Saga rodziny Szumskich

O autorze

Niniejszy tekst został spisany przez naszego ojca Józefa Szumskiego. Na nośnik komputerowy przepisał go starszy syn, Zygmunt. Ja natomiast dodałem śródtytuły, odsyłacze internetowe oraz przypisy. Pominąłem oryginalny podział na strony. W nielicznych przypadkach zmieniłem kolejność akapitów. Czasem ingerowałem w tekst, np. dzieląc długie zdania (MpS).

Nazwisko

Ród Szumskich pochodzi z Litwy, Ziemi Wileńskiej. Najstarszym znanym przodkiem tego rodu był podobno szaman1), w języku litewskim szauman. Gdy podczas bitwy grunwaldzkiej wsławił się w boju, król Władysław Jagiełło nadał mu szlachectwo i herb: jastrzębia trzymającego w szponie podkowę, na Litwie Krogulcem, a w Koronie Jastrzębcem zwany. Wówczas to Szaumanowi przydano przydomek od jego ojcowizny Szumski, a więc pełne nazwisko brzmiało Szauman Szumski, z czasem spolszczone na Szuman Szumski.

Dziad mój jeszcze używał nazwiska Szuman Szumski i pieczętował się herbem Jastrzębiec. Pieczęć mosiężna, jako pamiątka, przechowywana była na strychu naszego domu, w Międzylesiu pod Warszawą (przy Głównej 21, obecnie Żegańskiej). Zaginęła w sierpniu 1944 r. w zrujnowanym i spalonym przez żołdaków hitlerowskich domu.

Ojciec mój, Ignacy Szumski, nie używał już podwójnego nazwiska. Był szczerym demokratą i sympatykiem Polskiej Partii Socjalistycznej.

Jastrzębiec

Pradziad

Pradziad, którego imienia nie znam, podobno przehulał dość znaczny majątek ziemski. Strzelał bardzo celnie i nigdy nie wyjeżdżał z domu bez pudła pojedynkowych pistoletów.

Dziad

Dziad Wilhelm Szuman Szumski nie był już właścicielem ziemskim (possesionatus). Zarabiał administrowaniem majątków ziemskich. Był głównym zarządcą dóbr księcia Wittgensteina2). Ten ostatni posiadał olbrzymie połacie ziemi i lasów oraz szereg majątków ziemskich na Polesiu. Tak więc mój ojciec, Ignacy Szumski urodził się, w należącym do księcia, majątku Iserna w pobliżu miasta Słucka.

Był człowiekiem uczciwym i prawym, szanowanym przez okoliczną ludność. Ta zamiast jeździć do odległego carskiego sądu, często prosiła go o rozstrzyganie sporów. Jako pierwszy sprowadził na Polesie pomidory. Miał pasiekę, którą sam lubił doglądać. Był nie tylko świetnym pszczelarzem, ogrodnikiem i rolnikiem, ale także mierniczym. Posiadał astrolabię3) i łańcuchy miernicze, wykonywał pomiary i sporządzał mapy pól. Ponadto był zawołanym myśliwym. Słynął w okolicy z największej liczby upolowanych niedźwiedzi. Jednego z polowań dziad i ojciec o mało nie przypłacili życiem. Wybrali się na polowanie we dwu, stali na stanowisku na ścieżce niedźwiedziej, po której zwierzę musiało przechodzić. Trwało to na tyle długo, że dziad zrezygnował z dalszego czekania i zapalił papierosa, Tymczasem niedźwiedź był już blisko, ryknął i stanął na tylne łapy. Dziadek uskoczył za drzewo i uciekał dookoła niego, gotując strzelbę skałkówkę. Ojciec, chcąc ocalić dziadka, podskoczył z boku i zwrócił uwagę zwierza na siebie. Był wówczas jeszcze bardzo zwinnym młodzieńcem. Niedźwiedź obrócił się do niego, w tym czasie dziadek, jednym celnym strzałem powalił misia u stóp ojca. Było to chyba jedyne polowanie mojego ojca na niedźwiedzia, bo w niewiele lat potem niedźwiedzie na Polesiu stały się rzadkością.

Z opowiadań ojca wiem, że do puszcz księcia Wittgensteina na Polesiu, przyjeżdżał na polowania incognito późniejszy cesarz Wilhelm II, którego dziadek niejednokrotnie ustawiał na stanowisku. Późniejszy cesarz niemiecki miał niesprawną jedną rękę (jak się wówczas mówiło "uschniętą"), dlatego używał lekkiej strzelby, specjalnie dla niego zrobionej.

Gdy po kilkudziesięcioletniej pracy dziad opuszczał stanowisko głównego zarządcy, książę Wittgenstein zapytał go, jak wielki majątek zakupił za czasów administracji. Dziad odrzekł, że wykształcił na uniwersytecie dwu synów, Józefa na doktora medycyny i Ignacego na lekarza weterynarii oraz wyposażył 4 córki. Książę powiedział, że jest to jedyny znany mu przypadek, gdy administrator wielkich dóbr, sam nie został właścicielem ziemskim. Podziękował i polecił wypłacić dziadkowi znaczną gratyfikację pieniężną.

Dziadkowie Wilhelm i Wilhelmina Szuman Szumscy mieli sześcioro dzieci: Marię, Józefa, Jadwigę, Ignacego, Felicję i Michalinę.

Maria wyszła za mąż za Dubiskiego i miała dwie córki: Melanię i Helenę. Ta ostatnia została zamordowana przez hitlerowców, gdy znaleźli u niej magazyn broni.

Józef został doktorem medycyny i osiadł na Kaukazie, gdzie ożenił się z Rosjanką.

Jadwiga wyszła za mąż za doktora medycyny Borowiskiego, który osiedlił się w Nieświeżu i stamtąd został wzięty jako zakładnik w 1920 roku. Zmarł na tyfus w więzieniu, zaraziwszy się przy leczeniu współwięźniów. Dr Borowiski pozostawił w Nieświeżu urządzony przez siebie szpitalik, w którym jako chirurg dokonywał operacji, oraz dwa domy, z których jeden później ciotka Jadwiga Borowiska zapisała dla gimnazjum w Nieświeżu, z dożywotnim mieszkaniem dla ciotki Felicji Formago, a drugi zapisała siostrze Michalinie Ryszkiewiczowej. Borowiscy dzieci nie mieli.

Przez ostatnie lata dziadek mieszkał u Borowiskich, tj. u córki Jadwigi w Nieświeżu. Tutaj też zmarł, w czasie wojny rosyjsko-japońskiej (1904-5). U cioci Jadwisi pozostał dokument nadania szlachectwa, przez króla Władysława Jagiełłę, z jego pieczęcią i podpisem. Dokument ten został zniszczony, wraz z innymi w r. 1920, gdy dr Borowiski został wzięty jako zakładnik, przez Armię Czerwoną lub jej CzeKa (ЧК - Черезвычайная Комиссия).

Ojciec

Ignacy, mój ojciec, dzieciństwo miał "sielskie - anielskie". Jednak do gimnazjum musiał iść rosyjskiego w Słucku. Oczywiście także do internatu, bo z Iserny do Słucka było ponad 15 km.

Już w gimnazjum należał do konspiracyjnego kółka marksistowskiego i prowadził jego nielegalną bibliotekę.

Był bardzo zdolnym matematykiem i w niższych klasach rozwiązywał zadania maturalne, jako ściągi dla zdających. Będąc w siódmej, czyli przedostatniej klasie gimnazjum miał zatarg z nauczycielem matematyki. Ten go spytał "Сколько дважды два?" (Ile to dwakroć dwa?), na co ojciec odpowiedział "На глупой вопрос ответа нет!" (Na głupie pytanie nie ma odpowiedzi!). Wyszedł z klasy i trzasnął drzwiami. Po tym incydencie powrócił do domu, do Iserny, ale o powrocie do gimnazjum i maturze nie mogło już być mowy.

Ojciec miał zamiar iść na studia politechniczne, ale skoro nie otrzymał matury, pojechał do Dorpatu (obecnie Tartu w środkowej części Estonii). Wstąpił tam na wydział weterynarii Uniwersytetu Dorpackiego, gdzie przyjmowano po ukończeniu 6 klas gimnazjum.

Na tym samym uniwersytecie, na wydziale medycyny, kształcił się jego starszy brat Józef. Podczas wakacji obaj bracia leczyli, oczywiście darmo, okoliczną ludność na Polesiu. Przeprowadzali nawet operacje chirurgiczne, np. odcięcie wielkiej narośli na ludzkiej głowie. Po ukończeniu uniwersytetu w Dorpacie, gdzie uznano go za zdolnego chirurga, Ignacy Szumski otrzymał dyplom lekarza weterynarii.

Pierwszą samodzielną praktykę odbył na Kaukazie, gdzie został delegowany do walki z epidemią nosacizny u koni. Była to choroba nieuleczalna, zakaźna także dla ludzi, więc chore konie trzeba było zabijać i niszczyć. Na tym tle dochodziło do buntów plemion kaukaskich, które nie rozumiały tej konieczności. Praca była więc niebezpieczna.

Wynagradzała wszystko piękna natura kaukaskich gór, którymi ojciec był zachwycony. Niestety, tam właśnie zachorował ciężko na tyfus. Powiadomiono jego brata Józefa, który przyjechał i zastosował skuteczną terapię.

Rezydencja Poklewskich w Talicy

Następną praktykę ojciec odbywał w Kijowie w rzeźni. Tam wśród weterynarzy Rosjan panował zwyczaj brania łapówek, w zamian za co puszczano chore sztuki na ubój. Ojciec, jako człowiek uczciwy, łapówek nie brał i wraz z kolegą, zaczął walczyć z łapownictwem. Skutek walki był taki, że obaj musieli opuścić pracę. Wówczas dali sobie nawzajem słowo, że w tym zawodzie nie będą więcej pracować. Ojciec słowa dotrzymał i w swoim zawodzie lekarza weterynarii pracował potem tylko podczas wojen: rosyjsko-japońskiej i pierwszej światowej, bo musiał, jako zmobilizowany lekarz weterynarii.

