Wrzesień 39

W pół drogi. Wspomnienia polskiego żołnierza 1939-1940

Autor: Tadeusz Śniegocki

Urodzony 6 lutego 1910 r. w Warszawie. Po 17 września 1939 r. dostał się do niewoli radzieckiej i został osadzony w obozie Szepetówka. Jesienią 1939 r. przekazano go stronie niemieckiej na przejściu granicznym w Jagodzinie i osadzono w Stalagu XVII A Kaisersteinbruch. W 1940 r. został zwolniony z obozu i wrócił do kraju. Po wojnie zamieszkał w Łodzi, gdzie zmarł 3 stycznia 2008 r.

Kiedy 3 września 1939 r. ruszyłem z Żyrardowa do Siedlec (miejsca powołania 22 Pułku Piechoty), wojna trwała już w całej pełni. Mimo to nastroje były optymistyczne. "Zobaczymy się w Berlinie" - to słowa licznie zebranych kolegów i przyjaciół żegnających nas na dworcu. Nawet łzy żony nie zakłóciły tego optymizmu, jako że jeszcze się z wojną nie zetknąłem. Pociąg jechał przez zaciemnioną Warszawę (na dworcu niespodziewanie spotkałem się jeszcze z siostrą) i dalej w kierunku do Siedlec. Wczesnym rankiem dotarliśmy na miejsce. I tu po raz pierwszy zobaczyłem okropne skutki nalotów lotniczych: płonące domy, wokół trupy ludzi i koni. Rozpacz i przerażenie. Potem szybkie zameldowanie w jednostce, umundurowanie, uzbrojenie i ekwipunek.

Pierwsza noc w koszarach, przerwana nocnym nalotem - to drugie już bezpośrednie zetknięcie z wojną. Wieczorem była odprawa i wymarsz całej jednostki na południe. Łuków, Krasnystaw i dalej. Taki był początek mojej drogi; drogi młodego żołnierza, który wciąż myślał o zwycięstwie i zakończeniu wojennych okropności.

Orzełek na czapkę wojskową z 1939 r.

Poruszając się stale w kierunku południowym pułk nasz nie nawiązał początkowo żadnych kontaktów z nieprzyjacielem. Jednak całkowite opanowanie tych obszarów przez lotnictwo niemieckie zmuszało nasze oddziały do poruszania się tylko nocą. W dzień ruchy były osłabione. Służba w łączności pułkowej, w której brałem udział, była dosyć trudna, wymagająca szybkich manewrów w zakładaniu oraz likwidowaniu central i łączności. W całej tej kampanii brak było bliższych informacji o tym, co dzieje się z resztą kraju, o aktualnej sytuacji w tej wojnie obronnej. Czy Warszawa się broni? - to pytanie często padało z ust zatroskanych i umęczonych kolegów żołnierzy. Dochodziły jeszcze wewnętrzne niepokoje o los pozostawionych rodzin. We mnie szczególny niepokój budził los żony, która w odmiennym stanie pozostawała samotnie, z dala od rodziny.

Tymczasem działania naszych oddziałów nasilały się tym bardziej, im bliżej było do granicy naszego wschodniego sąsiada.

Trudno mi dzisiaj pamiętać rejony lub okolice działań naszej jednostki w chwili, kiedy została ona okrążona przez niemiecką jednostkę pancerną. Pamiętam jednak, jak pod miejsce postoju sztabu brygady, gdzie obsługiwałem centralę, podjechał niemiecki parlamentarzysta z białą flagą i w asyście polskiego oficera zażądał od dowódcy poddania się. Ostra i kategoryczna odmowa zmusiła nasze oddziały do działań mających na celu przedarcie się z kleszczy okrążenia. Dzięki taktyce dowódcy udało się naszym oddziałom wyjść z tego okrążenia z niewielkimi stratami.

