Wspomnienia Józefa

Brak tu początku tekstu, zapewne dotyczącego nauki w Państwowej Szkole Mierniczej w Warszawie. Brak też opisu wieloletniej pracy ojca, jako nauczyciela w Technikum Geodezyjnym, przemianowanym później na Technikum Drogowo-Geodezyjne. Tekst wygładziłem stylistycznie, dzieląc długie zdania, czasem zmieniając szyk zdania lub kolejność zdań. Dodałem też śródtytuły. MpS

… którą ukończyłem w 1931 r. oraz egzamin na mierniczego złożyłem w 1932 r.

Początek pracy zawodowej

Pracę zawodową rozpocząłem w 1931 r. przy trasowaniu linii kolejowej z Warszawy do Gołąbek. Następnie pracowałem w biurze Mierniczego Przysięgłego Antoniego Flisowskiego w Warszawie, przy scalaniu gruntów wsi Lipki oraz osady Szreńsk. Później w biurze Mierniczego Przysięgłego Wiktora Brylinga w Warszawie, przy parcelacji.

W roku 1933 rozpocząłem pracę, jako kandydat na mierniczego przysięgłego, w biurze Mierniczego Przysięgłego Jana Janasa w Białymstoku - scalenie gruntów wsi Pawełki, wsi Jaćwieź Duża i Jaćwieź Mała, wsi Dzięciołowo. Następnie, od 1935 r. w biurze Mierniczego Przysięgłego Benedykta Mecha w Białymstoku - scalenie gruntów wsi Usarz Górny, Dolny i inne, razem 3020 ha.

W roku 1935 zawarłem umowę z mierniczym przysięgłym Benedyktem Mechem, na pracę akordową przy scalaniu gruntów, obszaru wsi Usarz Górny, Dolny i inne. Z wynagrodzenia, które miał otrzymywać mierniczy przysięgły z Wojewódzkiego Urzędu w Białymstoku ja miałem otrzymywać 60%, a resztę miał pobierać p. Mech za swoją pracę na tym obiekcie i załatwianie spraw w Urzędzie, oraz podpisywanie dokumentów. Byłem wówczas kandydatem na mierniczego przysięgłego i miałem już za sobą ok. 4 lat praktyki mierniczej, po ukończeniu Państwowej Szkoły Mierniczej w Warszawie.

Przy ustalaniu scalenia okazało się, że na tym obszarze istnieje tak skomplikowana szachownica gruntów między wsiami, że obszarem scalenia trzeba było objąć grunty następnych wsi: Usarz Górny, Usarz Dolny, Minkowce, Zubrzyca Wielka, Zubrzyca Mała, Szczęsnowicze i Babiki, oraz części gruntów przyległych folwarków. Razem do obszaru weszło 12 całych, lub części jednostek administracyjnych, o łącznej powierzchni 3020 ha. Obszar tworzył ciągnącą się 12 km „kichę” wzdłuż drogi komunikacyjnej z Odelska do Krynek. Obszar należał do gminy Odelsk w powiecie sokólskim, województwie białostockim.

Część obszaru to były tzw. „okolice” szlacheckie: Usarz Dolny, Zubrzyca Mała i Szczęsnowicze, a pozostała część to wsie włościańskie , czyli tzw. „grunty ukazowe”: Usarz Górny, Minkowce, Zubrzyca Wielka i Babiki. Ponieważ pracę rozpoczęliśmy na wiosnę 1935 r., a projekt scalenia trzeba było okazać na gruncie jesienią 1936, musieliśmy, po pomiarze starego stanu posiadania, podzielić obszar na poszczególnych samodzielnych wykonawców.

Mnie przypadł w udziale obszar zwarty, składający się z następujących wsi lub okolic: Zubrzyca Wielka, Zubrzyca Mała, Babiki, Szczęsnowicze i część folwarku Pisanowce. Do pomiaru klasyfikacji gruntów i starego stanu posiadania, wówczas modna była siatka kwadratów. Metoda ta dobra była na terenach płaskich, nie poprzecinanych laskami, natomiast w terenach pagórkowatych, o niezbyt dobrej widoczności, była zbyt pracochłonna. Jednak kolega Benio Mech uparł się i założyliśmy taką siatkę na terenie wsi Usarz Dolny i Górny. Wymagała ona dużo pracy, bo teren był pagórkowaty i wydłużony, ale miała tę zaletę, że ułatwiała prowadzenie szkicu i klasyfikacji gruntów w terenie.

Po przeprowadzeniu klasyfikacji gruntów i pomiarze starego stanu posiadania wraz z pomiarem klasyfikacji, został obliczony i zatwierdzony przez Komisarza Ziemskiego stan posiadania w poszczególnych jednostkach administracyjnych. Z uwagi na szachownicę między-wioskową, przed przystąpieniem do projektu scalenia trzeba było ustalić, które gospodarstwa całkowicie wejdą do przyszłych jednostek administracyjnych.

Oczywiście decydowało miejsce zamieszkania uczestnika scalenia. Nowe jednostki administracyjne trzeba było zaprojektować, na podstawie sumy ekwiwalentów gospodarstw, które do tych jednostek wchodziły w nowym stanie posiadania. Powstały wówczas zupełnie nowe granice między poszczególnymi jednostkami administracyjnymi i dopiero w tych nowych granicach trzeba było projektować kompleksy nowych działek.