W tym czasie szwagier ojca, dr Borowiski pracował jako lekarz pp. Poklewskich w Talicy na Syberii. Kiedy więc ojciec został bez pracy, polecił go Wincentemu Poklewskiemu. Ten ostatni zatrudnił ojca jako księgowego.

Wincenty Poklewski Koziełł, był synem powstańca z 1863 r., zesłanego na Syberię. Tam Poklewscy dorobili się wielkiej fortuny. Mieli kopalnię złota i platyny na Uralu, własne browary w Talicy, własne kamienice w większych miastach, własną linię kolejową, swoim kosztem wybudowaną, ze stacją Поклевская (Poklewskaja). Mieli też piękną rezydencję z oranżerią, w której dojrzewały pomarańcze i cytryny.

Pracując w Talicy ojciec poznał moją przyszłą matkę Cecylię Śniegocką. Ponieważ w języku rosyjskim jej imię wymawiano "Kikilia", co brzmało śmiesznie, a nawet brzydko, więc zmieniła imię Cecylia na Celina.

Matka była córką Tomasza Zagłoby Śniegockiego, powstańca z 1863 r. i Jolanty z Prandotów Trzcińskich, którzy mieli majątki ziemskie nad Gopłem, m. in. Popowo i Ostrowo. Trafiła do Talicy, jako przedszkolanka, polecona przez pannę Stefanię Sempołowską4), swą bliską krewną.

U Poklewskich pracowało wielu Polaków zesłanych na Syberię lub Ural. Panna Stefania opiekowała się więźniami politycznymi, stąd zapewne jej kontakty z Poklewskimi.

Rodzice moi pobrali się w Talicy i tam w dniu 24 maja 1898 urodził się ich pierworodny syn, mój najstarszy brat, Zygmunt Szumski. W 4 lata później w Jekaterynburgu, 5 stycznia 1902 urodziła się moja siostra Jadwiga Szumska, primo voto Siedlecka, secundo voto Płocharska († 3 marca 1984 w Łodzi).

Jekaterynburg
Japońscy żołnierze ścinają obywateli chińskich, podejrzanych o sprzyjanie Rosjanom

Ojciec brał udział w wojnie japońskiej 1905 roku, zmobilizowany jako lekarz weterynarii w stopniu podpułkownika5). Został nawet odznaczony Orderem Świętego Stanisława6), głównie za odwagę i opanowanie wobec zagrożenia, podczas odwrotu wojsk rosyjskich spod Mukdenu.

Jego miejsce, jako weterynarza, było przy taborach, które z racji powolnego poruszania się, były podczas odwrotu narażone na największe niebezpieczeństwo. Mimo, że nie był oficerem liniowym, musiał objąć dowództwo oddziałów opuszczonych przez tchórzliwych dowódców: najpierw pułku a potem dywizji.

Opowiedział mi o takim epizodzie z tego odwrotu. Jechał konno na czele oddziału, prowadząc go stępa. Naraz przyjeżdża esauł7) kozacki z rozkazem dowództwa, żeby jechać co koń wyskoczy. Ojciec spokojnie odpowiada "Я не поеду" (nie pojadę), na co esauł "Я вас под полевой суд за неисполнение отдам!" (za niewykonanie doprowadzę was przed sąd polowy!).

Ojciec dobrze umiał czytać mapę topograficzną i wiedział, że przed nimi jest przeprawa przez rzekę z wąskim mostem. Obawiał się, że w panicznym odwrocie, wojsko nie będzie w stanie się przeprawić. Uważał, że nie wolno dopuścić do paniki i za wszelką cenę, nawet ryzykując bój ariergardy, trzeba zachować spokój.

Rzeczywiście przy przeprawie działy się potem dantejskie sceny. Ludzie, konie i wozy spychane przez nacierających galopem, w panicznej ucieczce wpadali do wody i tonęli.

Tymczasem ojciec, nieco później, dowodzone przez siebie oddziały przeprawił bez strat. Oczywiście sąd polowy się nie odbył.

Inny obrazek. Ojciec siedzi na sopce. Sopkami nazywano pagórki, charakterystyczne dla krajobrazu Mandżurii. Był nawet znany powszechnie, do połowy XX wieku, modny walc "На сопках Маньчжурии" ("Na sopkach Mandżurii"8)). Otóż ojciec wypróżnia się na sopce, jednocześnie obserwując otoczenie, gdy przybiega деньщик (dyżurny dzienny, adiutant), salutuje i wrzeszczy: "Ваше Высокоблагородие9), Йапонцы!" (Wasza Ekscelencjo, Japończycy!). Na to ojciec, nie przerywając czynności, której się oddawał: "Ничево, успеем." (głupstwo, zdążymy). Деньщик zaskoczony spokojem ojca odpowiada: "Так точно, успеем!" (Tak jest, zdążymy!) i przestaje się trząść ze strachu.

Oficerowi w wojsku carskim przydzielano na wojnie żołnierza do obsługi, tzw. ordynansa. Otóż ojcu przydzielono szeregowca o nazwisku Kowalienko, który miał cywilne stanowisko kucharza w ekskluzywnym hotelu. Dzięki temu ojciec podczas pochodu miewał smaczne obiady, bo ten kucharz był mistrzem w swoim fachu i potrafił w warunkach polowych ugotować i przyrządzić "prawie z niczego".

Aliści pewnego razu zdarzyło się, że w szczególnie uciążliwych warunkach obiad był bez deseru. Ojciec, na koniec obiadu, pyta więc: "A десерт, Коваленко?" (A deser, Kowalienko?). Ordynans na to dowcipnie: "В гаольяне, Ваше Высокоблагородие!" (W gaolianie, Wasza Ekscelencjo!). Dowcip polegał na tym, że słowo "десерт" fonetycznie jest prawie identyczne z "где серут", co znaczy "gdzie srają". Natomiast gaolian10) to roślina uprawna, podobnie jak kukurydza rosnąca gęsto i wysoko, gdzie żołnierze chadzali za potrzebą.

Perm

Po wojnie japońskiej rodzice przenieśli się do Permu11). Ojciec znalazł pracę jako urzędnik w "akcyzie", czyli w monopolach. 10 listopada 1907, urodził się mój brat Władysław († 11 lipca 1980 w Warszawie) i wreszcie, ja - Józef Szumski 3 kwietnia 1909 r. Tam też, najstarszy nasz brat Zygmuś, ukończył gimnazjum rosyjskie. W roku 1916 wstąpił na wydział medycyny Permskiego Uniwersytetu.

Podczas pierwszej wojny światowej ojciec, zmobilizowany jako lekarz weterynarii, był na froncie w Karpatach. Po roku zachorował tam ponownie na tyfus i został wysłany na tyły frontu, aż do Turkiestanu, następnie do Samarkandy. W Samarkandzie ojciec zorganizował duży lazaret koni na potrzeby armii.

Turkiestan

Gdy ojciec znalazł się na głębokich tyłach wojny, w Turkiestanie, tęsknił do rodziny. Napisał do swej żony Cesi Szumskiej list, w którym pisze, że jest tam tak ciepło, iż róże kwitną na Boże Narodzenie. Prosił, żeby żona wraz z dziećmi przyjechała do niego na wakacje. Matka moja, która kochała ojca bezgranicznie, niewiele myśląc spakowała kufry i z trojgiem dzieci (Jadzią, Władziem i Józiem) wsiadła do pociągu i z Permu, przez Ural, stepy i pustynie pojechała do Turkiestanu.

Willę z 5-cio pokojowym mieszkaniem, zostawiła pod opieką Zygmusia, który wówczas już studiował. Nie przypuszczała, że do tego domu i całego dobytku ich dwudziestoletniej pracy, nigdy już nie wrócą.

Pamiętam tę podróż przez piękne góry Uralu, następnie przez bezkresne stepy. Pamiętam, jak ojciec nas spotkał na stacji kolejowej w Turkiestanie, jak serdecznie nas witał i całował, jak zawiózł nas pięknym powozem, zaprzężonym w trójkę koni, do domu, jak częstował nas jajkami na miękko „bo to kwestia 5-ciu minut w piachu”. Był to chyba jeden z najszczęśliwszych dni mojego życia.

Rodziców zawsze bardzo kochałem. Gdy ojciec był na karpackim froncie, bardzo się o niego niepokoiliśmy. Długa rozłąka wywołała tęsknotę. Wszystko to spowodowało, że spotkanie z ojcem tak wryło mi się w pamięć.

W dniu 11 lipca 1980 r. o godzinie 21:30 zmarł na raka jelita grubego ukochany brat mój Władysław Szumski. Pochowaliśmy go na cmentarzu w Warszawie na Marysinie Wawerskim w grobie rodzinnym, w którym pochowani są moi Rodzice. Osierocił syna Bogdana Szumskiego, studiującego w Akademii katolickiej w Warszawie muzykologię, a specjalizującego się w muzyce organowej.

Miasto Turkiestan położone jest wśród stepów i tworzy oazę. Lato jest tam bardzo upalne. Temperatura w słońcu przekraczała 60 stopni Celsjusza. Jedynie wieczory i noce są chłodniejsze. Zajadaliśmy się tam morelami, które były nadzwyczaj słodkie i soczyste.

Przez miasto często przeciągały karawany wielbłądów.Często przyglądałem się tym zwierzętom o pięknym, majestatycznym chodzie oraz opalonym prawie na czarno poganiaczom. Środkiem lokomocji pojedynczych Uzbeków były osiołki. Te były bardzo uparte. Niektórzy jeźdźcy miewali nahajki zakończone ostrym gwoździem, raniącym biedne zwierzęta. Mój ojciec zwalczał takie znęcanie się nad zwierzętami i odbierał jeźdźcom te narzędzia tortur. Tu w Turkiestanie po raz pierwszy wraz z Władziem jeździliśmy oklep na osiołkach. Pojazdami były arby - platformy na dwu wysokich kołach - zaprzężone w pojedyncze konie.

