Śnipiszki

Piękne opowiadanie - tu można poznać klimaty i atmosfere tamtych dni. Wszystko dzieję się dokładnie w miejscu gdzie osiedlili się nasi pradziadkowie Mateusz i Jan Sztejnwaldowie

W listopadzie 2001 zawitała do mnie młoda urzędniczka z „Urzędu Starości” (jest taki w Wilnie „Centras” przy ulicy Kalwaryjskiej 323). Urodziła się pani w Wilnie, w 1910 roku, prawda? - szczebiotała - a więc przyniosłam pani ankietę. To jest potrzebne dla statystyki. Takich ankiet w liczbie 1500 rozsyłamy po całym Wilnie (1500 muzealnych zabytków - pomyślałam w duchu - dobrze, i co dalej?). Trzeba to szybko wypełnić - powiedziała z naciskiem miła pani urzędniczka - i rozłożyła przede mną cały stos „prześcieradeł”, blisko 100 (a może ponad) pytań.

Jak często korzysta pani z opieki lekarskiej?

Czy ma pani rodzeństwo (braci, siostry)?

Czy ma pani dzieci?

Czy wystarcza pani pieniędzy na: wyżywienie, odzież, leki, rozrywki kulturalne, podróże?

Jak często wybiera się pani do teatru, kina, na koncerty?

Czego pani woli mieć więcej: pieniędzy czy przyjaciół?

Gimnastykuje się pani?

Uprawia pani biegi, chodzi na spacery?

Ile kilometrów dziennie przemierzała pani w dzieciństwie, młodości, ile - przemierza pani obecnie?

Itepe, itede …

„Wesoła rodzinka”. Ile kilometrów „robiłam” dziennie w Wilnie w wieku „jak tylko dostałam nogi” (jak mawiała moja babka Maria)? Dokładnie nie wiem, ale chyba dużo. Mama ciągle się groziła, że za tego rodzaju wycieczki skatuje mnie na kwaśne jabłko, ale zazwyczaj na pogróżkach wszystko się kończyło, bo w takich dramatycznych chwilach „do akcji” włączał się ojciec, stając w mojej obronie. Matka zajęta chorowitym rodzeństwem (miałam trzech braci), domem i wiecznie „latającym” mężem, nigdy nie miała czasu, by mnie upilnować. Wybiegałam wczesnym rankiem „na miasto” i wracałam już o zmierzchu, żeby coś zjeść i nacieszyć się „kochanym papulą”, posłuchać jego opowiadań o „wojnie z Japońcami”, w której brał udział i walczył dzielnie, za co dostał medal i „Gieorgijewskij Kriest”. Medal ojciec gdzieś po drodze z Port Artura via Piter do Wilna zgubił, ale „Gieorgijewskij Kriest” dowiózł. Byłam niezmiernie dumna, kiedy szłam z nim po ulicy i kiedy wojskowi z szacunkiem mu salutowali. „Na ulicy” - oznaczało to kipiące życie, wciąż jakieś nowe wydarzenia. Spotykało się przyjaciół, znajomych, a i nieznajomi po jakimś czasie stawali się przyjaciółmi, w szczególności ojca i moimi, bo mama, mimo swej komunikatywności, „z byle kim” znajomości nie zawierała.

Biegałam do Bernardynki, gdzie stacjonował pułk kawalerii, w którym mój ojciec po powrocie z wojny rosyjsko-japońskiej służył. Odwiedziny „u papuli” w Bernardynce to była największa frajda: ojciec brał mnie na konia, obwoził po całym Wilnie, a potem odwoził do domu. Dużą atrakcją była także przejażdżka „konką”. Ten środek komunikacji po mieście nazywał się „konnaja żeleznaja doroga”. Po „rejkach” (małe tory kolejowe) toczyła się wielka kryta buda („wagon”). Wewnątrz tej budy, po bokach, wzdłuż ścian stały długie ławy - miejsca dla pasażerów. Ten „wagon po rejkach” ciągnęły konie. Jechało się taką „konką” w trzech kierunkach miasta: od Zielonego Mostu na dworzec, od Placu Katedralnego na Zarzecze, albo - na Antokol. Pierwszy raz jechałam „konką” kiedy miałam trzy latka - powiozła mnie ciocia Marynia, ojca siostra. Przejazd „konką”, dla dorosłych kosztował 5 kopiejek, dla dzieci do trzech lat był nieodpłatny. Była potem z tego powodu w domu mała awantura, bowiem takiej samej przejażdżki zaczęłam domagać się od mamy. Ale matka na takie zachcianki żałowała pieniędzy i wtedy znowu do akcji włączał się ojciec…

