Co to jest wydajność

Co to jest wydajność MF nr. 2(5)2005

W zamierzchłych czasach, gdy władza kupowała sobie poparcie pisarzy, z normami wydajności bywało różnie. Generalnie nie goniono jednak twórców do roboty. Hasło "ani dnia bez linijki wiersza" nieźle oddaje ducha tamtych czasów. Można było pisać niewiele i spokojnie z tego żyć, jeśli ktoś pisał po linii ukochanej partii, miał szansę dostać willę, talon na samochód, kolorowy telewizor, a nawet od czasu d czasu wypuszczano takiego za granicę.

Literatura dzieliła się wtedy na dwie gałęzi: pierwszą - oficjalną, głównonurtową, poważną oraz tę drugą - nieprawdziwą, niepoważną, popularną. W wydawnictwach panowała swojego rodzaju schizofrenia. Pisarze tacy jak Nienacki czy Szklarski pisali książki rozchodzące się w milionowych nakładach. Z księgarni spływały za nie ciężkie miliony złotych. Z tych zysków żyły w wydawnictwach dziesiątki ludzi. Z wypracowanych dochodów dotowano setki książek niechodliwych (acz prawomyślnych) oraz ich autorów.

Jednocześnie zgodnie z nauką ukochanych wodzów i urzędników decydujących, co się ludziom ma podobać, ci tytani pracy byli bezlitośnie sekowani na każdym kroku. Literatura miała być wybitna i prawomyślna. Robotnicy nie lubią przecież czytać dyrdymałek o kosmonautach, kryminałów ani dzieł ociekających seksem. Tym bardziej inteligencja nie powinna tego czytać. Ewentualnie można zrobić niewielki wyjątek na kryminały milicyjne oraz dopuścić tych cholernych kosmonautów, oczywiście pod warunkiem że będą to prawomyślni partyjni kosmonauci niosący socjalizm ku gwiazdom... Zasadniczo jednak to co popularne jest niepotrzebne i powinno wraz z rozwojem społeczeństwa samo sczeznąć. A jak nie sczeźnie, to my pomożemy. I pomagali.

Ciekawe, co stałoby się, gdybym tak pod koniec lat 70. zaniósł zbiorek opowiadań o w Wędrowyczu do jakiegoś wydawnictwa. Szanse na druk oczywiście miałbym żadne, gryzie mnie jednak pytanie, jakim represjom poddano by mnie za pisanie takich głupot, szkalujących organa ścigania i państwowy monopol spirytusowy...

Literaturze popularnej regularnie obcinano limity papieru. Było jasne, że nakład podstawowy 250 tys. plus dodruk 200 tys. najnowszej książki Nienackiego zniknie z księgarń jak sen złoty, jednak wydanie "Samochodzika" na poziomie zaspokajającym zapotrzebowanie było niemożliwe. Ilość papieru w gospodarce planowej była ściśle określona i gdyby zrobiono kolejny dodruk, zabrakłoby go na druk bezcennego wiekopomnego dzieła "Historia ruchu robotniczego w Pipidówce Wielkiej".

Autorzy dzieł popularnych byli gnębieni w jeszcze jeden sposób. Ponieważ poza bonzami partyjnymi w socjalizmie nie mogło być milionerów - przycinano literatom płace, konstruując umowy wedle następującego klucza: za pierwsze sprzedane 50 tys. egzemplarzy - 1,30 zł za sztukę, za kolejne 50 tys. - 1 zł. Za kolejne 50 tys. - 60 gr... Dzięki temu autor dzieła o robotnikach z Pipidówki i autor sprzedający na pniu ćwierć miliona egzemplarzy powieści dla młodzieży zarabiali kwoty zbliżone.

Na przykład Alfred Szklarski, autor bestsellerowego cyklu dla młodzieży, mieszkał do końca życia w willi kupionej za pieniądze ojca Amerykanina. Jego życiowym dorobkiem był zdaje się wyłącznie piękny księgozbiór. Zbigniew Nienacki to postać jeszcze bardziej tragiczna, jeszcze bardziej wycyckana przez system. Jedno tylko wydanie 12 tomów przygód pana Samochodzika, tzw. biała seria, miało sprzedany nakład większy niż wszystkie wydane u nas tomy Harry'go Pottera! Pisarz, którego książki miały w samej tylko Polsce ok. 100 wydań, który do tego był wiernym wyznawcą komunizmu i służył wiernie partii, ideologizując swoje powieści do bólu, dorobił się: mieszkania w Łodzi, poniemieckiego gospodarstwa w Jerzwałdzie, samochodu oraz malutkiej żaglóweczki.

Człowiek "z naszej mafii" - Janusz A. Zajdel, pisarz, którego antyutopie sprzedawały się w stutysięcznych nakładach, bez przerwy miał długi u znajomych. W jego przypadku stosowano taktykę jeszcze bardziej perfidną. Podpisywano umowę, po czym w nieskończoność opóźniano termin wydania książek...

Mimo wszystkich przeciwności losu był to wspaniały czas dla leni i nierobów. Wystarczyło napisać jedną książkę na trzy lata, by spokojnie leżeć do góry brzuchem. Po prawdzie gdyby ktoś pisał więcej i tak nikt by go nie wydał - nie było papieru.

Pewien krytyk literacki regularnie poświęca swój czas (wielkie tam poświecenie, wierszówkę z tego ma) na zwalczanie jak to sam określa "nadaktywności literackiej Pilipiuka". Także w środowisku kolegów i koleżanek parających się pisaniem uchodzę za cytuję "szaleńca Bożego, płodzącego jedną książkę po drugiej". Zastanawiam się wiec od kilku dni nad złożonym problemem owej nadaktywności.