Ponieważ siedliska w niektórych wsiach były bardzo wąskie, ze względów przeciwpożarowych, należało część uczestników scalenia namówić na przebudowę. W tym celu projektowało się kompleksy działek, dalej położone od siedlisk starych, w których projektowało się tzw. „kolonie”, tj. wydzielało się cały areał rolny, a czasem i pastwiskowy w jednym obszarze. Tylko działka łąkowa z konieczności była osobno, gdyż kompleks łąk był przeważnie oddalony, o kilka lub kilkanaście kilometrów, nad rzeką. Przy scalaniu gruntów likwidowane były wspólne pastwiska, a w niektórych przypadkach i serwituty, jeśli wcześniej nie doszło do ich likwidacji.

Od r. 1937 pracowałem jako podreferendarz mierniczy w Urzędzie Wojewódzkim Krakowskim. Wykonywałem scalenie gruntów wsi Rozstajne, w dawnym powiecie jasielskim, w Beskidzie Niskim na Łemkowszczyźnie.

Od 1-go stycznia 1939 r. pracowałem jako podreferendarz mierniczy w Urzędzie Wojewódzkim Łódzkim. Rewidowałem operaty techniczne scalenia gruntów, wykonane przez poszczególnych mierniczych przysięgłych. Następnie wykonywałem scalenie gruntów wsi Węglewice, w dawnym powiecie wieluńskim.

Wybuch wojny

Tam właśnie zastała mnie mobilizacja - we wsi Węglewice koło Wieruszowa, nad rzeką Prosną, a więc nad byłą granicą z Niemcami. Byłem tam z żoną Heleną i 5-cio miesięcznym synkiem Zygmusiem.

W okresie młodzieńczym przebyłem ciężką chorobę, na skutek czego zostałem zwolniony od służby wojskowej, z tzw. kategorią "E". Dlatego formalnie mobilizacja mnie nie dotyczyła. Atoli musiałem zdać w urzędzie Starostwa Powiatowego w Wieluniu narzędzia i instrumenty geodezyjne oraz operat scalenia gruntów. Robota została przerwana, choć większość projektu scalenia została już wniesiona na grunt. Pozostało zaledwie parę kompleksów działek.

Natychmiast po ogłoszeniu mobilizacji, wysłałem Helę z małym dzieckiem do domu w Łodzi. Sam zająłem się spakowaniem narzędzi i operatu scalenia gruntów. Jeszcze tego samego dnia odwiozłem wszystko do urzędu Starostwa Powiatowego w Wieluniu. Wyjechałem stamtąd do Łodzi, chyba ostatnim pociągiem, przed zbombardowaniem Wielunia1).

W Łodzi zgłosiłem się do Urzędu Wojewódzkiego Łódzkiego, którego byłem pracownikiem. Kazano mi przychodzić do biura. W nocy z 5-go na 6-go września miałem w urzędzie wojewódzkim dyżur przy telefonie. Całą przesiedziałem przy tym milczącym telefonie, bo łączność była już przerwana przez tzw. "V kolumnę".

6 września rano samoloty "Luftwaffe" zrzuciły na Łódź kilka bomb. Po nieprzespanej nocy, pomimo nalotu, położyłem się spać w swoim mieszkaniu, na III piętrze domu na rogu ulic Narutowicza i Zagajnikowej, obecnie Kopcińskiego. Żonę z dzieckiem wysłałem do "schronu", czyli do piwnicy domu.

Po paru godzinach Hela mnie obudziła z informacją, że Urząd Wojewódzki jest ewakuowany i wszyscy pracownicy mają się stawić natychmiast w urzędzie przy ul. Ogrodowej 15. Szybko spakowałem do jednej walizki najcenniejsze rzeczy i wraz z żoną i synkiem, złapawszy z trudem taksówkę, stawiłem się w urzędzie.

Wszyscy pracownicy wraz z rodzinami mieli jechać autokarami. Niestety część wozów zostało uszkodzonych przez kierowców - folksdojczów, a część kierowców nie stawiła się na wezwanie. W tych warunkach nie było możliwe, aby wszyscy zmieścili się do autokarów. Dla Wydziału Rolnictwa zabrakło autokaru. Wówczas wojewoda łódzki zebrał nas w sali balowej pałacu Poznańskich - urząd dzierżawił ten lokal. Oznajmił nam, że autokarami pojadą tylko kobiety i dzieci. Mężczyźni zdolni do noszenia broni powinni starać się dostać do Warszawy własnym przemysłem, a więc na dwóch lub czterech kółkach, albo piechotą. Prosił też o zachowanie spokoju i nie poddawanie się panice.

Marsz ku Warszawie

Nie miałem ani 2-óch ani 4-ch kółek, więc musiałem iść piechotą. Żonę z dzieckiem z trudem umieściłem w którymś z przeładowanych autokarów. Walizkę naszą wrzuciłem na dach innego autokaru, bo ten którym miała jechać Hela, był załadowany do granic swych możliwości. Żeby nie denerwować żony, nawet nie powiedziałem jej, że walizka jedzie innym autokarem. I tak uważałem tę walizkę za straconą. Pożegnałem się z żoną, ucałowałem synka i powiedziałem Heli, że prawdopodobnie spotkamy się u moich rodziców w Międzylesiu pod Warszawą. Rodzice mieli tam własny dom, wybudowany w 1936 roku, a spalony przez Niemców w 1944-tym.