Kiedy skończyłam cztery lata, połapałam się, że mogę tą „konką” jeździć już sama, bez opieki ciotek i …bez pieniędzy. „Piat’ kopiejek - niet, tri godika - jest’” - wykrzykiwałam przyjaźnie do konduktora i bez większych ceremonii pakowałam się do „konki”.

Tak jakoś się złożyło, że bardziej przylgnęłam do rodziny ojca, aniżeli do ciotki i krewnych ze strony matki. Antonowiczowie, Kiewliczowie byli bardziej w sobie zamknięci, oszczędni, zjazdy rodzinne urządzali rzadko. Do wspólnego stołu zbierali się na większe święta, przeważnie na Boże Narodzenie i Wielkanoc. Dla mamy byli w miarę życzliwi, ale odwiedzali ją rzadko, drażniła ich „zwariowana rodzina” jej męża. Matka mego ojca lubiła często się przechwalać, że ona „to z Narbuttów”, a jej synowa „z jakichś tam” Antonowiczów skoligaconych „z jakimiś tam” Kiewliczami. Moja matka wpadała wtedy w szewską pasję, broniła swej godności rodowej jak rozjątrzona lwica. Ojciec razem ze swym teściem (ojcem matki) uciekali w takich przypadkach z domu, a robili to z przyjemnością, bo dobrą przystań mieli w knajpie albo u ciotki Maryni.

O ile inne siostry ojca matka jakoś tolerowała, to „wariatki Mańki” nie cierpiała z całej duszy. „Mańka” była najukochańszą siostrą mego ojca i stąd wynikał cały dramat. Z reguły wieczne kłótnie w domu wybuchały na temat nas, dzieci i ciotki Maryni. Była to dziewczyna wyjątkowo ładna, szykowna, bystra, łatwo nawiązująca kontakty, przyjaźnie. Blondynka o bardzo dużych szaro-zielonych oczach. Z natury dobra, wrażliwa, ale często - przekorna, złośliwa. Ładnie rysowała, śpiewała. Była aktorką. Podejrzewam, że grała role może nawet trzeciorzędne: na jednym ze zdjęć „widzi się” jako półnaga, w męskim meloniku i z różą w zębach. „Mańka” wciągnęła do teatru także swą młodszą siostrę Michalinę, tak samo ładną i zgrabną, i całkiem niegłupią, z tym, że jak łania łagodna, potulna i we wszystkim uległa starszej siostrze, „kochanej Maryni”. Najstarsza z nich była Waleria. Nigdy nie widziano jej inaczej jak z książką do nabożeństwa i różańcem w ręku. Pięknie haftowała serwety, pokrowce zdobiła fantastycznymi wzorami, precyzyjnymi monogramami. W odróżnieniu od młodszych sióstr, Waleria urodą nie grzeszyła, ubierała się skromnie, nigdy nie widziano u jej boku jakiegoś mężczyzny.