Nastąpił pamiętny dzień 17 września 1939 r. Nocą, chłodną i prawie jesienną, w hrubieszowskich lasach, na polanie, zebrane oddziały wysłuchały ostatniego rozkazu swego dowódcy: "W dniu dzisiejszym oddziały Czerwonej Armii wkroczyły na ziemię Rzeczypospolitej. Nie stawiać oporu, zakopać wszelką broń i sprzęt strategiczny. Kierować się na południe, na Lwów". Na tę wieść kilku oficerów popełniło samobójstwo. Wszyscy płakali. Ten koszmar zaczął nam uświadamiać, że oto po ponad stuletniej niewoli i dwudziestu latach niepodległości nasz los i los naszej Ojczyzny znów tragicznie został dotknięty.

Zgodnie z rozkazem rozpoczęło się pośpieszne kopanie dołów, w których pogrzebano setki karabinów, broni krótkiej, sprzętu łączności i uprzęży. Łzy się kręciły w oczach, kiedy tyle narodowego dobra zakopywano w lesie. Rozwiązane oddziały, po odśpiewaniu hymnu narodowego, ruszyły w małych grupach w nie znaną drogę.

To ze wszech miar ponure "pożegnanie z bronią" wyzwoliło w nas liczne pytania i wątpliwości. W jakim charakterze armia sowiecka wkroczyła na nasze tereny? Jaki będzie jej stosunek wobec naszych oddziałów? Niemcy jakby rozpłynęli się we mgle, ustały naloty z powietrza i kanonady artyleryjskie. Nastąpiła cisza, która nie wróżyła niczego dobrego. Wiadomo było w przededniu wybuchu wojny o zawartym układzie Rosja-Niemcy, lecz o skutkach tego układu dla Polski mieliśmy się dowiedzieć dopiero po latach.

Zgodnie z rozkazem szliśmy na południe po terenach zachodniej Ukrainy, niezbyt przyjaźnie nastawionej do Polski. Świadczyły o tym rozwieszone plakaty, przedstawiające leżącego żołnierza "burżuazyjnej Polski", kłutego bagnetem przez czerwonoarmistę. Po wsiach i drogach krążyły sowieckie patrole wojskowe, liczne grupki ochotniczej cywilnej służby pomocniczej z czerwonymi opaskami i karabinami. Te grupy wyrostków ukraińskich stwarzały największe zagrożenie dla wędrujących żołnierzy. Nadchodziły bowiem wiadomości o samosądach na bezbronnych lub o grabieżach na żołnierzach polskich. Napotkany patrol wojskowy zaprowadził nas na punkt zborny, gdzie spotkaliśmy dość liczną grupę oficerów i żołnierzy. Po wstępnej rewizji i spisaniu naszych personaliów zaprowadzono nas na wielki plac apelowy, gdzie zaczęto formować kolumnę marszową. "Opiekę" nad nami przejęły od wojska oddziały NKWD, z charakterystycznymi niebieskimi otokami. Jedyną komendą stosowaną przez naszych "opiekunów" było słowo "dawaj". Znaczyło ono wszystko: marsz, stój, siadaj, wysiadaj itp.

Polscy jeńcy 1939 r.

Ruszyliśmy marszem w kierunku Zamościa. Zmęczenie i brak cieplej strawy znacznie osłabiły nasze siły. Kolumna posuwała się coraz wolniej i choć ciągle byliśmy popędzani komendą "dawaj", dopiero późnym wieczorem dotarliśmy do Zamościa. Cichy i dostojny rynek wśród zabytkowych kamieniczek przyjął znużoną i głodną brać żołnierską. Wprost na bruku, ułożeni bezładnie, przytuleni do własnych płaszczy, bo noc była chłodna, dotrwaliśmy do świtu.

Nurtowały nas różne myśli i pytania. Czy jesteśmy internowani, czy też jesteśmy jeńcami wojennymi? Ta druga ewentualność była absurdalna, przecież nie byliśmy w stanie wojny z ZSRR. Rzeczywistość okazała się jednak inna. Kiedy bowiem jeden z żołnierzy zwrócił się do pilnującego nas enkawudysty: "Towarzyszu, czy można rozpalić ogień dla zagotowania wody?", otrzymał krótką, jednoznaczną odpowiedź: "Ty dla mienia nie towariszcz, ty wojennoplennyj". Wyjaśniło to całkowicie nasze położenie. Byliśmy w rękach Czerwonej Armii, do której nikt z nas nie strzelał (ujęto nas przecież bez broni).