Debiutowałem w 1996 roku. Mój dotychczasowy dorobek oceniam jako skromny. Ok 100 opowiadań (w tym ze 20 nie nadających się do niczego, a zwłaszcza do czytania), jedna powieść kompletnie tragiczna, trzy nieco lepsze. Zbiorów opowiadań nie liczę - bo poszły na nie teksty już napisane. Jak na dziewięć lat pracy, to tyle co nic. Mniej niż jedno opowiadanie miesięcznie...

W 1999 roku zabrałem się do pisania kontynuacji przygód pana Samochodzika. Nakłady obecne serii są raczej mizerne, honoraria takoż. Napisałem tom pierwszy, zainkasowałem grubiutki plik banknotów (widzieliście kiedyś 4 tys. zł w banknotach 20-złotowych? Niesamowita kupa kasy, nawet na kasjerce w banku zrobiła wrażenie...). A potem zacząłem liczyć. Wyszło mi, że kwota otrzymana to równowartość mniej więcej trzymiesięcznej płacy gdzie indziej. A zatem, aby z tego wyżyć i ewentualnie coś sobie uciułać, trzeba pisać cztery tomy rocznie. No i zabrałem się do dzieła. Prawie się udało. W pięć lat napisałem 18 "Samochodzików". Nienackiemu napisanie 14 zajęło... 33 lata. W socjalizmie dostałbym za to chyba odznakę przodownika pracy - i moja podobizna straszyłaby w wydawnictwach z gazetek ściennych: "Andrzej Pilipiuk - 700 procent normy!".

A tak poważnie, oczywiście na moje książki żaden wydawca nie dostałby odpowiedniego przydziału papieru.

Cztery książki rocznie to liczba, która wydaje się wielu pisarzom kompletnie zawrotna. Czy tak jest rzeczywiście? Cztery tomy "Samochodzika" to łącznie 800 stron. Po odliczeniu niedziel i wolnych sobót rok to około 250 dni pracy. Pisząc średnio po cztery strony dziennie, można w tym czasie machnąć 1000 stron maszynopisu, czyli pięć takich książek. Oczywiście, zaraz odezwą się oburzone głosy, że jak to tak można "przemysłowo"... Można, a jak chce się utrzymać rodzinę, to po prostu trzeba. "Samochodzik" to powieść schematyczna. Jak, nie przymierzając, harlequin. Wiemy, że zasadniczo zaczyna się od tego, że bohaterowie trafiają na jakiś trop. Otrzymują zagadkę absolutnie nie do rozwiązania. Zaczynają przy niej dłubać, sprawdzają kolejne warianty swoich teorii i na zakończenie sprawdzają ten ostatni, prowadzący do celu.

Praca w tym przypadku sprowadza się do tego, by wymyślić: a) czego szukają, b) gdzie (czasem jedno wynika z drugiego), c) zastanowić się, jak my na ich miejscu zabralibyśmy się do rzeczy, d) zaplanować kilka fałszywych tropów, potem trzeba doczytać literatury fachowej, żeby bohaterowie przy okazji poszukiwań mogli sobie mądrze o czymś pogadać, dodać "okoliczności przyrody" i inne takie, wykombinować przeciwności losu i bohaterów pobocznych, a następnie wklepać to wszystko w komputer.

Praca koncepcyjna jest tu najbardziej czasochłonna. Masę szczegółów trzeba posprawdzać. Z kolei samo wklepanie to najbardziej męczący etap powstawania książki. Ile czasu poświęcić trzeba na utrwalenie swoich myśli? Jestem dysgrafikiem. Pisząc na klawiaturze komputera, używam dwu palców. Nigdy nie zdołałem napisać więcej niż cztery strony na godzinę.

Pierwszego "Samochodzika" napisałem w trzy tygodnie. Robota była skrajnie katorżnicza, ale mimo wszystko zdziwiłem się, że poszło mi tak szybko. 2001 rok był czasem grafomańskiego szaleństwa. Miałem ambitne plany, rysowała się szansa zorganizowania wycieczki objazdowej po Etiopii, trzeba było jakoś to sfinansować. Napisałem pięć "Samochodzików" i dwa pierwsze tomy "Dnia wskrzeszenia". Pobiłem wszystkie rekordy wydajności. Dwie książki napisane pod rząd, z jednodniową przerwą na niedzielę. 180 stron maszynopisu w 14 dni. Dwukrotnie 40 stron wstukanych jednego dnia... cztery dni pracy po rząd z wydajnością 20 stron dziennie... I co najdziwniejsze, to wszystko nadawało się potem do czytania! Ponadto napisałem kilkanaście opowiadań, które poutykałem gdzie się dało.

Był to też rok wielce pechowy. "Dzień wskrzeszenia" odrzuciły mi cztery wydawnictwa publikujące literaturę dla młodzieży. Także dwa tomy "Samochodzika" nie spotkały się z życzliwym przyjęciem ze strony wydawców. A i do Etiopii nie pojechałem...

Teraz pracuję wolniej. Dom, rodzina, nowe obowiązki. A mimo to, wydając dwie-trzy nowe książki rocznie, jestem w ścisłej czołówce. Nadaktywność literacka? A może to tylko nowa norma, dostosowana do epoki gospodarki rynkowej?

Andrzej Pilipiuk

Przyjąć: www.magazynfantastyczny.pl/felietony.html