Wyruszyłem wspólnie z inspektorem Józefem Zielińskim - moim bezpośrednim zwierzchnikiem w Wydziale Rolnictwa. Ponieważ główna szosa do Warszawy przez Stryków, Głowno, Łowicz i Sochaczew - była zajęta przez cofające się oddziały wojska polskiego, polecono nam, abyśmy szli drogą dalszą, ale mniej zapchaną wojskiem i uciekinierami - przez Brzeziny, Rawę Mazowiecką, Białą Rawską i Grójec. Sierpień i wrzesień 1939 r. były wyjątkowo pogodne i upalne. Ewakuacja miała być przeprowadzona autokarami. Skoro miałem nowiutkie długie buty oficerskie z łubami, więc włożyłem je na nogi. Z powodu upału, założyłem cienkie skarpetki. Nie przypuszczałem, że będę musiał iść pieszo i to tak daleko. Skutek tego był dla mnie tragiczny. Po kilku kilometrach nogi miałem spuchnięte i okaleczone przez nieszczęsne "łuby", które były koszmarnie twarde. Za Jeżowem musiałem zdjąć buty. Owinąłem nogi ręcznikami i tak szedłem dalej.

W Jeżowie przeżyliśmy pierwsze większe bombardowanie. Gdy z Zielińskim wychodziłem z Jeżowa, nadleciały samoloty nieprzyjacielskie, zbombardowały miasteczko i szosę. Trzy bomby lotnicze trafiły dokładnie w środek szosy, zabijając trzy pary koni przy wozach wojskowych, siejąc dookoła zniszczenie w sprzęcie, zabijając i raniąc wielu ludzi, zarówno wojskowych jak cywilnych.

Po nalocie cała ludność Jeżowa opuściła miasto i szła lub biegła na oślep w pole. Wówczas samoloty zniżyły lot i zaczęły siać z karabinów maszynowych, zabijając kobiety i dzieci, niosąc popłoch i przerażenie.

Wobec stałych nalotów, za Jeżowem maszerowałem lasami albo nocą. Sypiałem w lesie, nie mając nawet koca. W Białej Rawskiej spałem na deskach podłogi piekarni. Po obudzeniu się z przykrością stwierdziłem, że ostatnie 2 bułki, które kupiłem w piekarni poprzedniego dnia, zniknęły z moich kieszeni. Głodny udałem się w dalszą drogę. Trzeba wspomnieć, że ani ja, ani Hela, nie otrzymaliśmy wynagrodzenia za ostatni miesiąc pracy. Nie otrzymaliśmy także 3-miesięcznej odprawy ewakuacyjnej. Nie miałem więc dostatecznej ilości gotówki.

Okropny widok przedstawiała paląca się Rawa Mazowiecka. Paliły się domy po obydwu stronach szosy. Przejść trzeba było szosą, w okropnym żarze. Po drodze stale spotykało się leżące trupy ludzi i koni oraz ranne konie, leżące w rowach przydrożnych i czekające na śmierć. Odpoczywałem w rowie w pobliżu takiego konia, któremu nie mogłem pomóc. Dotąd pamiętam, jakby błagalne, spojrzenie jego oczu.

Od Białej Rawskiej szedłem boczną drogą przez Wilków w kierunku Grójca. W Wilkowie znalazłem gościnę u nauczyciela, który nakarmił mnie i przenocował. Byłem już tak wyczerpany, że nie mogłem iść dalej. Gdy wstałem rano i wyszedłem na górkę, by rozejrzeć się po okolicy, usłyszałem warkot czołgów. Były to czołgi hitlerowskie, które nieprzerwanym strumieniem jechały w kierunku Warszawy. Wówczas zrozumiałem, że zostałem odcięty. Hela z dzieckiem została po jednej stronie frontu, a ja po drugiej.

Wiedziałem, że hitlerowcy młodych ludzi wywozili do obozów lub na miejscu rozstrzeliwali. Przeto starałem się uniknąć spotkania z nimi. Nie udało się jednak. Uratowało mnie zaświadczenie Urzędu Gminy Falenica, o zwolnieniu ze służby wojskowej.

Marsz ku Łodzi

Wracając do Łodzi szedłem przez Tomaszów Mazowiecki, gdzie mieszkali moi teściowie. Spodziewałem się, że będę mógł się u nich schronić i dowiem się, czy tam również są Niemcy. Miałem jeszcze nikłą nadzieję, że rzeką Pilicą, a następnie Wisłą uda mi się przedostać do Warszawy. Dom teściów zastałem jednak zamknięty i pusty. Okazuje się, że teść zmarł 1 września, a teściowa pojechała do Warszawy, do drugiej swojej córki.

Z Tomaszowa udałem się do Piotrkowa Trybunalskiego i tam "zadekowałem", czekając aż ustaną największe łapanki. Następnie, ciężarówką z beczkami od piwa, udało mi się dostać do Łodzi.