Przed południem wszystkich nas załadowano do towarowych wagonów i z nieodłączną komendą "dawaj" ruszyliśmy w dalszą drogę. Stłoczeni po 30-40 osób w jednym wagonie jechaliśmy z licznymi postojami i nawrotami, aż dotarliśmy do nadgranicznego naszego węzła kolejowego - Szepetówki1). Obóz w Szepetówce był rozległy, z wieloma drewnianymi barakami, pełen błota i rozlewisk. Zastaliśmy w nim olbrzymią liczbę żołnierzy oraz oficerów, niższych i wyższych rangą. Same baraki dawały jedynie prowizoryczne schronienie przed jesienną słotą, a rozrzucona na ziemi słoma była jedynym komfortem naszego bytowania. Oficerów umieszczono w oddzielnych barakach z takim samym "wyposażeniem". Jedyną pozytywną rzeczą było to, że otrzymywaliśmy codziennie racje chleba i gorący posiłek z kuchni polowej. Wydawanie posiłków odbywało się według socjalistycznego porządku, to znaczy najpierw "sołdatom", a na końcu "gienierałom". W efekcie właśnie oni, ci "końcowi", zwykle odchodzili z pustymi menażkami. Wyraźnie się czuło wrogi stosunek całej obsługi obozowej do naszych oficerów. Staraliśmy się więc w wielu wypadkach solidarnie pomagać starszym wiekiem oficerom. W tym czasie do obozu nadchodziły coraz to nowe transporty, dniem i nocą, już nie tylko wojskowych, ale i innych służb, takich jak policja, Korpus Ochrony Pogranicza i służba więzienna. Do tych ostatnich szczególnie brutalnie odnosili się konwojenci, zapędzając ich do sprzątania latryn i usuwania nieczystości. Taką pracę musieli wykonywać również nasi oficerowie.

Pierwszy "wypoczynek" pod dachami baraku, na brudnej słomie, nie trwał długo. Już w drugą noc wydano rozkaz zabrania całego posiadanego ekwipunku i stawienia się w specjalnym baraku na "rozpisku". Za długimi stołami siedziało kilkunastu enkawudystów, mężczyzn i kobiet, do których podchodziło się pojedynczo. Wszystkie posiadane przedmioty należało wyłożyć na stół, oglądano nam dłonie, "czy nie pańskie". Pytania były na ogół proste: rok urodzenia, miejsce urodzenia i zamieszkania, zawód itd. Ponieważ byłem w posiadaniu dowodu osobistego, nie było większych trudności. Cała ta ceremonia powtórzyła się dwa, trzy razy, zawsze nocą. Sprawdzano identyczność zeznań, zadawano dodatkowe pytania o stopień wojskowy, rodzaj jednostki i o to, gdzie zostało się zatrzymanym. Po czterech, pięciu dniach przybyli do obozu konwojenci z listami. Po następnych kilku dniach zakończył się nasz pobyt w Szepetówce. Uformowani w kolumnę liczącą około dwóch tysięcy ludzi (oficerów wśród nas już nie było) i zaopatrzeni w prowiant (racje głodowe) ruszyliśmy w kierunku dworca, gdzie czekał skład towarowy.

Pod eskortą Armii Czerwonej

Po załadowaniu, z nową obsługą enkawudystów, ruszyliśmy w dalszą, nie znaną nam drogę. Nastroje były raczej minorowe po tym, co zobaczyliśmy i czego doświadczyliśmy w Szepetówce, szczególnie gdy szło o stosunek sowieckich władz wojskowych do polskich żołnierzy, nie będących stroną walczącą z Armią Czerwoną. Jak słuszne okazały się nasze obawy pokazała historia po wielu latach, kładąc cień na nasze stosunki ze wschodnim sąsiadem.

Podróż nasza przebiegała po ziemiach wschodniej Ukrainy, raz na zachód, to znów na wschód, z częstymi postojami, jakby bez planu i celu. Dwie rzeczy były szczególnie uciążliwe. Pierwsza, to wszy nabyte chyba w szepetowskich barakach, białe, tłuste, ukryte w szwach naszych mundurów. Druga, to coraz gorsze zaopatrzenie w żywność i wodę; konwojenci byli tutaj bezradni, gdyż to zależało od ogólnej organizacji transportów wojskowych. Głód coraz bardziej nam doskwierał i męczyły nas biegunki.