Atrakcją miasta był piękny meczet, zbudowany podobno jeszcze za Tamerlana (Timur Lenk, czyli Chromy). Przed meczetem rosła piękna stara morwa, rodząca ciemnofioletowe owoce, uważana przez Uzbeków za święte drzewo. Meczet miał zewnętrzne ściany wyłożone różnokolorowymi kafelkami ceramicznymi, błyszczącymi w słońcu piękną gamą kolorów. Prócz tego wewnątrz meczetu były piękne mozaiki, z których niegdyś carscy żołdacy wydłubali złote zdobienia.

Uzbecy nosili bawełniane chałaty z wierzchu pokryte naturalnym jedwabiem, na głowie tiubitiejki, czyli okrągłe czapeczki, pokryte pięknym kolorowym haftem ze srebrem i złotem. Spodnie wpuszczali w iczigi - miękkie długie buty, wkładane w rodzaj pantofli. Te ostatnie zdejmowano przed meczetem lub mieszkaniem, wchodząc tylko w iczigach. Im bogatszy był Uzbek, tym więcej posiadał żon. Bogaci jechali na targ arbą, wioząc na niej wiele żon.

Młode dziewczęta uzbeckie zaplatały włosy w kilkadziesiąt warkoczyków, zakończonych ozdobami, często srebrnymi monetami. Uzbeczki przeważnie nosiły niebieskie płaszcze, zakończone z przodu głowy czadrą, tj. czarną półprzezroczystą zasłoną, która dla patrzącego z zewnątrz zakrywała całkowicie rysy twarzy. Dziewczęta i kobiety uzbeckie malowały paznokcie na karminowo.

Chaty budowano tu z cegieł suszonych na słońcu, zrobionych z gliny zmieszanej z sierścią. Domy budowane z takiego materiału są wygodniejsze, niż budowane w sposób europejski. Dzięki temu, że cegły takie zawierają sporo wilgoci, schnąc w czasie upałów, zarazem chłodzą mieszkanie. Kryte są płaskim dachem glinianym, a właściwie lessowym, na którym wiosną kwitną czerwone maki.

Z miasta Turkiestan ojciec został przeniesiony do Samarkandy. Droga kolejowa prowadziła przez Taszkient, stolicę ówczesnego Turkiestanu. Miasto zwiedziliśmy i chyba nocowaliśmy tam w hotelu, czekając na połączenie kolejowe do Samarkandy.

Pamiętam takie zdarzenie z tej podróży. Ojciec wysłał z miasta Turkiestanu do stacji kolejowej, dość odległej, arbę z naszymi rzeczami. My tymczasem jechaliśmy powozem. Dogoniliśmy arbę i widzimy, że ta stoi. Uzbek ukląkł na dywaniku i modli się do Allacha, bo jest akurat zachód Słońca. Żadne perswazje ojca, że spóźnimy się na pociąg, nie pomogły. Pociąg był tylko raz na dobę. Po przyjeździe na stację, ojciec prosił więc kierownika pociągu o jego zatrzymanie, dopóki Uzbek nie przywiezie naszych rzeczy. Na szczęście kierownik pociągu był mniej uparty.

Tiubitiejka

Iczigi
Współczesny podział polityczny

Samarkanda

W Samarkandzie ojciec wynajął dom, położony w dużym sadzie owocowym. Dom ten był podobno przedtem siedzibą tzw. progimnazjum. Był to duży dwuskrzydłowy budynek, z zabudowaniami gospodarczymi w podwórzu. Położony był na wprost parku i tzw. damby, czyli doliny. Rozciągał się z niej widok na pobliskie góry, z najwyższym szczytem Черепаха12) (Czerepacha - po polsku żółw). Zabudowania były położone przy szosie prowadzącej z miasta do stacji kolejowej. W pobliżu stacji znajdował się lazaret dla koni i wielbłądów, leczonych przez ojca. Dłuższy czas budynki stały opuszczone i mówiono, że w nich straszy. W oknach brakowało szyb i rzeczywiście dom mieszkalny sprawiał wrażenie niesamowite.

Budynki stały na wzniesieniu i od strony sadu podparte murowanymi przyporami. Z domu wychodziło się na sad owocowy i warzywny, których powierzchnia wynosiła parę hektarów. Na skłonie pagórka miały swe norki szakale. Wieczorami wyły, w sposób przypominający płacz dziecka. W sadzie miał też swoją norę lis. Pewnej nocy ojciec pracując przy biurku, zaobserwował szakala wskakującego przez okno. Wówczas wyjaśniło się, co w tym domu straszy. Przestało, gdy zostały wprawione szyby.

Samarkanda to miasto - ogród, oaza pełna zieleni, sadów, winnic i parków. Dzieli się na część starą - uzbecką i nową - europejską. Stare miasto zdobią piękne zabytki: meczet i mauzoleum Bibi Chanum, kompleks cmentarny Szah-i Zinda z grobowcem Tamerlana i grobami świętych muzułmanów.

Gdy ojciec wynajął zabudowania, sad był w dzierżawie spółki jednego Uzbeka i jednego Żyda bucharskiego. Żeby móc korzystać ze wszystkich owoców, ojciec zapłacił również dzierżawę za sad.

Meczet i mauzoleum Bibi Chanum
Kompleks cmentarny Szah-i Zinda
Kompleks cmentarny Szah-i Zinda
Owoc ajwy
Kwitnąca ajwa

Owoców było tam mnóstwo. Wiele drzew morelowych, o najrozmaitszych odmianach, dawało wspaniałe owoce. Pamiętam jedną odmianę moreli: owoc zupełnie biały, z rumieńcem z jednej strony, bardzo słodka. Jedna z alei w sadzie wysadzona była drzewami renklodowymi o nazwie Kok-sułtan. Były to okrągłe, bardzo soczyste, zielone z lekka złotawe, wspaniale gaszące pragnienie śliwy. Było sporo jabłoni, kilka grusz i cały gaik wiśniowy w dolince zalewanej wodą. Było też drzewo ałycza, rodzące czarne owoce o kształcie dużych, bardzo smacznych jagód, zwisających w gronach i wiele drzew owoców zwanych tam ajwa, a po polsku pigwa oraz krzewy winogron. Moreli było tak dużo, że suszyliśmy je, rozkładając w brytfannach na dachu. Trzeba było tylko pilnować, bo słońce spalało je na węgiel.

Niezwykle słodkie i soczyste były tam brzoskwinie i winogrona. Brzoskwinie można było zjadać tylko wprost z drzewa, bo na bazar trudno było je przenieść. Nawet przy delikatnym ucisku powstawały na nich plamki. Brzoskwiń nie można było przewozić, a więc i eksportować. Wspaniałe, ogromne, o lekko zaróżowionej skórce pokrytej meszkiem, która łatwo schodzi z owocu, nadzwyczaj słodkiego, soczystego i aromatycznego. Niebo w gębie. Uzbecy twierdzą, że biblijny raj był w Samarkandzie.

Z winogron najbardziej lubiłem "дамские пальчики" - podłużne, w połowie długości zaklęśnięte. Tak były soczyste, smaczne i tak miały cienką skórkę, że nie można do nich porównać, żadnych winogron europejskich. Dlatego też, słynny w całej Rosji Szustow, miał swoje winnice w Samarkandzie i tam też wytwarzał swoje wina i koniaki. Odmiana winogron Saint-Emilion była tak aromatyczna, że talerz winogron na stole wytwarzał wyraźny zapach w całym dużym pokoju. Były to owoce okrągłe o kolorze ciemno - fioletowym, wykwintnym smaku i aromacie. Prócz tego popularna była odmiana "kiszmisz", przeznaczana do suszenia na rodzynki, o drobnych zielonych, bardzo słodkich owocach, zupełnie bez pestek. Z tych też winogron, Uzbecy robili coś w rodzaju bardzo aromatycznego miodu, zwanego "bekmes". Używali go do różnych smakołyków.

Przed rewolucją za 2 ruble można było kupić całą arbę melonów i kawonów. Zygmuś przywiózł kiedyś taką arbę owoców do domu. Zajęły one cały pokój. Po każdym obiedzie na deser "szedł" na stół jeden melon i jeden kawon. Były nadzwyczaj soczyste i słodkie.

Prócz sadu był też ogród warzywny, który uprawialiśmy, sadząc z mamą pomidory, ogórki, bakłażany, ziemniaki, siejąc melony, rzodkiewki i inne potrzebne warzywa.

Niedaleko była sadzawka, a koło niej cały gaik starych dużych drzew orzecha włoskiego, ze wspaniałymi owocami. Często wdrapywaliśmy się z Władziem na te drzewa. Któregoś razu Władzio się obsunął i spadł z dość dużej wysokości, rozbijając twarz i przygryzając sobie wargę. Sąsiadka wpadła do naszego domu z okrzykiem "Владик убился!", co znaczy Władek się rozbił, a mama zrozumiała, że Władek się zabił i przerażona przybiegła do nas. Po tym wypadku Władzio miał już zawsze dolną wargę nieco odstającą.

Orzechy włoskie zbieraliśmy całymi wiadrami na zimę. Ochroniły nas od głodu, gdy wybuchła rewolucja 1917 r. Utworzył się wówczas front z Afganistanem i ojca zabrano na front afgański. Oczywiście z sadu mogliśmy już wtedy korzystać w bardzo ograniczonym zakresie, bo już było "всё народное", czyli wszystko było własnością ludu. Toteż lud zrywał niedojrzałe owoce, a my czekaliśmy na dojrzałe, których nie było.