Spotkanie z rodziną

Po zdobyciu Warszawy przez wojska hitlerowskie natychmiast wsiadłem w pociąg i pojechałem do Międzylesia, gdzie w domu moich rodziców, spotkałem Helę wraz z synkiem. Nie mieliśmy jednak żadnych środków do życia.

Łódź

Trzeba więc było wracać do Łodzi, gdzie Hela pracowała jako nauczycielka tkactwa w Żeńskiej Szkole Przemysłowej, przy Narutowicza 77, róg Wierzbowej. Jako pracownik byłego Urzędu Wojewódzkiego, nie chciałem pracować w żadnej niemieckiej instytucji. Hela natomiast pracowała do grudnia 1939, tj. do czasu likwidacji szkoły przez hitlerowców.

W Łodzi, którą Niemcy nazwali "Litzmanstadt" i przyłączyli do terenów Rzeszy, atmosfera była okropna. Gubernator Fiszer ogłosił, że Polacy będą wyłącznie parobkami Niemców i będą wywożeni na roboty w głąb Rzeszy. Byłem świadkiem, jak hitlerowcy wysadzili w powietrze pomnik Kościuszki2) na placu Wolności. Żołdacy niemieccy fotografowali się, stając butami na głowie postaci, zwalonego pomnika. Dla swego bezpieczeństwa, na rogu placu, ustawili karabin maszynowy.

Tomaszów

W grudniu 1939 r. wyjechałem z Helą i dzieckiem do Tomaszowa Mazowieckiego, do matki żony. Wyjeżdżać musieliśmy z dworca Kaliskiego, gdyż dworzec Fabryczny był zarezerwowany wyłącznie dla Niemców. Polakom zabroniono wstępu na teren dworca. Musieliśmy więc jechać okrężną trasą przez Łowicz.

W Tomaszowie, po pewnym czasie, otrzymałem pracę robotnika budowlanego i podwórzowego, w Tomaszowskich Zakładach Włókien Sztucznych. Praca była wyczerpująca. Trzeba było ustawiać płoty betonowe, dźwigając ciężkie płyty. Prócz tego, przewoziłem wagonikami, wielkie bele odpadów wiskozowych i ładowałem je na wysokie sterty w magazynie. W niedziele rozładowywałem wagony węgla kamiennego, na bocznicy, za osobną zapłatą. Nie byłem przyzwyczajony do tak ciężkiej pracy i przychodziłem do domu niesamowicie zmęczony. Raniutko jeździłem na rowerze do sąsiedniej wsi po mleko dla Zygmusia.

Po pewnym czasie, przez protekcję znajomych pracowników fabryki, dostałem pracę w magazynie, jako pomocnik magazyniera. Później w biurze fabryki, pracowałem jako obliczeniowiec, na arytmometrze typu "Facit".

W tym czasie, włączyłem się do pracy konspiracyjnej, kolportując "gazetki" i komunikaty z Londynu.

Warszawa i Międzylesie

Po kilku miesiącach pobytu w Tomaszowie, dostałem wiadomość, że mogę otrzymać pracę w Warszawie w zawodzie geodety.

Szwagier żony Henryk Pawłowicz był wiceprezydentem Warszawy i obiecał zatrudnić mnie na terenie miasta. Mogliśmy przecież zamieszkać u moich rodziców w Międzylesiu.

Najpierw pracowałem na etacie robotnika pomiarowego, przy pomiarach drogowych na terenie dzielnicy Wola. Po paru miesiącach, 1 stycznia 1940 r. zostałem przyjęty do pracy w Biurze Planowania Miasta Zarządu m. st. Warszawy, jako mierniczy. Otrzymałem zadanie wznawiania znaków pomiarowych, punktów poligonowych na terenie miasta, zniszczonych podczas bombardowania w 1939 r.

Praca wymagała dużej precyzji. Punkty były wznawiane przeważnie metodą wcięć w przód. Kąty poziome mierzyłem teodolitem 10", a długości mierzyłem łatami drewnianymi z libellą. Sporządzałem także szkice sytuacyjne wznowionych punktów poligonowych, z odpowiednimi miarami do punktów stałych.

W okresie pracy w Wydziale Planowania, należałem do tajnej organizacji p.n. "Orzeł Biały". Prócz kolportażu prasy konspiracyjnej, wykonywaliśmy rozmaite zadania. Np. przewoziliśmy laboratorium z ulicy Marszałkowskiej do lokalu przy ul. Nowy Świat. Sporządzaliśmy materiały mapowe dla rządu w Londynie, z nanoszeniem danych potrzebnych wywiadowi. Ponieważ hitlerowcy wyrzucili nas z domu rodziców w Międzylesiu, nie pozwalając zabrać ze sobą ani kawałka węgla, zamieszkaliśmy w nie opalanym mieszkaniu, u koleżanki Heli na Bielanach. Tam właśnie kreśliłem potrzebne dla organizacji szkice. Aż do ran odmrażałem przy tym palce u rąk.

Na wiosnę roku 1941, gdy hitlerowcy szykowali się do uderzenia na Związek Radziecki, wykorzystałem zwyżkę ceny złota i sprzedałem swoją obrączkę. Mogłem dzięki temu kupić ziemniaki dla rodziny.