Z tych trzech ojcowskich sióstr mamie najbardziej sympatyzowała Michalina. Walerii po trosze się bała, odstraszały ją jej nadgorliwa pobożność, ascetyzm. Ojciec był do wszystkich bardzo przywiązany, z tym, że jego oczkiem w głowie była zawsze Marynia, Maryńcia. W ogóle względem sióstr, matki, ciotek, wujków, stryjków był szalenie rodzinny. Kiedy ta liczna „zwariowana rodzinka” zwalała się do naszego domu, a pretekstem były zawsze czyjeś imieniny: „kochanego Bolesia” (mojego ojca), „kochanych Wici i Józia” (moich starszych braci), „kochanej Kazieczki” (czyli mnie) i „kochanego Czesia” (mojego młodszego brata, który naonczas był jeszcze niemowlakiem) oraz „kochanej Filuni”(czyli mojej mamy), wtedy „kochana Filcia”, aczkolwiek w duszy się wściekała, robiła przecież dobrą minę do złej gry. „Jakoś” tych intruzów podejmowała, nigdy jednak gardeł niczym innym jak herbatą nie zalewała. Więc urażeni szybko się wynosili, a za nimi ciągnął cały sznur różnej maści psów i kotów, bez których rodzina Bartoszewiczów życia sobie nie wyobrażała. Chwilę później już cała Druga Słomianka, przy której naonczas mieszkaliśmy, wiedziała dokładnie, ile i co na stole u „Filki było” i jak to niewesoło „biednemu Bolesiowi w tej rodzinie” się żyje. Szczególnie ostrzyli języki „stara” Maria (czyli moja babcia po ojcu) i jej dwaj synowie, wujcio Francio i wujcio Adolf z żonami i synami, których w innych okolicznościach, jak tylko „na imieninach”, jakoś nigdy się nie widziało i to właśnie oni mieli najbogatszy zbiór psów i kotów, którym całe pokolenia Bartoszewiczów nadawały ludzkie imiona i których zawsze zabierali z sobą w gościnę. Po takich wizytach w domu wybuchał kolejny skandal. Ojciec czynił matce wymówki, że jego rodziny godnie podjąć nie umie i nie chce, że grosz, zamiast w gorzałę bądź w tokaj obrócić, składa „do pończochy”, a co grosz wobec ludzkiego życia znaczy? Grosz jest po to - wykładał matce własną teorię - żeby go wydawać, radościom ma on służyć, a nie smutkom. Bo ich, Narbuttów, Bartoszewiczów rodzina ma największe prawo, żeby z życia się cieszyć. Wystarczająco już dosyć po wszystkich najazdach, zajazdach, po powstaniach, rewolucjach w kościołach i knajpach się napłakali, teraz przyszedł czas, żeby się cieszyć.

I cieszyli się! U „starej” Bartoszewiczowej było zawsze gości huk, stoły pękały od jadła i napojów, tańczono i śpiewano do białego rana, a „na Marii”, tradycyjnie - przez trzy dni i trzy noce. A niezmordowanym wodzirejem był właśnie on, „kochany Boleś”, tańczył nawet na stole z „ukochaną Maryńcią”. Bo oni, Bartoszewiczowie byli zawsze do tańca i do różańca. I przy tej okazji ojciec serdecznie się rozczulał nad „ukochaną siostrzyczką” Walerią, bo gdyby nie ona i nie jej modlitwy, i książka do nabożeństwa, którą mu na wojnę z Japońcami dała, to by już dawno w obcej ziemi, pod Port Arturem leżał…

Historię z książką do nabożeństwa ojciec odmawiał niczym pacierz w szczytowych momentach kłótni z matką, bo już z góry dobrze wiedział, że zasłoni się nią niczym obronną tarczą przed jej atakami. Tę książkę do nabożeństwa od ciotki Walerii bardzo dobrze pamiętam: pokaźnego formatu, w grubej, czarnej skórze, ładnie oprawiona, polska książka! Ojciec na wojnie miał ją stale, nosił na piersi pod mundurem. I właśnie tak się stało, że kula japońska w tę książkę trafiła i tej grubej skóry nie przebiła, ale się od niej odbiła i ze świstem poleciała dalej. Wątpię, by ojciec z tej książki często się modlił, ale brał ją zawsze z sobą, kiedy szliśmy z matką do kościoła. I wtedy po drodze do przybytku Bożego znowu eksplodował „tradycyjny” konflikt. A bo już czas, żeby jakaś wojna była, bo chłop bez żeniaczki i wojaczki to nie chłop, ale baba - narzekał.