Pamiętam, że na jednym z postoi, na sąsiednich torach stał pociąg z żołnierzami sowieckimi. Wyglądałem przez małe okienko i nagle zauważyłem, że jeden z ich oficerów intensywnie mi się przygląda. Nagle zaczął szybko coś mówić i pokazywać, a następnie wyjął plik pieniędzy. Okazało się, że zauważył na mojej ręce coś świecącego. Był to złoty szwajcarski zegarek, który podarował mi ojciec na urodziny. Miałem go wiele lat i byłem do niego bardzo przywiązany. Przestraszyłem się więc bardzo. Nie wiedziałem co robić. Oficer szarpał mnie i wymachiwał pieniędzmi. Lecz już po kilku sekundach zdjąłem zegarek i chwyciłem wszystkie pieniądze. Następnie przepchnąłem się do drzwi. Nie wiem, jakim cudem przekonałem strażnika, żeby mnie puścił do wioski. Prawie wyfrunąłem z wagonu. Pędziłem ile sił i chyba instynktownie, może po zapachu, dotarłem do piekarni. Tam cała miejscowa ludność stała w kolejce po chleb. Ja wymachując pieniędzmi dotarłem do wydających pieczywo. Musiało być bardzo dużo tych pieniędzy, bo szybko zostałem obsłużony. Mało tego, ponieważ byłem sam, oni załadowali na jakiś wózek czterdzieści bochenków i przywieźli pod mój wagon. Cały chleb został starannie podzielony. Czułem się bohaterem. Pod powiekami miałem łzy i już nawet nie pamiętam, czy były to łzy radości czy smutku.

A pociąg znów jechał... i czasami wydawało się, że ten "pociąg-widmo", poruszając się to na wschód, to na zachód, nie ma celu i końca. Jednak dojechał. Pewnego dnia o świcie wyładowano nas na wysokim brzegu rzeki w Jagodzinie2). Na polanie ujrzeliśmy dużo tablic z polskimi nazwami miast: Lublin, Warszawa, Kielce, Kraków itp. Nasi konwojenci jakby dostali skrzydeł, grupując nas według listy przy poszczególnych tablicach. Zostałem ustawiony przy tablicy "Warszawa". Nadjechały ciężarówki z prowiantem. Każdy otrzymał pół bochenka chleba i dużą zamrożoną na kość rybę, około pól metra długości; były również do wyboru konserwy rybne. Większość wybierała po jednej konserwie, bo co tu było robić z taką surową nie patroszoną rybą.

Nastąpił ostatni etap naszej wędrówki. Po mozolnym wyczytaniu imion i nazwisk i na sakramentalne już słowo "dawaj", żołnierzy kierowano na brzeg rzeki w stronę mostu, na środku którego stało kilku oficerów niemieckich i sowieckich. Na drugim brzegu rzeki widzieliśmy długi szereg innych polskich żołnierzy - jak się okazało urodzonych lub zamieszkałych na wschodnich terenach Polski. Ich los okazał się bardziej tragiczny. Zakończyli życie w obozach Katynia, Ostaszkowa i innych.

Tutaj, na moście, odbywała się formalna wymiana: jeden za jednego, w jednakowych mundurach i spod jednego znaku. Znaleźliśmy się nagle w rękach właściwego nieprzyjaciela, niepewni dalszych losów, chociaż żegnający nas konwojenci mówili, że jedziemy "domoj".