Pisząc o Samarkandzie, nie sposób nie wspomnieć wspaniałych "lepioszek". Są to wyroby piekarnicze: okrągłe placki, dziurkowane specjalnym grzebieniem. Piecze się je przyklejone do wewnętrznej powierzchni półkulistego pieca, z paleniskiem pośrodku. Półnagi piekarz przykleja lepioszki specjalną poduszką, tak by pokryć całą powierzchnię pieca. Pieką się bardzo szybko. Po kilku minutach piekarz wyrzuca upieczoną lepioszkę na zewnątrz, sięgając specjalnym haczykiem. Są one chrupiące i bardzo smaczne.

Inną miejscową osobliwością jest czajchana, czyli uzbecka herbaciarnia. To duża izba, której podłoga pokryta jest pięknym dywanem, na którym wokół siedzą Uzbecy, popijając herbatę, czyli „czaj”. Używają do tego specjalnych filiżanek bez uszek, które zwą się "pijałY" (z akcentem na Y). Taką pijałę trzyma się trzema palcami od spodu. Siedzą oczywiście w kucki. Kolejno, palą też specjalną faję. Jest ona zbudowana następująco: u spodu ma naczynie kształtu gruszkowato – dyniowatego zawierające wodę. Stoi ono na dywanie i jest połączone z cybuchem i główką fajki, w której znajduje się tytoń, czasem z dodatkiem opium. Dym filtruje się przez wodę, która przy tym bulgocze. Siedzą i palą tę faję z ogromną powagą i w skupieniu.

Tandyr z lepioszkami
Skała Żółw (Czerepacha)

Szczyt Czerepacha widoczny był dobrze z okolic naszego domu. Nazwa pochodzi od kształtu najwyższej skały, rzeczywiście przypominającej żółwia. Dobrze zapamiętałem wycieczkę szkolną, a właściwie jeden jej epizod, związany z tą górą.

Wycieczka była dwudniowa, z noclegiem w Agałyku. Wstaliśmy z Władziem wcześnie, a ponieważ śniadanie jeszcze nie było gotowe, wyszliśmy na spacer. Byliśmy pierwszy raz w górach. Zobaczyliśmy przed sobą w przeźroczystym powietrzu jak na dłoni szczyt Czerepachy, zdawałoby się, tylko ręką sięgnąć. Powstał w naszych głowach niedorzeczny pomysł, żeby wejść na ten szczyt, nim herbata na śniadanie się zagotuje. Dołączyli do nas jeszcze jeden chłopiec i dziewczynka, która miała czerwony szal.

Oczywiście było to złudzenie optyczne. Szczyt leżał przed nami w odległości kilku kilometrów w linii prostej. Nie wzięliśmy też pod uwagę, bo tego nie było widać, że droga jest poprzecinana wieloma dolinami i grzbietami.

Osada Agałyk leżała w odległości ponad 20 km od szczytu. Trzeba było iść przez step w ogromnym upale. Chwilę wytchnienia dały nam dwa karagacze13), które tam znaleźliśmy. Są to drzewa z daleka wyglądające jak zielone bukiety. Na pniu o ciemnej chropawej korze osadzona jest okrągła kopuła, składająca się z gąszczu gałęzi i liści, bardzo drobnych i bardzo gęstych, o kształcie przypominającym liście grabu. Ulistnienie jest tak gęste, że nie przepuszcza promieni słonecznych i pod karagaczem zawsze jest cień. W ogrodzie mieliśmy karagaczową aleję, gdzie chroniliśmy się przed skwarem. Przez step czasem przebiegały antylopy, szybkie jak strzały. Spotykaliśmy też na stepie wiele żółwi. Po wejściu na wierzchołek, czerwony szal koleżanki zatknęliśmy na jakimś znalezionym kiju. W ten sposób mogliśmy udokumentować niedowiarkom, że szczyt istotnie zdobyliśmy.

Niestety, do Agałyku wróciliśmy nie tylko po śniadaniu, ale także po obiedzie i po kolacji. Tę ostatnią podano bowiem o 17-tej, bo tego samego dnia wycieczka miała wracać do Samarkandy. Dostaliśmy oczywiście reprymendę, bo personel pedagogiczny był bardzo o nas niespokojny. Do Samarkandy częściowo doszliśmy, częściowo dojechaliśmy na arbie. Gdy dotarłem do domu, to ledwie miałem siły przejść przez próg. Po posiłku zwaliłem się na posłanie i spałem 24 godziny.

Poza wyżej opisaną, robiliśmy często bliższe, kilkugodzinne wycieczki do pobliskich rzek: Sijabu, Dargomu i Zerawszanu, w których zażywaliśmy kąpieli. Najbliżej mieliśmy do kąpieli w dużym rowie nawadniającym, który przepływał za naszym ogrodem. Chodziliśmy tam zwykle dwa razy dziennie: rano i wieczorem. Jeden z sąsiednich plantatorów podejrzewał, że przychodziliśmy nie tyle kąpać się, co kraść mu jarzyny. W odwecie zabrał nam ubrania i nago prowadził przez ulicę, na szczęście dla nas, mało uczęszczaną. Oczywiście posądzenie było zupełnie bezpodstawne i w końcu mu to wytłumaczyliśmy.

Prócz ordynansa ojciec miał przydzielonego stangreta i koniuszego w jednej osobie, bo stale były u nas dwa piękne konie. Ojciec używał ich do jazdy powozem do lazaretu, odległego od naszego mieszkania o 7 km. Początkowo funkcję tę pełnił Sybirak – Szmakow, w cywilu ямщик (jamszczik) czyli woźnica. Rzeczywiście był świetnym woźnicą i koniuszym. Nie używał nigdy bata. Poganiał głosem. Konie świetnie rozumiały ton jego pokrzykiwań i biegły równo, często z wielką szybkością. Tatuś nas bardzo kochał, a ponieważ wiedział jaka to dla nas przyjemność, często zabierał nas ze sobą do powozu, gdy jechał do lazaretu.

Po rewolucji

Po rewolucji 1917 roku - skończyłem wtedy 8 lat - zwolnieni zostali z obozów jenieckich w Samarkandzie Austriacy, Węgrzy, Czesi i Polacy, którzy byli w niewoli rosyjskiej. Dzięki temu mogła powstać w Samarkandzie polska szkoła. Dlatego ja i Władek zaczęliśmy się uczyć w polskiej szkole. Trafiliśmy do tej samej klasy, bo nie było tak wielu uczniów, żeby mogły powstać oddzielne klasy. Wskutek tego po ponownym przejściu do szkoły rosyjskiej znów trafiliśmy do jednej klasy. Była to już pierwsza klasa szkoły II stopnia, która odpowiadała mniej więcej czwartej klasie gimnazjum w Polsce.

Poziom matematyki był bardzo wysoki. Z literatury przerabialiśmy Puszkina, głównie "Eugeniusza Oniegina", no i Gogola, trochę Niekrasowa. Czytałem bardzo dużo. Już w Samarkandzie przeczytałem Sienkiewicza "Krzyżaków" i "Ogniem i mieczem", nie licząc literatury rosyjskiej.

Władzio uczył się gry na skrzypcach w szkole muzycznej, która się szumnie nazywała Samarkandskim konserwatorium. Poziom chyba nie był w nim zbyt wysoki, skoro nauczycielką gry na fortepianie, między innymi, była 16-letnia wówczas nasza siostra Jadzia. Także i ja zacząłem się uczyć gry na fortepianie, ale ponieważ profesorowie zmieniali się, a każdy inaczej kazał trzymać rękę, zniechęciłem się i przestałem się uczyć muzyki. Wolałem czytać książki. Te wprost pochłaniałem.

Warunki życia stały się ciężkie. Ojca zabrali na front afgański. Oczywiście nie było już ani деньщика (dieńszczika), ani furmana. Wodę pitną trzeba było przynosić wiadrami ze źródła, znajdującego się w odległości ok. 1/2 km. Była to praca Władzia i moja. Również do nas należało rąbanie saksaułu14). Saksauł jest rośliną pustynną, są to krzewy bezlistne, o grubych szaro – zielonych gałęziach, tak twardych, że nie przecina ich najostrzejszy topór. Trzeba je łamać, uderzając obuchem. Pali się dobrze, bo zawiera substancje łatwopalne, chyba olejki. Daje bardzo dużo kalorii, prawie jak węgiel kamienny. Oprócz saksaułu rąbaliśmy do samowara gałęzie "akacji".

Мatka nasza podjęła pracę jako nauczycielka w przedszkolu. Była bardzo lubiana przez dzieci i personel. Jadzia pracując jako nauczycielka w konserwatorium, jednocześnie kończyła średnią szkołę. Niestety, w Polsce świadectwo ukończenia średniej szkoły radzieckiej, nie było uznawane za maturę. Oczywiście, część mieszkania nam zabrano i umieszczono w niej mało sympatycznego lokatora, Madziara, Iwana Pietruszkę, o którym mówiono, że na Węgrzech przed wojną był bandytą.

Zygmuś

(profesor Zygmunt Szumski, syn Ignacego i Celiny ze Śniegockich)

W 1916 r. nasz najstarszy brat Zygmuś przyjechał na wakacje z Permu do Samarkandy. Ożenił się ze swoją koleżanką ze studiów - Oleńką, która miała rodzinę w Taszkiencie. Początkowo, przed wybuchem rewolucji, mieszkali u nas. Potem, po urodzeniu się ich córeczki Ireny, przenieśli się do mieszkania przy szkole, w której Zygmuś uczył botaniki. Wkrótce Zygmuś został kuratorem oświaty (Комиссар Народново Просвещения) okręgu samarkandskiego, co uważano za wysokie stanowisko. Jednocześnie nadal pełnił funkcję nauczyciela szkoły średniej (drugiego stopnia). Ja i Władzio, zostaliśmy uczniami swego brata. Był dla nas surowy i zapowiedział, że jego przedmiot musimy znać najlepiej ze wszystkich. Rzeczywiście uczyliśmy się botaniki bardzo sumiennie.