Z wojny na wojnę. Nie musiał długo czekać. Wybuchła w 1914. O parę miesięcy wcześniej zmarło moich dwóch starszych braci, dotknęła ich epidemia tyfusu. Matka rozpaczała, ojciec coraz bardziej posępniał i wyrywał się na front. Swoim zwyczajem szukał w wojnie ratunku na wszelkie, jak mawiał, smutki. Złościł się, że innych na wojnę biorą, a jego wciąż nie. Nie domyślał się wcale, że „otstroczkę” na front zawdzięczał swemu, tym razem zgranemu z sobą, fraucymerowi. I „stara”, i „młoda” Bartoszewiczowe wszczęły straszliwy lament, wymogły na „wariatce Mańce”, żeby u gubernatora Wieriowkina „sprawę Bolesia” załatwiła. Ciotka Marynia znała dobrze jego siostrę Mariannę, malarkę, przyjaźniły się z sobą. Wieriowkin miał posiadłość pod Ucianą. Błagodat’, dokąd „wariatka Mańka” ze swoim sfiksowanym towarzystwem parę razy jeździła „na malarskie plenery” zakrapiane mocną „papojką”. Gubernator Wieriowkin uchodził za wielkiego liberała, sprzyjającego Polakom. Ciotce Maryni sympatyzował, nazywał ją „biełą Mańką”. Popędziły więc teraz do niego wszystkie cztery „gospożi” - ciotka Maryńcia z matką Marią w pierwszej parze, a za nimi moja matka z ciotką Walesią w drugiej. Musiał to być orszak niesamowity, bo wszystkie na tę wizytę przywdziały czarne stroje, płakały, a „biełaja Mańka” szlochała tak straszliwie, jak gdyby już wszystkich jej trzech braci posłano na gilotynę.

Wypłakały tyle, co i kot by wypłakał - „kochanemu Bolesiowi” dano „otstroczkę”.

W 1915 ojciec został powołany na front. Ale jakoś tym razem nie okazał z tego powodu najmniejszych oznak radości. Zrobiliśmy wspólne rodzinne zdjęcie. Nie było hucznego pożegnania, hulanki u „starej” Bartoszewiczowej też ustały. Synowie wyruszyli na wojnę, „ukochana Maryńcia” wyjechała z teatrem do Samary, Michalina wyszła za mąż za jakiegoś zubożałego ziemianina i osiadła z nim gdzieś w okolicach Wiłkomierza. W Wilnie zostały babka Maria i ciotka Waleria. Babka Maria mieszkała przy Nowogródzkiej, ciotka Waleria przy Portowej. Żegnał się więc ojciec kolejno z nimi, a potem z matką i ze mną, i z małym Czesiem w naszym domu przy Drugiej Słomiance. Matka była bardzo blada, ale nie płakała. Potem wszyscy razem wyszliśmy na dziedziniec. Ojciec poklepał konia po szyi i już nie hamując łez powiedział do konia: „Kosiu, mój Kosiu, czyją będziemy na wojnie krew przelewać? Boże kochany, ruszyła już Pierwsza Kadrowa!”. Ojciec płakał. Nigdy przedtem nie widziałam go w takim stanie.

Sołdatuszki, brawo riebiatuszki -

Gdzie że waszy żony?

„Naszy żony - puszki zariażony -

Wot gdzie naszy żony!”

Sołdatuszki, brawo riebiatuszki-

Gdzie że waszy dietki? -

„Naszi dietki - eto puli mietki-

Wot gdzie naszy dietki!”

- tak śpiewali polscy chłopcy w rosyjskich mundurach, wyruszający na front. Szli bić Niemców i swoich rówieśników, rekrutów spod dwóch innych zaborów.

W nocy obudził nas straszliwy huk. To cofający się przed wejściem Niemców Rosjanie wysadzili w powietrze Zielony Most.