Ceremonia wymiany trwała długo i dopiero wieczorem pod opieką uzbrojonych niemieckich żołnierzy kolumna nasza dotarła do podstawionych wagonów towarowych. Nastąpiło załadowanie, krótkie niemieckie rozkazy, ryglowanie drzwi i znów jazda z licznymi postojami. Rankiem dojechaliśmy do Lublina. Ku naszemu zdziwieniu, dworzec był przepełniony ludźmi. Liczne transparenty w rodzaju "Witajcie z sowieckiej niewoli", czy też doraźne punkty żywnościowe stwarzały wrażenie kresu naszej wędrówki. Niestety, pociąg został otoczony przez wojsko; ustawiono karabiny maszynowe. Wzbudziło to wiele niepokoju zarówno wśród nas, jak i wśród rodzin, licznie przybyłych w oczekiwaniu na nasze zwolnienie. Były to oczywiście rodziny osób pochodzących z Lublina i okolic. Dopiero komunikat wydany przez głośniki stacyjne o konieczności dezynfekcji pociągu i jeńców uspokoił nieco zainteresowanych. Wydawało się to logiczne, gdyż "prezenty", jakie przywieźliśmy od naszego wschodniego sąsiada, a które kryły się w naszej bieliźnie i mundurach budziły odrazę nawet wśród Niemców. Lecz jeszcze tego samego dnia pociąg ruszył na zachód, aż do Radomia. Tam po szybkim wyładowaniu ulokowano nas w naszych dawnych koszarach wojskowych. Rozpoczęto codzienną kąpiel, wymianę bielizny, dezynfekowanie mundurów. Jednym słowem, byliśmy stałymi klientami radomskiej odwszalni. Przy okazji zmieniłem zniszczony mundur piechura na lotniczy i płaszcz na kawaleryjski. Pozwoliło mi to na pozbycie się "wschodnich pamiątek".

Wiele różnych plotek krążyło po koszarach. O tym, że niebawem nas zwolnią i o tym, że wyślą nas dalej do Rzeszy, do jenieckich obozów. Tu, w Radomiu, dotarły do nas wiadomości o dalszych losach kampanii wrześniowej, o losach Warszawy i o okrutnej okupacji. Pogłębiło to mój niepokój o życie żony i reszty rodziny.

W koszarach nastąpiła szczegółowa rejestracja wszystkich jeńców (dane personalne, przebieg służby wojskowej itp.). Działająca w tym czasie placówka Czerwonego Krzyża umożliwiła w krótkim czasie powiadomienie żony o moim losie.

Pobyt w radomskich koszarach zakończył się szybko i niespodziewanie. Załadowani do wagonów powędrowaliśmy na południe, na dalszą tułaczkę. Niepewność jutra bardzo wszystkich przygnębiała.

Kaisersteinbruch, Stalag XVII A, w baraku

Po długiej podróży przywieziono nas aż pod Wiedeń i popędzono do Stalagu XVII A w Kaisersteinbruchu3), blisko granicy węgierskiej. Obóz był olbrzymi, przeznaczony dla wielu tysięcy jeńców i mocno strzeżony. Baraki miał długie, na kilkaset osób, z piętrowymi pryczami i siennikami. Znów rozpoczęły się rutynowe kąpiele, odwszawianie odzieży, rejestracja oraz badania lekarskie. Obóz przepełniony był Polakami oraz niewielką liczbą angielskich lotników i marynarzy, którzy w mocno odrutowanej części obozu byli widoczni tylko z daleka. Umożliwiono nam wreszcie pisanie listów do rodzin, lecz bez jakiejkolwiek wiadomości z tamtej strony. Nadchodziła zima, która w tych okolicach nie była groźna i uciążliwa.

W początkach grudnia niewielką grupą wywieziono nas do Tyrolu, w pobliże Salzburga, do małego miasteczka Teufelmle, położonego pośród alpejskich szczytów, gdzie zima już była w pełni, a śniegi utrudniały komunikację. Umieszczono nas na terenie przedsiębiorstwa budowy autostrady Monachium-Linz. Obóz był malutki, z barakami po dawnej służbie pracy, jednak w porównaniu z dotychczasowymi warunkami okazał się luksusem. Pokoje kilkuosobowe, centralne ogrzewanie, łóżka piętrowe z prawdziwą pościelą, obok ogólna jadalnia, izba chorych i zmywalnia. Obsługa i straż obozowa to przede wszystkim austriaccy żołnierze w starszym wieku, niektórzy nawet uczestniczyli w 1 wojnie światowej. W służbie "Najjaśniejszego Pana" przechodzili oni taki sam los, jak my w 1939 r. tylko - jak mówili - w znacznie gorszych warunkach.