Pracę w Wydziale Planowania zakończyłem 29 maja 1942 r.

Parysów

Kilka miesięcy później otrzymałem propozycję od mierniczego przysięgłego inż. Antoniego Sadowskiego, żeby jechać do Parysowa w pow. garwolińskim, do pracy przy scalaniu gruntów. Prócz zapłaty, którą wg umowy dawali Niemcy, a która ledwie starczała na papierosy, umówiliśmy się z Radą Uczestników Scalenia, że dodadzą nam wynagrodzenie płatne w życie, oczywiście w przeliczeniu na pieniądze, wg aktualnej ceny żyta. Dzięki temu przeżyliśmy w Parysowie blisko 2 lata, od 29.05.1942 do 01.04.1944.

Międzylesie - "kocioł"

Gdy wojska hitlerowskie zaczęły się cofać, a armia radziecka i polska podchodziły na lubelszczyznę, musiałem przerwać scalenie w Parysowie i ponownie schronić się u matki w Międzylesiu.

Tam, latem roku 1944, doznałem przykrego przeżycia. W okolicy Międzylesia zostali zabici dwaj członkowie SS. Następnego dnia dywizja SS okrążyła Międzylesie i tzw. Podkaczydół, czyli okolice Wiązownej i Radości. O 5 rano wyciągnięto wszystkich mężczyzn z domów. Oczywiście byłem wśród nich. Zebrano nas w szeregu, a jakiś chłopak przechodził przed naszym frontem, aby rozpoznać zabójców SS-manów. Naturalnie nikogo nie wskazał. Wówczas hitlerowcy powiedzieli, że co trzeci mężczyzna będzie rozstrzelany, jeżeli nikt się nie przyzna. Gdy i to nie nastąpiło, zaprowadzono nas, pod po zęby uzbrojonym konwojem, na ogrodzony teren byłej fabryki Szpotańskiego w Międzylesiu. Tam zgrupowano nas naprzeciw, wcześniej ustawionych, ciężkich karabinów maszynowych. Nikomu nie pozwalano usiąść. Trzymano nas tak do 17-ej. Tymczasem, jak się później dowiedziałem, organizacja podziemna usiłowała przekupić dowództwo SS, podsyłając najlepsze koniaki. Alkohol zrobił swoje. Wkrótce dowództwo "zmiękło" i zaczęto sprawdzać tzw. "ausweisy", czyli dowody osobiste, obowiązujące na terenie "Generalnego Gubernatorstwa", z tzw. "wroną" - orłem niemieckim ze swastyką.

Prawie każdy z nas miał jakiś - autentyczny albo podrobiony. Dzięki temu, po sprawdzeniu ausweisów, prawie wszystkich zwolniono. Kilka osób, które nie mogły się wylegitymować, wywieziono w nieznanym kierunku.

Nazajutrz w pobliskim lesie znaleziono trupa pewnego folksdojcza, donosiciela gestapo. Gdy granatowa policja zawiadomiła o tym gestapo, otrzymali odpowiedź, że nikt nie przyjedzie, bo to był wyrok wykonany przez "polskie gestapo". Od tego czasu w Międzylesiu był względny spokój, aż do wybuchu powstania w Warszawie.

Brutalna eksmisja

2 sierpnia 1944-go hitlerowcy wyrzucili nas z naszego domu w Międzylesiu. Musieliśmy go opuścić w ciągu 15 minut. Nie posiadaliśmy żadnych środków lokomocji, więc poszliśmy tak, jak staliśmy.

Niemcy kazali nam iść w kierunku Warszawy. Ponieważ w Radości stały już wojska radzieckie i armia kościuszkowska, postanowiłem przeprowadzić rodzinę przez front, na stronę wschodnią. Było nas 7 osób: matka, żona, ja, 5 letni synek, siostra, szwagier i jego córka.

Zadanie acz nie łatwe, powiodło się szczęśliwie. Wpłynęły na to 2 okoliczności. Po pierwsze fakt, że od Radości do Międzylesia rozciągała się strefa między-frontowa. Po drugie, moja dobra znajomość terenu.

Najbardziej niebezpiecznym był moment po dotarciu do wsi Borków, gdzie wywiązała się walka między zwiadem radzieckim i patrolem SS. Pociski zapalające spowodowały pożar budynku, w którym byliśmy ukryci. Musieliśmy uciekać wśród świszczących kul. Na szczęście żadna nikogo nie trafiła.

Na wschodniej stronie

Pierwsze spotkanie z radzieckimi czołgistami było bardzo radosne. Wreszcie skończył się dla nas koszmar okupacji hitlerowskiej.

Sześć tygodni tułaczki bez dachu nad głową, jakie potem nastąpiły, nie były jednak łatwe. Dom opuszczaliśmy bez grosza przy duszy. Wszystkie pieniądze "wpakowaliśmy" w osnowę do warsztatu tkackiego, który z żoną założyliśmy. Zdążyliśmy utkać 17 metrów materiału. Materiał ten, z resztą osnowy, warsztatem, meblami i fortepianem mojej siostry spłonął wraz z całym domem.