W litewskiej ochronce. Nastały czasy głodu i chłodu. Matka próbowała imać się różnych prac. Biegała do ciotki Walerii, uczyła się od niej haftu, odrysowywała wzory. Nie bardzo jej to się udawało, zresztą nikt nie chciał tego kupować. U „starej” Bartoszewiczowej też topniały zasoby, próbowała jednak matce jakoś pomóc, ale matka stanowczo odmówiła. Wspierała nas ciotka Waleria, zapraszała na obiady do siebie. Jakiś czas matka z tych zaprosin korzystała, ale później, uniesiona honorem, również i z tej pomocy zrezygnowała. Wspierała matkę jej starsza siostra Karolina. Mieszkała w podwileńskiej Bołtupi, miała tam własny domek, konia, prosiaki, krowy. Cóż, kiedy miała także schorowanego męża i liczną gromadkę dzieci.

Dziadek Michał (ojciec matki) miał dobrze w głowie poukładane, bo córkom zbudował po domku, a budował je na przedmieściu bądź na wsi, „żeby w razie czego z głodu nie pomarły, bo ziemia-żywicielka do tego nie dopuści”. Mamie taki domek zbudował w Drugiej Słomiance - niby to w Wilnie, ale ta Słomianka to faktycznie wioską naonczas była. Więc mama teraz pół domku sprzedała, praktycznie już mieliśmy tam tylko mieszkanie. Sprzedać dom - to już początek nieszczęścia. A nieszczęścia, jak wiadomo, chodzą z sobą w parze. Wkrótce mój już jedyny, młodszy braciszek zachorował na „hiszpankę”. Rozpoczęła się gonitwa w poszukiwaniu dobrych lekarzy. „Stara” Bartoszewiczowa hojnie sypnęła wtedy groszem, niestety, Czesia nie udało się uratować.

Był rok 1916. Głodowaliśmy. Zaczęłam poważnie zapadać na zdrowiu. Ktoś poradził matce, żeby się zgłosiła ze mną do „dobrego i taniego lekarza, który może nawet i kopiejki nie weźmie”. Padło nazwisko: Antanas Wilejszys, Litwin. Matka się wahała. Leczyła trzech synów u: Polaka, Rosjanina, Żyda, nic z tego nie wyszło, dzieci na tamten świat poszły. Nie miała jednak wyboru, bo nie miała pieniędzy, a prosić ich u świekry, albo ciotki Walerii nie chciała.

Wilejszys… Gieorgijewskij Prospiekt 29. Doskonale ten domek pamiętam. Drewniany, w pobliżu dzisiejszej „Neringi”, później tam była restauracja „Zacisze”, obecnie już tego domu nie ma. Sympatyczny pan doktor i wyjątkowo niesympatyczna pani doktorowa, o której już wiedziałam, że to „taka kobieta”, która „wszystko co polskie zeżreć gotowa”. Poczułam się w roli Czerwonego Kapturka.

Pani mecenas, „gubernator Wilna” - jak ją nazywali Litwini. Emilia Wilejszysowa do nikogo nie odzywała się inaczej jak po litewsku, którego to języka ani ja, ani moja matka nie rozumiałyśmy. Natomiast jej mąż, pan doktor, mówił do nas po polsku. Do dzisiaj nie mogę zrozumieć, jak to się stało, że właśnie ta oschła, surowa kobieta serdecznie się zaprzyjaźniła z moją matką, nie zawsze miłą i układną w stosunkach z ludźmi. Niebawem się okazało, że pani mecenas Wilejszysowa mówi piękną polszczyzną.

Doktorostwo Wilejszysowie zajęli się mną bardzo poważnie. Pani Emilia wymogła na mojej matce, żeby oddała mnie, przynajmniej „na czas głodu” do jej, litewskiej ochronki. Dziecko powinno dobrze się odżywiać i mieć dobrą opiekę - perswadowała matce.

Ta litewska ochronka mieściła się przy ulicy Fabrycznej na Zwierzyńcu. Szłam tam jak na ścięcie, żegnana lamentem babki Marii i ciotki Walerii. „Co ta głupia Filka narobiła” - krzyczały. - „Dziecko tam całkiem zlitwinieje!” Już tego samego dnia obrażona matka zerwała „na zawsze” z nimi stosunki. Popsuły się także układy z sąsiadami w naszym domu. Matka wynajęła ciasne, nieprzytulne mieszkanie na… Pierwszej Słomiance, w sąsiedztwie z dobrą znajomą panią Karolową.