Zygmuś, jak wielu studentów, był członkiem partii bolszewickiej. Podczas rewolucji, w sierpniu 1918 r. brał udział w obronie twierdzy Kuszki, na granicy z Afganistanem. Wśród moich i Władzia kolegów klasowych byli wyrośnięci uczniowie – członkowie partii komunistycznej. Pamiętam, że mnie zabolało, gdy jeden Żyd komunista śmiał do mojego brata, a swojego nauczyciela, odezwać się "Товарищ Шумский" (Towarzysz Szumski). Ledwie się opanowałem, by nie "strzelić" go w twarz.

Podczas rewolucji rosyjskiej Żydzi odgrywali dużą rolę. Często pełnili bardzo ważne funkcje. Najczęściej bywali funkcjonariuszami CzeKa (Czierezwyczajnoj Kamisiji) i zapisali się niechlubnie mordowaniem rosyjskiej i polskiej inteligencji. W Taszkiencie podczas rewolucji rozstrzelano uczniów szkoły kadetów, młodych chłopców, właściwie dzieci 11-15 lat. Kolegę mojego ojca Frąckiewicza, także lekarza weterynarii, rozstrzelano za to, że śmiał się niepochlebnie wypowiedzieć o Żydach. Innego kolegę, również weterynarza, z pochodzenia Czecha, uwolnionego jeńca wojennego armii carskiej, rozstrzelano po próbie przekroczenia granicy z Afganistanem, bo chciał wrócić do swojej ojczyzny. Władzio i ja bardzo lubiliśmy go, był bliskim współpracownikiem ojca, gdy mieszkaliśmy w mieście Turkiestan. Często spędzali długie godziny nad mikroskopami, przy badaniach naukowych. Ja wówczas miałem siedem lat a Władzio dziewięć. Widocznie przypominaliśmy mu jego dzieci, bo bardzo nas lubił i mówił "такие же chlapcy" (tacy sami chłopcy).

W roku 1917 wybuchła w Rosji rewolucja, w Samarkandzie także dokonał się przewrót. Tatuś w armii carskiej miał rangę podpułkownika. Oficerowie carscy nieraz źle traktowali swoich podwładnych. Podczas rewolucji szeregowi żołnierze mścili się na nich. Tatuś był socjalistą i demokratą z przekonania, chociaż do żadnej partii nie należał. Podwładnych swoich traktował po ludzku, był sprawiedliwy i dobry, dlatego rewolucję przyjął jako naturalną i nie bał się nikogo.

Matka moja była bardziej bojaźliwa i lękała się, by nic złego ojca nie spotkało. Pewnego ranka na podwórze naszego domu weszła gromada żołnierzy, Mamusia bardzo się wystraszyła i prosiła ojca, żeby do nich nie wychodził. Tatuś oczywiście do nich wyszedł i powitał: "Здорова братцы! Что скажете?" (Zdrowia chłopcy! Co powiecie?). A oni na to: "Мы пришли Доктор Вам сказать, что Вы наш Отец! Мы с Вами, Доктор!" (Przyszliśmy Wam powiedzieć Doktorze, że jesteś naszym Ojcem! Jesteśmy z Tobą Doktorze!). Na to mój ojciec: "Я очень рад!" (Bardzo mi miło!). Tak skończył się ich dialog, którego wszyscy byliśmy świadkami. Żołnierze poszli dalej ale myślę, że rozmowa z niektórymi innymi oficerami, wyglądał inaczej.

Zygmuś, mój najstarszy brat urodził się w Talicy na Syberii w dniu 24 maja 1898 r. Po ukończeniu gimnazjum w Permie, w r. 1916 został przyjęty na wydział medycyny Permskiego Uniwersytetu. W r. 1917 przerwał naukę i przyjechał do nas do Samarkandy, gdzie pracował jako nauczyciel.

W r. 1921, gdy nasza rodzina wracała do Polski, on pozostał w Samarkandzie. Chciał uporządkować sprawy rodzinne, związane z rozwodem. Poza tym chciał wrócić do Permu, gdzie zostawiliśmy 5-pokojowe, pięknie umeblowane mieszkanie, spieniężyć rzeczy i kontynuować studia. Niestety, po przyjeździe do Permu znalazł w mieszkaniu tylko dwie fotografie. Wszystko zostało zrabowane: fortepian, srebra, strzelby ojca, futra, dywany. Mimo to na jesieni 1923 powrócił na studia, które ukończył w r. 1927.

Następnie przeniósł się do Taszkientu, gdzie uczyła się jego córka, Irena Szumska. W październiku 1930 Zygmunt rozpoczął pracę w Taszkienckim Instytucie Medycznym, jako stażysta kliniki chorób ucha, nosa i gardła, a od kwietnia 1931 jako asystent tej kliniki. W r. 1935 Zygmunt był referentem na IV Wszechzwiązkowym Zjeździe oto-rino-laryngologów w Moskwie. Wtedy telefonował do nas do Warszawy. Rozmawialiśmy z nim kolejno: ojciec, matka, Jadzia, Władek i ja, jako najmłodszy.

Nosił się z zamiarem powrotu do Polski. Miał nieostrożność powiedzieć, że będzie jechał przez Warszawę na międzynarodowy zjazd laryngologów w Madrycie. Od tego czasu urwała się wszelka korespondencja. Ani jemu nie doręczano naszych listów, ani my nie dostawaliśmy nic od niego, aż do jego śmierci.

Jak się znacznie później dowiedzieliśmy, w lutym 1938 Zygmunt zostaje docentem. W listopadzie 1945 zostaje kierownikiem katedry chorób ucha, nosa i gardła taszkienckiego instytutu medycznego. Od pierwszego roku pobytu w klinice rozpoczął intensywną pracę badawczą. Napisał 53 prace, z tego wydano drukiem 29. W r. 1952 był referentem na plenum zarządu wszechzwiązkowego towarzystwa naukowego oto-rino-laryngologicznego, w 1954 na Wszechzwiązkowej konferencji tego towarzystwa

(...tu w dalszym ciągu kawałkami oryginał, kawałkami tłumaczenie z obszernego wspomnienia (ze zdjęciem) w "Wiestnik oto-rino-łaryngołogii", Medgiz-Moskwa 1955 nr 6. wydanego po śmierci Zygmunta, która nastąpiła (zawał serca) 14 czerwca 1955, w wieku 57 lat)

Zygmuś był najstarszym bratem, różnica wieku ze mną, najmłodszym, wynosiła 11 lat. Był dla mnie wzorem nieosiągalnym, ideałem. Kochałem go i podziwiałem, spełniałem z ochotą wszystkie polecenia. Gdy Zygmuś przyjechał na wakacje z Permu do Samarkandy, polecił Władziowi i mnie, ażebyśmy łowili dla niego jaszczurki, wszelkie płazy i węże oraz ciekawe owady, np. modliszki i szarańczę. Zbiory tej fauny (także żółwie stepowe) Zygmuś zapakował do słojów ze spirytusem i zawiózł do uniwersytetu w Permie. Zbiory były imponujące i na pewno bardzo przydatne do studiów zoologii.

Po ukończeniu II roku Zygmuś przyjechał znów do Samarkandy, ale już nie sam, lecz ze swoją żoną, koleżanką ze studiów. Była to Aleksandra z domu Bronsztejn, z pochodzenia Żydówka. Przyjęła katolicyzm i ślub wzięli w kościele katolickim. Z tego małżeństwa przyszła na świat w Samarkandzie (1917 lub 1918) ich córka Irena.

Żonę Zygmusia dobrze pamiętam, nazywaliśmy ją Oleńką. Irenkę bardzo kochałem. Nosiłem ją na rękach, gdy zaczynała kaprysić i pieściłem ją, by uspokoić, gdy płakała. Małżeństwo to nie trwało jednak długo. Podobnie jak Zygmuś, Oleńka przerwała studia.

On wyżywał się w pracy zawodowej i politycznej. Był nauczycielem szkoły średniej, uczył botaniki. Jednocześnie piastował funkcję kuratora oświaty okręgu samarkandzkiego. Oleńce nie wystarczała opieka nad córką, również chciała pracować i spełniać ważniejsze funkcje. Dochodziło do sprzeczek.

Zygmuś był idealistą, wstąpił do partii komunistycznej nie dla zysku i zarabiał niedużo. Na tym tle dochodziło do kłótni. Pamiętam, że kiedyś Oleńka powiedziała do Zygmusia: "Какой ты комиссар? На тебе даже рубашки цалой нет!" (Cóż z ciebie za komisarz? Nawet całej koszuli nie masz!).

Po rewolucji w Samarkandzie została zorganizowana polska szkoła. Nauczyciele rekrutowali się z oficerów austriackiego wojska - jeńców wojennych, którzy znaleźli się w Samarkandzie. Byli to w znacznej części ludzie z wyższym wykształceniem i dobrzy pedagodzy, m. in. prof. Franciszek Leja oraz Badzian, późniejszy kurator szkolny w Łodzi. W polskiej szkole, z uwagi na małą ilość uczniów, ja i Władzio, starszy ode mnie o 1,5 roku, trafiliśmy do tej samej klasy.

Wskutek tego, przy przechodzeniu następnie do rosyjskiej szkoły średniej, trafiłem z Władziem do tej samej klasy. "Przeskoczyłem" więc jedną klasę. Tu biologii i botaniki uczył nasz najstarszy brat Zygmuś. Wraz z Władziem, staliśmy się jego uczniami. W domu wezwał nas do siebie i oświadczył nam surowo, żebyśmy jego przedmiot specjalnie dobrze poznali, bo będzie dla nas bezwzględny. Obaj wzięliśmy sobie do serca tę rozmowę i żadnego przedmiotu nie uczyliśmy się tak starannie, jak botaniki. Nie chcieliśmy sprawiać mu przykrości, gdyby musiał oceniać nas niedostatecznie.

