda, po śmierci kościelnego Stefana Janusz potajemnie chrzcił dzieci. Ludzie mieli do niego zaufanie. Ale księdza nie było. Do pobliskiego miasteczka było daleko, tam był czynny kościół, ale bano się tam jechać, Zresztą ksiądz też bał się o ludzi. Wychodził z założenia, że kto chce, może i tak do niego przyjść. Nikodem odnalazł Jezusa nocą.

      Mijały kolejne lata, wydawać by się mogło, że ta zapomniana przez wszystkich ziemia już nigdy nie wyda plonu.

      Przyszła kolejna zmiana, polityczna odwilż. Od czasu  do czasu, z pobliskiej wioski przyjeżdżał ksiądz. Mówił, że to kwestia czasu, i u was będzie mieszkał kapłan na stałe. Czekano. Mijały miesiące. Aż tu naraz, pewnego marcowego dnia przyjechał ksiądz. Ani młody ani stary. Pierwsza Msza Święta  była sprawowana w Zwiastowanie Tylko Janusz zauważył ten szczegół. Ten dzień przypominał mu śmierć Ojca Jana. Ale nikomu nic nie powiedział. Wieczorem w swoim zeszycie zapisał tylko: Ojciec Jan w niebie o nas nie zapomniał.

      Nadszedł nowy czas. Wszystko wymagało remontu, począwszy od kościoła, skończywszy na plebanii. Tylko starsze babcie się cieszyły. Na pierwszej Mszy, tylko one odpowiadały księdzu. Reszta trwała w milczeniu. Kiedy doszło do Ojcze nasz, wszyscy piękną polszczyzną, modlili się do Pana Boga, jak za dawnych, starych, dobrych czasów. W przeciągu kilku miesięcy do świątyni wracali ludzie. Na nowo przypominali sobie, że ktoś kiedyś tam mówił im  o Panu Bogu. Teraz nie ma władzy radzieckiej, kołchoz został, ale Pan Bóg jest.

      Któregoś razu, już kiedy nowy ksiądz był kilka lat, na Mszy pojawił się nieznajomy. Przez kilka tygodni przychodził na niedzielną mszę. W zasadzie nikt na niego nie zwracał uwagi. Pewnego razu ksiądz zaprosił go na spowiedź. Długo ze sobą rozmawiali. W czasie komunii świętej przystąpił ze wszystkimi do balasek. Wtedy jakaś staruszka zaczęła krzyczeć: To Andrejko!. Wszyscy zamarli w ciszy. Kościół w zasadzie był wypełniony starszymi ludźmi, dla nich osoba Andrejki kojarzyła się z mroczną historią sprzed kilkudziesięciu lat. Ksiądz stał w bezruchu, nie mógł wymówić żadnego słowa. Wtedy Janusz podszedł do balasek, wyciągnął swój zeszyt i zaczął czytać przypowieść o marnotrawnym synu. W pewnym momencie zamknął zeszyt, mówił z pamięci, przecież on tę przypowieść tyle razy czytał przed snem. Ciągle miał przed oczyma Ojca Jana, jego słowa. I teraz swoim przypominał, że przyjdzie czas, że do Boga wrócą ci, którzy uczynili Mu największą krzywdę. Andrejko jest jednym z nich. Cały kościół stal w milczeniu. Czuło  się wielkie napięcie. Na twarzy Andrejki pojawiły się łzy. To wszystko prawda, sprzedał Jezusa, był kimś ważnym, tam daleko na Syberii. Ale życie mu się nie układało, miał dużo kobiet, ale z żadną długo nie żył. Wszystko się rozpadało. Nie mógł sobie poradzić z najbliższymi. Wszystkie dzieci mu umarły, starszy syn przepadł bez wieści. On tutaj musiał wrócić. Po prostu musiał, na starość. Inaczej nie można.

       Janusz kończył mówić. Tę przypowieść wszyscy znali. To był testament Ojca Jana. To Andrejko! - te słowa w uszach parafian brzmiały jak przekleństwo. Janusz podszedł do Andrejki, przytulił go do siebie i powiedział, że teraz jest u siebie, w domu.