Szukając w miastach MF nr. 1(7)2006
O dalekich podróżach marzyłem od dziecka. Oczywiście w czasach, gdy zaczynałem planować przyszłe wyprawy, zdobycie paszportu i walut wymienialnych umożliwiające wyruszenie w drogę było bardzo trudne. Potem zmienił się ustrój, ale nadal wyrwanie się gdzieś nie było łatwe - cóż, student jest ubogi i ma suchoty... Ale wreszcie wybiła moja godzina. W czerwcu 1999 roku spakowałem plecak, namiot, paszport, walutę, aparat fotograficzny oraz Ojca znającego skandynawskie narzecza, po czym ruszyliśmy.
Zasadniczym celem mojej wyprawy było miasto Bodo leżące w Norwegii, nad Atlantykiem, tuż za kołem podbiegunowym. Po co przebyłem te dwa tysiące kilometrów? Ano, powód był tyleż prozaiczny, co idiotyczny. Miałem za sobą kilkanaście lat pisania "Norweskiego dziennika" i uznałem, że skoro jest możliwość, trzeba zobaczyć, jak naprawdę wygląda miasto, w którym rozgrywa się akcja mojej książki. Nocna jazda z Warszawy do Gdyni, dzień na morzu, dwa dni przedzierania się przez Szwecję do Oslo, potem prawie cała doba spędzona w pociągu jadącym na północ i w jakieś cztery dni od wyjścia z domu byłem na miejscu. Stacyjka wyglądała mniej więcej tak, jak sobie wyobraziłem. Okolica też z grubsza przypominała opisaną. Jednak niewiele było widać. Lał deszcz. Upiorny obrzydliwy norweski deszcz, który w niektórych miejscach pada tam zawsze, w innych w co drugi dzień. Gdy trochę zelżał, wygrzebaliśmy się z budynku stacyjki i ruszyliśmy przed siebie. Na północny-wschód od miasta powinien rozciągać się las, tam gdzieś na brzegu morza w mojej powieści stał stary drewniany dom. Jako pesymista byłem niemal pewien, że opuszczonego domu nie znajdziemy. Nie przewidziałem, że w miejscu lasu stoi wielka paskudna granitowa góra. A obok kolejna. Stara, nieużywana już droga powinna biec wzdłuż brzegu morza. Nowa - dwupasmówka - w głębi lądu. Drogi faktycznie były dwie. Stara idąca serpentyną i nowa - przebita dynamitem na wprost. Przebyliśmy wąwóz i zamiast smaganego wichrem lasu zobaczyliśmy miasteczko po drugiej stronie... Od tamtej pory staram się umieszczać akcję w miejscach, które znam.
Pokręciliśmy się po okolicy dwa dni. Zwiedziliśmy najciekawsze obiekty miasteczka: muzeum, sklep monopolowy (piwo po 10 zł za małą puszkę w dodatku, jak się okazało, nacięliśmy się na bezalkoholowe!). Wdrapaliśmy na górę, obejrzeliśmy szpital psychiatryczny (od zewnątrz) oraz mały murowany kościółek z XIII wieku w sąsiedniej wiosce. Na jego południowej ścianie wypatrzyłem cudne XVIII-wieczne epitafium - z kamienia spoglądał na mnie Hulier Hansvaritson. Zafascynowała mnie ta twarz wykuta w kamieniu, jednoczenie chytra i sympatyczna. Kim był? Diabli wiedzą - aczkolwiek obiecuję sobie wyprawę do biblioteki narodowej - mają tam norweską encyklopedię. Zaspokoiwszy ciekawość i wykonawszy w ramach dokumentacji ok. 70 zdjęć okolicy, ruszyliśmy na południe. Po drodze odwiedziliśmy Trondheim z piękną monumentalną katedrą Nidaros, Oslo z muzeum statków wikingów i parkiem pełnym dzieł szalonego rzeźbiarza Vingelnada, a potem skierowaliśmy się na zachód. Jako archeolog z wykształcenia zapragnąłem obejrzeć sobie Bergen i zachowaną in situ XVII-wieczną drewnianą dzielnicę portową. Już siedząc w pociągu mknącym Bergensbahna (rewelacyjna linia kolejowa, kilkanaście godzin jedzie się przez góry wyglądające cały czas jak tatry koło Zakopanego), wygrzebałem w przewodniku informację, że wśród godnych uwagi obiektów tego miasta znajduje się muzeum trądu.
Połaziłem sobie po mieście do upojenia (jeden adres w przewodniku był źle wydrukowany). Obejrzałem oczywiście muzeum hanseatyckie i archeologiczne, odwiedziłem ekspozycję w dawnym leprozorium. Potem byłem jeszcze na południu Norwegii, trochę porozbijaliśmy się po Szwecji i nadszedł czas powrotu do domu.