Przygotowania do powrotu

Rewolucja w Rosji była dla Polaków powodem do radości, bo dzięki rewolucji i upadkowi caratu, Polska miała szanse odzyskać niepodległość. Olbrzymim zaskoczeniem był dla nas wybuch wojny polsko-radzieckiej, wówczas nazywanej "polsko-bolszewicką". Oczywiście natychmiast zmienił się stosunek bolszewików do Polaków, a w szkole zaczęły się pogarszać stosunki między Rosjanami a Polakami. Po zawarciu Traktatu Ryskiego, na mocy jego postanowień Polacy mogli powracać do Polski. Wysyłano ich specjalnymi pociągami towarowymi tzw. эшелонами15) (eszełonami).

Zaczęliśmy robić starania o wyjazd do Polski. Sprawa nie była prosta, bo ojciec urodził się w okolicy Słucka, w majątku Iserna, na terenie Polesia, które wówczas w znacznej części należało do Związku Radzieckiego. Nie chciano go puścić i proponowano mu rangę generała, w zamian za pozostanie w Związku Radzieckim. Uratowały nas listy ciotki Władysławy ze Śniegockich Karasińskiej, z którą matka moja, a jej rodzona siostra korespondowała.

Następnym problemem była sprawa Zygmusia. Był w trakcie rozwodu z Oleńką i nie chciał razem z nami wyjeżdżać. Chciał dokończyć studia na uniwersytecie w Permie. Miał zamiar spieniężyć ruchomości zostawione w Permie i za te pieniądze studiować. Żadne perswazje i namowy na natychmiastowy wyjazd z nami nie odniosły skutku.

Kolejny problem to wyżywienie podczas długiej podróży do Warszawy. O żywność w Rosji było wówczas trudno. Kraj był zniszczony wojną domową, a potem wojną z Polską. Pola orne w centralnej Rosji nie były uprawiane i w wielu dzielnicach panował głód i szerzyły się choroby, jak dur plamisty i brzuszny, biegunka, czyli dyzenteria, żółtaczka i wiele innych.

W Samarkandzie głodu nie było, ale nie było też dostatku żywności. Podczas rewolucji chleb był na kartki w bardzo małych porcjach na osobę. Ratowały nas owoce, a szczególnie orzechy włoskie, których w sadzie mieliśmy cały gaik. Pamiętam, że całe wory ich zbieraliśmy jesienią i były naszym zapasem na zimę.

Ojciec był kierownikiem zwierzęcego lazaretu. Po powrocie z wojny afgańskiej nadal nim kierował. Na terenie szpitala personel pomocniczy wyhodował świnię, która się oprosiła. Prosiaki zostały puszczone na loterię i jednego wylosował ojciec. Okazał się on świnką. Była to dzikuska trudna do oswojenia. Gdy stała się dorosła, dopiero po zapłodnieniu zaczęła szybko przybierać na wadze. Przed naszym wyjazdem została zaszlachtowana przez sąsiada Pietruszkę. Ten, po powrocie ojca, z bandyty stał się przyjacielem. Ponieważ na Węgrzech był rzeźnikiem, zrobił ze świni wspaniałe kiełbasy i słoninę. Mieliśmy więc zapewnione zapasy na całą podróż do Polski.

Dodatkiem do tego był drób, którego hodowaliśmy kilkadziesiąt sztuk. Przed wyjazdem musieliśmy z Władziem urządzić noc św. Bartłomieja i wymordować wszystkie kury i koguty. Matka z Jadzią dopiero to wszystko skubały, patroszyły, gotowały. Następnie pakowały do blaszanych puszek i zalewały tłuszczem. Dzięki temu, mięso przez pewien niedługi czas mogło być przechowane. Było to ważne bo z Samarkandy wyjeżdżaliśmy podczas upału.

Jadzia

(Jadwiga Władysława Płocharska z Szumskich, I v. Siedlecka)

Jedyna moja siostra Jadzia urodziła się 5 stycznia 1902 w Jekaterynburgu, na Syberii, gdzie wówczas pracował nasz ojciec. Gdy Jadzia dorosła do wieku szkolnego, ciotka nasza, a siostra naszej matki, Władysława ze Śniegockich Karasińska i jej mąż, Józef Karasiński, małżeństwo bezdzietne, namówili naszych rodziców, aby Jadzię przenieść do Warszawy, gdzie mieszkali Karasińscy.

Głównym powodem było, ażeby Jadzia uczyła się w polskiej szkole, jak to się wówczas mówiło: "na pensyi". Tak się też stało, jednakże Jadzia tęskniła bardzo do rodzeństwa, czyli trzech braci – jednego starszego o cztery lata i dwu młodszych – o 5 i 7 lat. Warunki materialne Karasińskich były dobre. W jedne wakacje Karasińscy z Jadzią wyjechali do Włoch, do Nicei, ale także zwiedzali inne miejscowości, więc Jadzia zwiedziła część Włoch.

Moi dziadkowie po kądzieli, Tomasz Zagłoba Śniegocki i Jolanta z Prandotów Trzcińskich Śniegocka, oraz moja ciotka Władysława ze Śniegockich Karasińska zostali pochowani w Warszawie na Powązkach kwatera 65, rząd 4, grób 5.

W naszej rodzinie było nas trzech braci i jedną tylko mieliśmy siostrę, dlatego pewnie kochaliśmy ją wszyscy najbardziej. Śmierć jej w dniu 3 marca 1984 była dla mnie wielkim ciosem, pomimo tego, że mogłem się spodziewać, iż nastąpi ona rychło. Jadzia została pochowana w Łodzi na cmentarzu Rzymsko Katolickim Św. Wojciecha przy ul. Kurczaki – kwatera 15, linia 5 nr grobu 10.

Jak bardzo spodziewała się rychłej swej śmierci, dowodzi jej własnoręczny zapis, zrobiony na odbitce fotografii, która przedstawia ją w moim mieszkaniu, gdzie akompaniuje na pianinie Władziowi, który gra na skrzypcach (fotografia z uroczystości pięćdziesięciolecia powrotu naszego do Polski w 1921 r.). Zapis brzmi: "Życzę sobie, aby brat mój Józef przygotował wszystko, co jest potrzebne do mojego pogrzebu. Jadwiga Płocharska. P.S. Może by Irka Kochana Tobie pomogła? (Z góry dziękuję!)."

Jadzia mieszkała przed śmiercią w Domu Opieki Społecznej przy ul. Paradnej 36. Dostała tam silnego bólu brzucha i po przewiezieniu do szpitala im. Kopernika operowana, ale słabe jej serce nie wytrzymało. Byłem u niej na kilka dni przed jej śmiercią i z apetytem jadła jabłka, które jej przyniosłem. Nie przeczułem, że widzimy się po raz ostatni, choć Ona powiedziała mi, że nic nie rozumiem (chciała podarować mi nowy szlafrok, a ja nie chciałem podarunku przyjąć).

Jadzia była dość słabego zdrowia. Tylko dzięki stałej opiece lekarskiej dożyła sędziwego wieku 82 lat. W okresie dojrzewania miała gruźlicę płuc. W wieku późniejszym - gruźlicę kręgosłupa. Skutkiem czego, przez resztę życia, sypiała na twardym prostym posłaniu - deski okryte kocem. Nie chcąc robić przykrości ciotce Władzi, skrywała przed rodzicami, że tak bardzo do nich tęskni. Gdy się to wreszcie wydało, rodzice zabrali ją z Warszawy do Permu. W tym czasie ojciec nasz pracował w monopolach.

Miała zdolności muzyczne (wszyscy mieliśmy słuch absolutny) więc uczyła się gry na fortepianie. Rodzice w Permie kupili fortepian dla Jadzi. Dużo ćwiczyła, a ja (miałem wówczas 4 lata) podkradałem się z tyłu i całowałem jej bardzo długie warkocze.

Jako starsza siostra opiekowała się Władziem i mną. Gdy trzeba mi było usunąć ząb, a miałem zęby trudne do usuwania, poszła ze mną do dentysty, a potem do chirurga. Była ode mnie 7 lat starsza, więc miała wówczas 11 lat. W Permie Jadzia musiała zdać egzamin do rosyjskiego gimnazjum, więc musiała wcześniej opanować język rosyjski.

Rodzice moi co roku jeździli z Permu do Międzylesia pod Warszawą na letnisko do cioci Władzi Karasińskiej. Karasińscy pożyczyli od moich rodziców 5000 rubli w złocie i kupili w Międzylesiu (ówczesna nazwa Kaczy Dół) posiadłość letniskową, składającą się z kilku parcel porośniętych lasem sosnowym i zabudowanych pięcioma letniskowymi willami. Posiadłość ta została zahipotekowana pod nazwą "Międzylesie". W okresie międzywojennym mąż cioci Władzi, Józef Karasiński był radnym miasta stołecznego Warszawy. Użył swych wpływów, by przemianować nazwę wsi Kaczy Dół na Międzylesie. Dzięki niemu, w końcu lat dwudziestych XX wieku, brzydki Kaczy Dół przestał istnieć, zamieniwszy się w piękne Międzylesie. Oczywiście Karasińscy mieli w tym interes. Poprzednia nazwa odstraszała im letników, a przecież mieli latem sporo mieszkań do wynajęcia. Gdy wróciliśmy w 1921 roku do Polski, Karasińscy zaproponowali rodzicom, żeby z hipoteki Międzylesie spisali pożyczone im 5000 rubli w złocie - suma stała się więc papierową. W zamian zaproponowali, najmniejszą parcelę ze swojej posiadłości, wraz z domkiem jednoizbowym, byłą ich stróżówką.

Nie mieliśmy mieszkania. U Karasińskich, przy Miodowej 12, trudno było długo mieszkać. Tak więc rodzice przystali na propozycję, jakkolwiek finansowo była ona bardzo krzywdząca. Oczywiście w jednej izbie, cała nasza rodzina, składająca się z pięciorga osób, nie mogła mieszkać, więc dobudowano jeden pokój z kuchnią. W sumie jednak, nawet z tą dobudówką metraż był bardzo niski.