Nie mogliśmy spać po nocach, patrząc na płonącą Warszawę. Kiedy się pytałem radzieckiego oficera, dlaczego nie idą zdobywać Warszawy, odpowiedział: "Приказа нет! Пускай Поляки сами бьются.", co znaczy "Nie ma rozkazu! Niech Polacy sami się biją." Żałowałem, że los nie dał mi walczyć w Warszawie. Spóźniłem się na pociąg do Warszawy i nie stawiłem na zbiórkę AK. Straciłem kontakt. Potem wybuchło powstanie.

Powrót do Międzylesia

Gdy wojska radzieckie i polskie zdobyły Międzylesie, wróciliśmy - po 6-ciu tygodniach tułaczki po różnych szkołach. Łudziliśmy się, że nasz dom ocalał. Niestety zastaliśmy zgliszcza i zaminowany wokół teren.

Pierwszą noc spędziliśmy w okopach poniemieckich. Następnego dnia rozejrzałem się za jakimś dachem. Zajęliśmy drewnianą willę, opuszczoną przez właścicieli.

Pro publico bono

Zobaczyłem, że okoliczna ludność wiejska wynosi mienie z opuszczonych domów. Żeby to mienie zabezpieczyć, we wrześniu 1944 utworzyłem milicję obywatelską oraz komisję mieszkaniową. Oczywiście, zostałem komendantem tego samozwańczego posterunku Obywatelskiej Milicji Ochotniczej w Międzylesiu, jak i przewodniczącym komisji mieszkaniowej. Sami uzbroiliśmy się w karabiny i naboje poniemieckie, pozbierane na polu.

Gdy powracający byli bez dachu nad głową, wpuszczałem ich do pustych domów, uprzednio spisawszy mienie. Drobiazgi wkładałem do szafy, którą pieczętowałem, odciskając na laku znaczek Bratniej Pomocy, Państwowej Szkoły Mierniczej w Warszawie. Znaczek z niwelatorem i literami „SM”, zawsze nosiłem w klapie marynarki. Obywatelom, którym powierzałem mienie, groziłem poważnymi konsekwencjami, za ewentualne zerwanie lakowej plomby. Nie było jednak takiego wypadku.

Powracający do swoich mieszkań, dziękowali mi nieraz ze łzami w oczach, za ocalenie ich dobytku.

Dopiero po utworzeniu w Wawrze Gminnej Rady Narodowej, zalegalizowałem nasz posterunek. Otrzymałem wraz z milicjantami „legitymacje”, w formie zaświadczeń, z okrągłą pieczęcią z godłem Polski.

W tym czasie Warszawa była jeszcze w rękach Niemców, a ja działałem w strefie przyfrontowej, gdzie panowała pewnego rodzaju anarchia. Działały wówczas bandy wojskowe, które pod pozorem rewizji rabowały mienie obywateli. Walka z nimi nie była ani rzeczą łatwą, ani bezpieczną. Z narażeniem życia, oddałem pod sąd polowy dwóch wojskowych - porucznika i starszego sierżanta. Zostali oni wcieleni do karnej kompanii i wysłani na pierwszą linię frontu. Później, już w 1945 roku, po zawarciu pokoju, szukali mnie w Międzylesiu. Tymczasem ja pracowałem już w Łodzi. Mój szwagier, będący wtedy sołtysem w Międzylesiu, powiedział im, że zginąłem w końcu wojny.

Miny

Teren Międzylesia był gęsto zaminowany. Podczas trzeciego z kolei rozminowywania ulicy Głównej, przed gruzami naszego domu, na moich oczach zginęło trzech saperów radzieckich. Rozerwał ich zespół, połączonych ze sobą min. Bohaterską śmiercią zginęła obywatelka Buninowa, która prowadziła oddział żołnierzy i wskazywała położenie min. Na minach ginęli żołnierze i cywilni, dzieci i dorośli. Wraz ze swymi milicjantami wyciągałem z pola minowego żołnierza, który nocą biegł z meldunkiem. Wszystkie te wypadki były jednak śmiertelne, bo nie było penicyliny i ludzie umierali z powodu zakażenia krwi.

Reforma rolna

Gdy na początku września 1944 roku, został wydany dekret PKWN o reformie rolnej, porzuciłem pracę komendanta posterunku milicji i zgłosiłem się do Powiatowego Pełnomocnika Reformy Rolnej w Otwocku. Ten, w dniu 31.03.1945 r., mianował mnie Zastępcą Komisarza Ziemskiego w Powiatowym Urzędzie Ziemskim w Warszawie z tymczasową siedzibą w Otwocku. Warszawa nadal była w rękach Niemców.

Przystąpiłem do parcelacji majątków obszarniczych. Pilnowałem aby do parcelacji zostały przeznaczone majątki, zgodnie z przepisami dekretu. Między innymi, wbrew stanowisku powiatowego pełnomocnika reformy rolnej, odwołałem ekipę parcelacyjną z folwarku wdowy po prof. Bryle, rozstrzelanym przez Niemców.

Praca w strefie przyfrontowej była niebezpieczna. Jeździłem w teren z "ochroniarzem" uzbrojonym w automatyczny pistolet maszynowy, tzw. „pepeszę”. Otrzymywałem pogróżki od NSZ, że będę wisiał, jeśli nie zaprzestanę swojej działalności. W majątku Otwock Wielki, podczas pomiaru Niemcy zza Wisły ostrzelali ekipę.