Surowa i śnieżna zima wstrzymała wszelkie roboty przy autostradzie, poza robotami porządkowymi w samym obozie. Skąpe wiadomości, jakie dochodziły do nas o działaniach wojennych można określić słowami: "na zachodzie bez zmian". Wszyscy oczekiwali nadejścia wiosny, gdyż - według przewidywań obozowych "strategów" - miała ona przynieść rozstrzygnięcie wojny.

Kaisersteinbruch, Stalag XVII A, msza polowa

Nadeszły święta Bożego Narodzenia, pierwsze w niewoli, smutne, przygnębiające, z daleka od rodziny i bliskich, bez żadnych wiadomości o ich losach. Wspólna skromna kolacja wigilijna z wartownikami i ich rodzinami, życzenia rychłego powrotu do domu od dowódcy - wszystko to nie mogło rozwiać rozpaczy i tęsknoty. Wędrujący nocą wigilijną od pokoju do pokoju żołnierz w hełmie i z karabinem, z zatkniętą w lufie płonącą świeczką, śpiewający w każdej izbie znaną nam kolędę Cicha noc, do reszty wzruszył serca i wycisnął niejedną łzę.

Tymczasem powoli nadchodziła wiosna, czerniały ośnieżone zbocza górskie i zieleniły się niżej położone pola. Nareszcie dostałem pierwszy list z domu, który uspokoił dręczącą niepewność. Na miejscu rozpoczęły się prace ziemne przy budowie drogi. W niedziele i święta obowiązkowa była musztra pod okiem polskiego szefa, sierżanta, abyśmy nie zapomnieli, że jesteśmy żołnierzami. W każdą niedzielę maszerowaliśmy też do kościoła, gdzie w opróżnionej z cywilnych wiernych świątyni słuchaliśmy nabożeństwa. Kiedyś po zakończeniu mszy któryś z żołnierzy zaintonował "Boże, coś Polskę". Tę wzruszającą chwilę trudno zapomnieć.

Kiedy lato było już w całej pełni, nadeszły hiobowe wieści z frontu. Francja, nasza jedyna nadzieja, skapitulowała. Nastał znów okres przygnębienia i nostalgii. Do mnie dotarła dobra wiadomość osobista. Urodził mi się syn; wraz z listem dostałem nawet jego fotografię. Chodziłem dumny jak paw, odbierając liczne gratulacje od kolegów i austriackich opiekunów.

Po kilku tygodniach nadszedł niespodziewany rozkaz likwidacji obozu i wyjazdu do Kaisersteinbruchu. Z żalem żegnaliśmy alpejskie szczyty, przychylną ludność i wygodne warunki pobytu. Obóz pod Wiedniem zastaliśmy przepełniony jeńcami z Belgii, Holandii i Francji; był również kolonialny oddział z północnej Afryki. Straszliwy obraz przedstawiali ci żołnierze - zmordowani, obdarci, a przede wszystkim głodni. Oddzieleni od polskich jeńców drucianym ogrodzeniem mogli się jednak kontaktować z nami w trakcie handlu wymiennego. Dzieliliśmy się z nimi resztkami przydziałowej zupy. Odbywały się też rozmowy "polityczne" z francuskimi kolegami przy pomocy gestów i przygodnych tłumaczy, o tym czy musieli umierać za Gdańsk lub tak szybko kapitulować. Wszystkie te rozmowy kończyły się wspólną troską o dalszy przebieg wojny. Całą nadzieję na jej szybki koniec upatrywaliśmy w Anglii.

W tym czasie rozpoczęły się w obozie kolejne rejestracje i kilkakrotne badania lekarskie. Niech Bóg da zdrowie wiedeńskim lekarzom za ich "trafną" diagnozę dotyczącą mojej osoby. Przy na ogół dobrym moim samopoczuciu i apetycie stwierdzili u mnie przewlekłe schorzenia żołądkowe. Po obozie bowiem krążyły wieści o szybkim zwolnieniu znacznej części polskich jeńców do domu.