Jadzia uczyła się gry na fortepianie w Konserwatorium Warszawskim. Rodzice kupili fortepian i wstawili do większego pokoju. W efekcie w pokoju tym stał fortepian, stół i 3 łóżka: Jadzi, Władzia i moje. Przy stole, nieraz do późnej nocy, pracował ojciec. Na fortepianie, do 5 godzin dziennie, grała Jadzia. My z Władziem także musieliśmy się uczyć przy stole, w tym samym pokoju. Była niesamowita ciasnota i trudne warunki do nauki. Ja i Władek uczyliśmy się w gimnazjum, Jadzia w konserwatorium, a ojciec pracował w Najwyższej Izbie Kontroli. Wszyscy musieliśmy więc dojeżdżać do Warszawy tzw. "ciuchcią", czyli kolejką wąskotorową. Te 12 km ze stacji Kaczy Dół do stacji Most przebywała w 45 minut. Jeśli dodać do tego, że pociągi te chodziły bardzo rzadko, można sobie wyobrazić, ile czasu traciło się na podróże.

Mimo to Władek i ja należeliśmy do Przysposobienia Wojskowego i jeździliśmy na ćwiczenia wojskowe, które się odbywały w Legii Akademickiej przy 36 pułku piechoty w Warszawie na Pradze. Obydwaj byliśmy sprawni i wysportowani. W Międzylesiu na naszej posesji była duża stara sosna z poziomym grubym konarem. Ojciec kupił nam trapez i wkręcił dwa mocne haki w ów konar. Dzięki temu, w przerwach między nauką, ćwiczyliśmy na trapezie. Doszliśmy do perfekcji. Ja opanowałem młynka na trapezie. Jest to trudniejsze niż na drążku, gdyż trapez się kołysze i trzeba odpowiednio się ustawić, by ruchy ciała podczas młynka były skoordynowane z ruchami trapezu.

Uprawialiśmy także inne sporty: pływanie, wiosłowanie, ślizgawkę na łyżwach, tenis, fechtunek i boks, który był obowiązkowy na lekcjach wychowania fizycznego.

Pod nieobecność ojca kolegów Janka i Stasia Michalskich, oficera WP, fechtowaliśmy się jego szablami. Do domu często wracaliśmy z pokaleczonymi rękami, ale skoro się czytało o wyczynach Wołodyjowskiego, trudno było sobie odmówić takiej przyjemności. Podczas przerw w lekcjach często braliśmy się za bary ze Staszkiem Michalskim. Nazywało się to "na krzyżaka". Staszek wolał ze mną, bo Władzio był starszy i silniejszy. Pewnego razu ścisnąłem go widać zbyt mocno, bo chrupnęło mu żebro. Mięśnie rąk miałem wyćwiczone na trapezie i nie zdawałem sobie sprawy, że uścisk był zbyt mocny. Oczywiście Staszek prześwietlił klatkę piersiową i rentgen wykazał pęknięcie żebra, jednak nie powiedział tego ani swoim, ani moim rodzicom, a żebro się zrosło bez komplikacji.

Mieliśmy też kolegów o nazwisku Krukowscy. Rodzice ich byli właścicielami folwarku w miejscowości Dembe Wielkie. Zapraszali nas często do folwarku na niedzielę. Zawsze zażywaliśmy tam jazdy na pięknych koniach, hodowanych specjalnie pod wierzch. Łowiliśmy na wędkę karasie w przydomowej sadzawce. Potem jedliśmy je usmażone i oblane śmietaną przez panią Krukowską, bardzo gościnną i miłą mamę naszych kolegów.

Sąsiadem naszej posesji w Międzylesiu był prezes Sądu Okręgowego w Warszawie, pan Jan Duda. Miał on syna Jerzego, jedynaka, z którym często grywaliśmy w tenisa na korcie pp. Dudów.

Grywały tam też z nami panny Wasilewskie, Wandzia i Jadzia, oraz ich starszy brat, noszący po ojcu imię Leon. Były to dzieci zasłużonych badaczy bakteriologów: byłego profesora Uniwersytetu Warszawskiego, Leona Wasilewskiego oraz jego współpracownicy naukowej - Barbary Wasilewskiej.

Wandzia Wasilewska16) była piękną dziewczyną i podkochiwaliśmy się w niej wszyscy, tzn. Władzio, ja i Jurek Duda. Była miła dla wszystkich, cieszyła się powszechną sympatią, podobnie jak jej brat, bardzo spokojny i zrównoważony. Wszyscy troje ukończyli później wyższe studia na Uniwersytecie Warszawskim. Najpierw ich brat najstarszy, Leon, uzyskując stopień magistra matematyki, następnie Wandzia, uzyskując stopień lekarza medycyny i wreszcie Jadzia, uzyskując stopień magistra fizyki. Leon, jako porucznik rezerwy, został później zamordowany w Katyniu.

Po ukończeniu Państwowej Szkoły Mierniczej w Warszawie, pracowałem w terenie przy scaleniach gruntów wsi i byłem rzadkim gościem w Międzylesiu. Natomiast Władek kończył Politechnikę Warszawską, Wydział Inżynierii Lądowej i nadal podczas wakacji widywał się z Wandzią Wasilewską, grywając z nią w tenisa. Zakochał się w niej. Ja też ją kochałem, ale to nie była pierwsza kobieta w moim życiu. Gdy Władek zwierzył mi się, ze swojego uczucia, postanowiłem nie burzyć ich szczęścia. Na pożegnanie napisałem wówczas w pamiętniku Wandzi takie zdanie: "Szczęścia własnego szukajmy w szczęściu innych". Władek oświadczył się, ale nie został przyjęty.

W r. 1937 pracowałem w Beskidzie Niskim na scaleniu gruntów we wsi Rozstajne. Pod wpływem uroku przepięknej natury, zacząłem w wolnych chwilach pisać wiersze. Jeden z nich, pt. "Ad astra" posłałem do trzech kobiet, które darzyłem sympatią: do Wandzi Wasilewskiej, Heli Kiczmaszewskiej i panny Gawlikowskiej z Krakowa. Wiedziałem już wówczas, że Władka oświadczyny zostały przez Wandzię odrzucone. Wiersz ten wszystkim trzem kobietom się spodobał. Skutek był taki, że Hela, którą znałem od 1935 r., przyjechała do mnie do Rozstajnego - 42 km od stacji kolejowej Jasło. Wówczas też postanowiliśmy się pobrać.

Wandzia zginęła w 1939 w Warszawie, trafiona pociskiem artyleryjskim, gdy jako lekarz niosła pomoc rannym, w Szpitalu im. Dzieciątka Jezus. Po jej śmierci z pamiętnika, który pozostawiła i z ust jej matki Barbary Wasilewskiej dowiedziałem się, że jednak kochała mnie. Śmierć Wandzi bardzo przeżyłem. W tę noc, gdy walczyła ze śmiercią, zobaczyłem ją we śnie z okrwawioną głową. Obudziłem się i już do rana nie mogłem usnąć. Było to w Piotrkowie, w powrotnej drodze z mojej nieudanej wrześniowej wędrówki pieszej "na pomoc Warszawie".

Willa

W roku 1931 ojciec otrzymał od Najwyższej Izby Kontroli mieszkanie służbowe. Mieściło się w Warszawie, róg Topolowej i Nowowiejskiej, naprzeciw pomnika sapera, z oknami na ten pomnik. Oczywiście rodzice tam się przeprowadzili. Domek w Międzylesiu miał służyć jako letnisko. Jednak w roku 1935 lub 1936 ojciec miał przejść na emeryturę. Z takiego pięknego mieszkania nie chciało się rodzicom wracać do dawnej stróżówki. Wobec tego zdecydowali się zburzyć stary dom i na tym miejscu postawić nowoczesną willę. Budowa została rozpoczęta i zakończona w 1936 roku.

Przed budową nowego domu, jeszcze w roku 1932 lub 1933 parcela nasza została powiększona. Ojciec dokupił część gruntu, na którym stał budynek dawnej remizy tramwaju konnego. Grunt należał do sędziego Jana Dudy, a ściślej - małżonków Dudów. Dzięki dokupieniu tego skrawka, nasza parcela otrzymała dostęp do ulicy Głównej, obecnie Żegańskiej. Do budowy domu spory wkład dała Jadzia, sprzedając biżuterię. Otrzymała ją w spadku po ciotce Jadwidze Borowiskiej, siostrze ojca, która zmarła w Nieświeżu. W miarę swoich dość skromnych możliwości finansowych, także i ja pomagałem ojcu w budowie. Wykonałem też niezbędne pomiary.

[ MpS: 6 grudnia 1942 zmarł tu w wieku 74 lat, główny jego budowniczy, mój dziadek Ignacy Szumski. ]

W r. 1944 dom został zbombardowany i spłonął doszczętnie. Pozostały tylko fundamenty i piękny ganek, zaprojektowany przez Władzia. Pozostał też dług, zaciągnięty na budowę tego domu, w Banku Gospodarstwa Krajowego w Warszawie. Dług ten po wojnie musiałem spłacić, mimo że domu już nie było. Żadnego odszkodowania nie otrzymaliśmy, gdyż Stalin lekką ręką podarował Niemcom, należne nam reparacje wojenne.

Cecylia i Ignacy Szumscy

Przypisy

1) Szaman - obcujący z niewidzialnym światem bogów, demonów i duchów przodków, kapłan szamanizmu, czarodziej i znachor; formy religii pierwotnej, opartej na animizmie, znanej większości pierwotnych ludów świata, występującej gł. u ludów uralo-ałtajskich płn. Syberii.