Powrót do Łodzi

Po wyzwoleniu Łodzi, Hela pojechała zobaczyć, co zostało z naszego mieszkania, które opuściliśmy w końcu 1939 r. Mieszkanie zastała puste, ogołocone z naszych mebli, krytych tkaniną jej projektu. Mimo to postanowiliśmy wrócić do Łodzi, do miejsc naszej dawnej pracy.

Od 1-go kwietnia 1945 roku zacząłem pracować w Powiatowym Urzędzie Ziemskim w Łodzi na stanowisku Podkomisarza Ziemskiego. Kilka dni później zostałem członkiem Stronnictwa Demokratycznego. Przy Powiatowym Urzędzie Ziemskim została utworzona Powiatowa Komisja Ziemska, w skład której wchodził z ramienia Stronnictwa Demokratycznego kol. poseł Kazimierz Mertyn. Powiatowy Urząd Ziemski nadzorował parcelację majątków obszarniczych, jak również współdziałał z PUR-em3) przy obsadzaniu 5000 gospodarstw poniemieckich. Była to olbrzymia praca, którą trzeba było wykonać bardzo skromnym personelem. Brakowało wykwalifikowanych sił. Niestety, większość inteligencji polskiej została wyniszczona przez okupanta.

Przygoda w Żabiczkach

Latem 1945 omal nie przypłaciłem życiem swojej honorowej postawy. W tym czasie wojska radzieckie z zachodu powracały do siebie. Pracowałem przy podziale inwentarza między służbę folwarczną, w majątku Żabiczki. Zwołałem zebranie Komitetu Folwarcznego. Współdziałał ze mną księgowy i inżyniera geodeta, który parcelował ten majątek. Przyjechało na rowerach 3-ch oficerów radzieckich w stopniu kapitana. Wywołali mnie z zebrania pod pozorem, ważnej sprawy służbowej. Oznajmili mi bezczelnie, że przyjechali szukać "dziewczynek". Zażądali bym zwołał zebranie ogólne, to oni sobie odpowiednie "dziewczynki" wybiorą.

Oczywiście, takiego żądania nie chciałem spełnić. Starałem się ich zawstydzić. Poprosiłem też, żeby się wynieśli i nie przeszkadzali mi w pracy. Zanim poszli, jeden z nich dał mi termin na zwołanie zebrania do godziny 7-ej wieczór. Naturalnie zebrania takiego nie zwołałem i dalej prowadziłem czynności służbowe. O godzinie 7-ej wieczór zjawili się wszyscy 3-ej. Weszli do pomieszczenia, gdzie odbywało się zebranie. Oficer, który wcześniej określił termin, pokazał mi swój zegarek i powiedział: ”Почему приказа не исполнили?” (Dlaczego nie wykonałeś rozkazu?). A ja mu na to: „Я уж вам сказал, что ваших приказов исполнять не буду!” (Ja już mówiłem, że twoich rozkazów wypełniać nie będę!). „Не будеш?” (Nie będziesz?) - wyjął rewolwer i wycelował mi w głowę.

Tego już było dla mnie za wiele. Błyskawicznie schwyciłem jego prawą rękę za przegub dłoni, ścisnąłem mocno, raptownie ją wykręciłem i schwyciwszy go całą siłą, młodych wówczas mięśni (36 lat), rąbnąłem nim w drzwi tak, że ciężarem swego ciała otworzył drzwi i wyleciał na zewnątrz pokoju. Dwaj jego towarzysze poszli w ślad za nim. Spojrzałem dokoła i przekonałem się, że jestem jedynym uczestnikiem zebrania, który pozostał w pokoju. Wówczas skoczyłem do drzwi, chcąc je zamknąć na klucz. Jednak jeden z oficerów postawił piętę buta w drzwiach, w taki sposób, aby mi to uniemożliwić. Po chwili, wszyscy trzej naparli całą siłą na drzwi.

Nie mogąc ich utrzymać, cofnąłem się i stanąłem za biurkiem. Wpadli wszyscy do pokoju, a ten najbardziej agresywny, znów wycelował we mnie rewolwer. Ja oczywiście żadnej broni przy sobie nie miałem. Wcześniej nie odebrałem mu rewolweru, by nie być oskarżonym o rozbrajanie radzieckiego oficera.

Pomyślałem, że wybiła moja ostatnia godzina. Walnąłem pięścią w biurko i po rosyjsku, który znam dobrze, zbeształem go ostatnimi słowami, jak to mówią „po matuszkie”. Ryknąłem na niego tak głośno i z taką pewnością siebie, że ów zdębiał i nie strzelił. Któryś z jego towarzyszy powiedział łagodząco: „Ну брось! Пойдём, пойдём, ...”, zabrali go pod ręce i wyszli.

Wówczas odetchnąłem, zawołałem uczestników zebrania i dokończyłem podział inwentarza.