I tak pewnego wrześniowego dnia liczną naszą grupę załadowano do wagonów i wywieziono do kraju, do ostatniego już obozu przejściowego w Ostrzeszowie. Zaopatrzeni w dokumenty lekarskie, mówiące o całkowitej "niezdolności do pobytu w niewoli", przeszliśmy kilkudniową kwarantannę i dokładne oględziny. Podzielono nas na grupy, w zależności od miejsca zamieszkania, wydano stosowne dokumenty i wsadzono do osobowego pociągu Ostrzeszów-Warszawa. Ulokowani byliśmy w kilku przedziałach, pod opieką niemieckiego strażnika, który zgodnie z posiadaną listą wypuszczał na mijanych stacjach zamieszkałych tam jeńców. Gdy pociąg dojechał do Żyrardowa pożegnałem się z resztą kolegów i konwojentem, wysiadłem i ruszyłem wolny powitać żonę i nie znanego mi jeszcze potomka.

Dziś, po wielu latach, gdy dobiega końca moja życiowa wędrówka, widzę, że ten krótki epizod był tylko małą cząstką wstępu do wielkich zbrodni, bezprawia i gwałtu czynionych na naszym narodzie, tak z prawej, jak i z lewej strony granic. Musimy wierzyć, że następne pokolenia - świadome ofiar i trudu poniesionych dla uzyskania wolności i niepodległości - swoją mądrością i rozważnym działaniem nie dopuszczą, by ją znów utracić.

Tadeusz ŚniegockiŁódź, 1994 r.

Przypisy

1) Szepetówka (ukr. Шепетівка, Szepetiwka) – miasto obecnie na Ukrainie, siedziba rejonu w obwodzie chmielnickim. We wrześniu 1939 roku sowieci założyli tu jeden z obozów zbiorczych dla polskich jeńców wojennych.

2) wg Wikipedii: Jagodzin – dawna wieś na Ukrainie (Wołyń), obecnie nie istnieje. Położona kilkanaście kilometrów od obecnej granicy polsko-ukraińskiej. Nazwa wsi funkcjonuje obecnie w postaci nazwy polsko-ukraińskiego przejścia granicznego Dorohusk-Jagodzin.

W internetowym materiale - "Jeńcy września w niewoli sowieckiej w 1939 r. Przed zagładą" Albina Głowackiego, który pochodzi z publikacji "W przeddzień zbrodni Katyńskiej. Agresja Sowiecka 17 września 1939 roku", Polska Fundacja Katyńska, Warszawa 1999, można przeczytać:

Ze źródeł NKWD wynika, że w Jagodzinie na moście pontonowym, akcja wymiany jeńców trwała od 30 października do 7 listopada oraz 14 listopada 1939 r. Niemcy przejęli wówczas 17 822 osoby (w tym 19 dzieci), czyli 1 782 osoby dziennie. Natomiast strona sowiecka przejęła od Niemców 3 348 osoby w ciągu siedmiu dni (od 30 października do 14 listopada 1939 r.), tj. dziennie średnio 478 osób.

3) Już we wrześniu 1939 r. hitlerowcy uruchomili Stalag 17A w Kaisersteinbruch. Był jednym z pierwszych obozów wojskowych w byłej Austrii, a także jednym z pierwszych obozów internowania w całej III Rzeszy. Składał się z obozów I i II. Obóz I to 41 murowane baraki i 4 mniejsze budynki, pamiętające ubiegłe stulecie. Obóz II to 31 drewniane baraki, oraz 8 mniejszych budynków zbudowanych już w czasach III Rzeszy. W styczniu 1941 roku, obóz osiągnął maksymalną pojemność 73 583 żołnierzy, 970 oficerów i 220 cywilów. W kolejnych latach liczba jeńców wynosiła 25 - 53 tys.

W okresie opisywanym przez Tadeusza Śniegockiego w obozie więzieni byli głównie Polacy i Anglicy. Później dotarli tu Francuzi (najliczniejsza grupa) oraz Belgowie, jeszcze później - Jugosłowianie, Serbowie i Rosjanie. Ponadto znaleźli się tu przedstawiciele Amerykanów, Holendrów, Greków, Czechów, a w końcowej fazie wojny - Włochów.

W internecie jest sporo materiałów o Stalagu 17A i 17B, a nawet film fabularny. Większość źródeł jest anglojęzyczna, trochę po niemiecku i francusku:

MpS, październik 2018