2) Książę Wittgenstein. Ludwik Adolf Fryderyk Sayn-Wittgenstein-Sayn (1799-1866) to związany z Litwą arystokrata pochodzenia niemieckiego w służbie carskiej. W 1828 poślubił Stefanię Radziwiłłówną, córkę Dominika Radziwiłła, która wniosła mu w posagu olbrzymi majątek ziemski (ok. 12 tys. km²) na terytorium dzisiejszej Litwy i Białorusi. W tym czasie były to największe dobra rodowe w Europie. Para miała dwoje dzieci: Marię (1829-1897) oraz Piotra - księcia Sayn i Wittgenstein (1831-1887). Stefania zmarła w 1832, a w 1834 Ludwik Adolf ożenił się z księżniczką Leonillą Bariatinską. Z drugą żoną doczekał się czworga dzieci: Fryderyka - księcia Sayn i Wittgenstein (1836-1909), Antoniny - (1839-1918), Ludwika - księcia Sayn i Wittgenstein (1843-1876) oraz Aleksandra - księcia Sayn i Wittgenstein. Trudno stwierdzić, z którym z książąt Wittgensteinów "miał przyjemność" mój pradziad (MpS).

Astrolabium (przykład)

3) Astrolabium jest instrumentem odwzorowującym sferę niebieską na powierzchni płaskiej. Jest to swego rodzaju astronomiczny kalkulator, wykorzystywany na przykład do określania godziny wschodu czy zachodu Słońca, albo innej gwiazdy, do konwertowania współrzędnych gwiazd z jednego systemu na inny (poziomego, równikowego, ekliptycznego), albo do określania azymutu, wysokości, rektascencji i odchylenia gwiazd.

4) Stefania Sempołowska (1869 - 1944) - córka Stanisława i Marii z Potrzobowskich. Urodziła się w poznańskiem, w majątku rodzinnym we wsi Polenisz, koło Środy. Działaczka społeczna, pedagog, pisarka ("Na ratunek" 1934), publicystka. Walczyła o prawa więźniów politycznych.

Stefania Sempołowska
Order św. Stanisława

5) W wojnie japońskiej 1904-5 uczestniczyło wielu Polaków z zaboru rosyjskiego, wcielonych do armii carskiej. Aż 84 przyszłych generałów Wojska Polskiego II Rzeczypospolitej, przeszło chrzest bojowy jako oficerowie armii rosyjskiej. Spośród znanych mi nazwisk mogę wymienić Filipa Dubiskiego, Władysława Koziełł-Poklewskiego czy Lucjana Żeligowskiego.

6) Królewski Rycerski Order św. Stanisława ustanowiony został 7 maja 1765 roku przez ostatniego Króla Polski Stanisława Augusta Poniatowskiego. Nadawany był corocznie za działalność charytatywną. Dewiza Orderu brzmiała: "Praemiando Incitat - Nagradzając Zachęca".

Po upadku powstania listopadowego w 1831, Order św. Stanisława przywłaszczony został razem z Orderem Orła Białego i Krzyżem Virtuti Militari przez carów rosyjskich. Był deprecjonowany jako jedno z najniższych odznaczeń rosyjskich pod nazwą Królewsko-Carski Order św. Stanisława. Zmieniony został również wygląd Orderu; ze środkowego medalionu awersu usunięto figurę św. Stanisława i zastąpiono ją splecionymi literami SS (Sanctus Stanislaus). Polskie orły zastąpiono dwugłowymi orłami rosyjskich carów. Przyznawany był często generałom rosyjskim, tłumiącym polskie powstania niepodległościowe i osobom zasłużonym przy rusyfikacji Polaków, tracąc zupełnie swój charytatywny charakter.

Zła sława carskich nadawań obciążyła Order św. Stanisława do tego stopnia, że po odzyskaniu przez Polskę niepodległości w 1918 roku, nie został ponownie wprowadzony do polskich odznaczeń państwowych. Jednocześnie zabroniono noszenia orderów z okresu nadań carskich.

7) Esauł - kozacki oficer w carskiej Rosji.

8) "Na sopkach Mandżurii" - walc skomponowany i napisany w latach 1906 - 1907 przez uczestników bitwy pod Mukdenem w Mandżurii, w hołdzie jego rosyjskim ofiarom. Mimo ogromnego poświęcenia rosyjskich żołnierzy, bitwa zakończyła się klęską Rosjan, na skutek nieudolnego dowodzenia przez gen. A.N. Kuropatkina. Obydwie strony poniosły ogromne straty (Rosjanie: 89 tys. spośród 330 tys. żołnierzy, Japończycy 71 tys. spośród 270 tys. żołnierzy). Pieśń - w zamyśle jako swoiste "requiem" - stała się z czasem utworem bardzo popularnym - niemal hymnem Rosji!

9) Высокоблагородие (-дия) - w carskiej Rosji, w połączeniu z zaimkiem ваше, их, его, её, tytuł przysługujący urzędnikom państwowym klasy od 8 do 6 i oficerom od kapitana do pułkownika oraz ich żonom.

10) Gaolian - właśc. sorgo japońskie, kaolian, Sorghum japonicum, bot. jednoroczna roślina zbożowa (też trawa pastewna), z rodzaju sorgo uprawiana w północnych Chinach, na Płw. Koreańskim, w Japonii.

11) Perm (ros. Пермь) – miasto w Rosji nad rzeką Kamą, u stóp Uralu. Obecnie jest stolicą Kraju Permskiego. Stanowi duży ośrodek naukowy, kulturalny i administracyjny. Liczne zakłady przemysłu maszynowego, zbrojeniowego, petrochemicznego, chemicznego, drzewnego i spożywczego. Znajduje się tam też kilka szkół wyższych. Ludność (2012) - 1 mln mieszkańców. Wsp. geogr. 58°00′N 56°15′E.

12) Черепаха (Żółw) - góra znajdująca się w Narodowym Parku Tierełż (Терэлж). Jej skalny fragment jest ciekawym przykładem wietrzenia twardych skał. Jest podobny do żółwia, jeśli patrzeć od wschodu. Współrzędne geograficzne: 40°0'30"N 70°35'49"E.

13) Karagacz albo kara-agag - dosłownie po turecku znaczy "czarne drzewo", gatunek wiązu.

14) Saksauł - "drzewo pustyni", drzewiasty bezlistny krzew tworzący na Gobi obszerne stuletnie "lasy saksaułowe", które pokrywają obszary ok. 4,5 mln ha, pełni niezwykle ważną ekologiczną rolę w pustynnym ekosystemie. Drzewa saksaułowe, rosnące bardzo wolno w nieprzyjaznym klimacie gobijskim, gdzie osiągają wysokość 2 - 4 m, występują na ruchomych piaskach, kamienistych dolinach i wzgórzach Gobi. Ich funkcja wiąże się przede wszystkim z ochroną wrażliwych gleb pustyni przed zniszczeniem i erozją oraz regulacją stosunków wodnych. Stanowią również barierę w procesie przemieszczania się piasków Gobi. Lasy saksaułowe są ważnymi siedliskami zwierząt gobijskich i źródłem opału dla miejscowych nomadów. (wg Przewodnik turystyczny "Szlak Transsyberyjski", Wyd. I, Kraków 2002).

15) Эшелон - skład kolejowy, jednostkowa dostawa kolejowa, pociąg wahadłowy.

16) Wanda Wasilewska, tu wspominana, to osoba różna od bardziej znanej, polskiej i radzieckiej działaczki komunistycznej, pisarki i polityka (1905-1964).

Gaolian

Saksauł

Na marginesie

Wśród Szumskich widać ślady tradycji zawodowej, choć pewnie nie zamierzonej. Nasz pradziad Wilhelm, m.in. zajmował się miernictwem, jak napisał Józef: "Posiadał astrolabię i łańcuchy miernicze, wykonywał pomiary i sporządzał mapy pól". Ojciec Józef był Mierniczym Przysięgłym, a później inż. geodetą. Specjalizował się w tzw. "urządzeniach rolnych", uczył tego przedmiotu w Technikum Geodezyjnym w Łodzi. Namówił starszego syna Zygmunta, po jego niepowodzeniu na gdańskiej Budowie Okrętów, do studiowania geodezji na Politechnice Warszawskiej. Ten ukończył studia, na specjalizacji "pomiary podstawowe". Pracę magisterską z zakresu telemetrii napisał wraz z koleżanką z roku Teresą Szlagiewicz. Żeniąc się z Teresą, Zygmunt wprowadził do rodziny kolejnego geodetę. Nota bene, ojciec Teresy też był geodetą.

Piszący te słowa - Mieczysław, także ukończył studia związane z ziemią, mianowicie Geologię Poszukiwawczą na krakowskiej AGH, specjalność geofizyka. Ożenił się z Zofią Ozimińską, która otrzymała dyplom Wyższej Szkoły Rolniczej w Krakowie, na kierunku "Geodezja urządzeń rolnych".

Ojciec mój Józef, miał sporą wiedzę na temat morfologii terenu, związków ukształtowania z procesami geologicznymi. Umiał interesująco objaśnić skąd np. w łódzkim parku im. Ks. Poniatowskiego znalazły się eratyki (głazy narzutowe) ze skał występujących na półwyspie skandynawskim. Umiał też nazwać popularne skały, a nawet minerały we fragmentach skalnych, które oglądałem podczas wycieczek wakacyjnych po Karkonoszach i Tatrach. Zwłaszcza wizyta w Muzeum Tatrzańskim w Zakopanem wywarła na mnie wielki, nie zapomniany wpływ. Po prostu "zginąłem" wśród okruchów skalnych z notatnikiem w ręku na wiele, wiele godzin. Zanim skończyłem "podstawówkę", wiedziałem już jaki kierunek chcę studiować - geologię. Czystym przypadkiem był natomiast wybór geofizyki, jako specjalności. Wydzielono ją po raz pierwszy w tym właśnie roku, kiedy zdawałem na AGH. Miałem dobrą ocenę z fizyki, więc dziekanat "przypisał" mnie do tej specjalności. W odpowiednim terminie nie złożyłem reklamacji i tak już "przyschło". Nigdy nie żałowałem.

MpS