Mierniczy przysięgły

Po parcelacji majątków obszarniczych, zostały wydane akty nadania na wszystkie gospodarstwa, nowo-powstałe z podziału. Przez dzień i noc podpisywałem akty nadania, które później zostały uroczyście wręczone na Placu Wolności w Łodzi. Jako delegat KC PPR przyjechał i przemawiał na wiecu Zenon Kliszko.

Po zakończeniu reformy rolnej musiałem pomyśleć wreszcie o sobie.

Uchwałą z 29 listopada 1945 r. Państwowej Komisji Egzaminacyjnej na Mierniczych Przysięgłych4) w Warszawie pod przewodnictwem rektora Politechniki, prof. dr hab. inż. Edwarda Warchałowskiego, zostałem dopuszczony do egzaminu na mierniczego przysięgłego i po przeprowadzonym egzaminie w myśl art. 4 pkt a) i b) ustawy o mierniczych przysięgłych z dnia 15 lipca 1925 r., uchwałą Komisji z dnia 5 lutego 1946, zostałem uznany za posiadającego kwalifikacje do wykonywania zawodu mierniczego przysięgłego. W tym też charakterze pracowałem w Spółdzielni Pracy Mierniczych Przysięgłych „Geo”, od 1946 do 1950 r. Najpierw przy scalaniu gruntów wsi Bogumiłów, a później przy regulacjach gospodarstw rolnych na Ziemiach Odzyskanych. Była to ogromna praca urządzeniowo - rolna.

Inżynier geodeta

W dniu 27 maja 1950 r. złożyłem, przed Państwową Komisją Weryfikacyjno – Egzaminacyjną przy Politechnice Warszawskiej, egzamin na stopień inżyniera i uzyskałem dyplom inżyniera geodety.

Mierniczy przysięgły

Po parcelacji majątków obszarniczych, zostały wydane akty nadania na wszystkie gospodarstwa, nowo-powstałe z podziału. Przez dzień i noc podpisywałem akty nadania, które później zostały uroczyście wręczone na Placu Wolności w Łodzi. Jako delegat KC PPR przyjechał i przemawiał na wiecu Zenon Kliszko.

Po przejściu na emeryturę pracowałem przez dwa lata na 1/2 etatu jako nauczyciel w technikum Drogowo-Geodezyjnym, a następnie na 1/2 etatu jako starszy inżynier w Spółdzielni Pracy „Technoplan” w Warszawie, gdzie kierowałem pracą pomiaru i dowodów ostatecznych części miasta Konstantynowa, którą to pracę wykonywał zespół czterech inżynierów.

Łódź, 11-IV-1978, Józef Szumski

Przypisy

1) Atak bombowców na Wieluń w dniu 1 września o godz. 4:00 był pierwszym bombardowaniem podczas II wojny światowej.

2) Działo się to w mroźny poranek 11 listopada 1939 r. Tego dnia Niemcy podpalili 3 główne synagogi Łodzi. "Oprócz synagog wysadzono stojący na pl. Wolności pomnik Tadeusza Kościuszki. Odbyło się to w wyjątkowo odrażający sposób. Rankiem spędzono na plac miejscowych Żydów, nakazując im wiercić w cokole dziury konieczne do założenia ładunków wybuchowych. Miało to na celu poróżnienie ludności żydowskiej i polskiej, nadając całemu zajściu otoczkę żydowskiej zemsty na Polakach." (źródło).

3) Państwowy Urząd Repatriacyjny - powołany na mocy dekretu PKWN z 7 października 1944. Jego zadaniem była początkowo organizacja "repatriacji" ludności na pojałtańskim terytorium Polski. W zasadzie należałoby mówić o depatriacji, czyli przymusowym wysiedleniu ludności z rodzinnych stron. Dekret z 7 maja 1945 rozszerzył zakres działania PUR o organizację migracji wewnątrz terytorium państwa.

4) Ustawa o Mierniczych Przysięgłych z 15 lipca 1925 roku regulowała problematykę zawodu, a w szczególności zakresy czynności, do wykonywania których upoważniony był mierniczy przysięgły. Czynności te to:

  1. pomiary terenowe, obliczenia powierzchni i objętości,

  2. sporządzanie planów, odrysów robót kartograficznych wykonywanych na podstawie pomiarów,

  3. wykonywanie projektów i przeprowadzanie na gruncie technicznych projektów podziałów parcel,

  4. oznaczanie i regulowanie planów, obliczeń itp.

Nadanie mierniczemu przysięgłemu prawa używania okrągłej pieczęci z godłem państwa, było nie tylko aktem ugruntowania stopnia zawodowego, ale było także ustanowieniem wysokiej rangi urzędu administracji państwowej. Zgodnie z tą ustawą po 31.12.1930 r. ministerstwa nie mogły powierzać żadnych prac geodezyjnych, osobom nie mającym tego tytułu i związanych z nim praw. Tytuł mierniczego przysięgłego mogli uzyskiwać po złożeniu odpowiednich egzaminów:

  • inżynierowie (studia wyższe) po 2 latach praktyki,

  • mierniczowie I klasy i mierniczowie po 5 latach praktyki.

Państwowa Szkoła Miernicza w Warszawie uzyskała uprawnienia do wydawania odpowiednich świadectw, a w Politechnice Warszawskiej i Lwowskiej powołano Komisje Egzaminacyjne na mierniczych przysięgłych.

MpS