Podróż trzepnęła mnie po kieszeni straszliwie - należało zatem siąść na zadku i zrefundować sobie koszta wyprawy. Na pierwszy ogień poszło Bergen. Wiedziałem, że chcę napisać opowiadanie o trądzie i starej dzielnicy hanseatyckiej. O kimś, kto szedł pod konwojem z portu do leprozorium. Potrzebowałem więcej informacji. Kilka dni spędzonych w bibliotece narodowej pozwoliło mi odkryć, jak wielkim byłem ignorantem. Odkryłem genialnych i szalonych lekarzy, który zmierzyli się z zagadką choroby - Daniela Danielsena i Gerharda Armauera Hansena. Przesunąłem akcję na koniec XIX wieku. W ciągu jednej nocy napisałem opowiadanie "2586 kroków". Uzyskane za nie honorarium pozwoliło pokryć około jednej ósmej kosztów podróży. A marzyła mi się kolejna... Drugi tekst - o św. Olafie i katedrze Nidaros jakoś się nie kleił.
Zebrane dane oraz notatki i fotografie poczynione w podróży pozwoliły mi natomiast naskrobać jeden tom kontynuacji przygód Pana Samochodzika - jego akcja rozgrywała się w miejscach, które odwiedziłem. Niestety, tom nie spotkał się z życzliwym przyjęciem wydawcy i ambitny plan sfinansowania kolejnej wyprawy spalił na panewce. Wydałem go dopiero trzy lata później i po licznych poprawkach. W tym momencie mogę powiedzieć, że koszt wyprawy się zwróciły.
I jednocześnie dokonałem odkrycia - prostego i banalnego. Świat jest pełen pomysłów. Pełen miast, które same w sobie aż proszą się, by badać ich przeszłość i szukać w niej zalążków ciekawych fabuł. Że w muzealnych gablotach spoczywają skarby wiedzy, nagromadzone w tak niewyobrażalnych ilościach, że ambitny pisarz ma tematy, które wystarczą mu, by pisać do końca życia.
Zimą 2001 roku odwiedziłem Lwów. Dawno już się przymierzałem - ciągnęło mnie to miasto, a jednocześnie bałem się zderzenia moich wyobrażeń z rzeczywistością. I w pewnym sensie nie pomyliłem się. Lwów, który zobaczyłem, był inny niż ten zbudowany w wyobraźni na podstawie lektury książek Łozińskiego. Rozczarował mnie trochę, ale nie na tyle, bym czuł się jakoś bardzo zawiedziony. Wędrując zaułkami, którymi kiedyś spacerowali Maria Konopnicka, Kornel Makuszyński czy Franciszek Rychnowski, czułem, że trzeba coś o Lwowie napisać... "Pan Samochodzik i wynalazek inżyniera Rychnowskiego" stanowił swego rodzaju przymiarkę. Ale stworzenie naprawdę poważnej dojrzałej fabuły jakoś mi nie wychodziło.
Czułem, że to miasto pozbawione autochtonów, którego ciągłość historyczna została zamordowana, zasługuje na tekst szczególny. "Atomowa ruletka" - opowiadanie napisane w ubiegłym roku jest chyba udaną próbą zmierzenia się z problemem. Rzeczywistość alternatywna pozwala ożywić to, co sowieci skazali na zagładę. W moim Lwowie kamienica przy rynku ciągle jest w rękach starego ormiańskiego rodu. Liceum im. Sienkiewicza jest nadal elitarną polską szkołą... I jednocześnie poszedłem krok dalej. Wymyśliłem to, czego nie ma, to co nie mogło powstać. Superszybką kolej z Lwowa do Krakowa, całodobową księgarnię w rynku... Rychnowskiemu postawiłem pomnik przed uniwersytetem.
Nadchodzi 2006 rok. Pora ruszać na polowanie. Mam w planach odwiedzenie kilku kolejnych miast należących niegdyś do Hanzy. Visby, Lubeka, Brema, być może Ryga i Talin. Posnuję się średniowiecznymi uliczkami, porozglądam, zanotuję sobie pomysły, kupię trochę książek o historii odwiedzonych miejsc. Znów napiszę kilka opowiadań silnie osadzonych w miejscach i czasach, które będą - mam nadzieję - jednakowo ciekawe dla mnie i czytelników. A najlepsze pomysły i najciekawsze dane składam skrzętnie w małym składziku. Posłużą jako fundament cyklu "Oko jelenia". Przewlokę bohaterów z Trondheim do Nowogrodu i z Lubeki do Stambułu. Szukanie ciekawych pomysłów w dalekich miejscach zdało egzamin. A zatem pora wykorzystać to na szerszą skalę. W końcu warto napisać coś wybitnego...
Andrzej Pilipiuk