W ochronce, jak się wkrótce okazało, wszystkie dzieci były z polskich rodzin. Matka przybiegała tam codziennie na wywiady: jak się czuję, czy nikt mnie nie krzywdzi, czy nie głoduję? A czułam się jak ryba w wodzie, bo karmiono nas rzeczywiście znakomicie, panie wychowawczynie były dla nas miłe i dobre, uczono nas nawet „pisać” (jakieś „pałeczki”, „kruczki”) i „czytać” (od razu „z obrazków”: domek - namelis, chłopczyk - bernelis itepe). Uczono także śpiewu. Uczono po litewsku i rozmawiano z nami wyłącznie po litewsku, co nam się nawet podobało, „bo to jakiś taki… nasz, dziecinny język” - stwierdziliśmy. W obecności wychowawczyń rozmawialiśmy po litewsku, ale wystarczyła już tylko najmniejsza przerwa w kontaktach z tymi paniami, jak w trymiga wszyscyśmy między sobą przechodzili na polski. Codziennie odwiedzał nas „mój” pan doktor Antanas Wilejszys, badał, niektórym przepisywał leki, rozmawiał z nami po polsku.

Niedługo potem cała nasza ochronka przeniosła się z Wilna do Birsztan, gdzie już było jak w raju… Piękny Niemen, cudowne drzewa, dużo ptaków, zieleni, przestrzeni, mili ludzie, świetne jedzenie. Rozmowy, nauka odbywały się po litewsku. Między sobą rozmawialiśmy po polsku.

Matka odwiedzała mnie co tydzień. W niedziele prowadzono nas do kościoła na nabożeństwo. Pamiętam, nie mogłam doczekać się „tej niedzieli”. W rozumieniu moich opiekunek uchodziłam chyba za wyjątkowo pobożne dziecko, ale mnie przyciągały w kościele przede wszystkim organy. Bardzo szybko zaprzyjaźniłam się z organistą i panią organiściną. Rozpoczęła się nowa „nauka” - gry na organach.

Pewnego dnia pierwszy raz usłyszałam litewskie „raudy” (płacz pogrzebowy). Wywarły na mnie niesamowite wrażenie. Bo oto nagle zamajaczył mi przed oczami, jakby to było „wczoraj”, tamten smutny obraz sprzed roku: kochany „papula” obejmujący szyję swojego Kosia. Ale tym razem - i ojciec, i Koś - oboje zapłakani. „Widziałam” wyraźnie jak duża, nabrzmiała łza spływa z ogromnego końskiego oka! Pobiegłam szybko do „naszego domu”. Zbliżała się pora obiadowa. Przy stole, z uczuciem wstrętu, gwałtownie odsunęłam talerz z zupą. Jakaś dziwna, „moja raudowa” melodia rozbrzmiewała we mnie, rzekłbyś „łaskotała niemile” w przełyku, aż nagle - „wykrztusiła się” razem z lawiną rzęsistych łez. Zawodziłam, kiwając się miarowo w takt „mojej melodii”, jak najprawdziwsza litewska płaczka, z tym że po polsku i „na swój” temat:

A kochany mój papula,

A jakaż przebiła cię kula,

A stoi nad tobą twój konik bułany,

Twój Koś ukochany, cały zapłakany…

Urwałam, zabrakło mi „miarowych” - w takt melodii - słów. Dopiero wtedy usłyszałam ogólny wielki płacz. Płakał cały nasz pokój jadalny: panie wychowawczynie, gruba kucharka, płakały wszystkie dzieci. I wtedy nagle ja przestałam płakać. Ten ich płacz jakby mnie „ocucił”. I stało się coś, o czym później myślałam z dużym niesmakiem. Bo oto poczułam się kimś w rodzaju „wodzireja”, „mistrza ceremonii”. Kimś, kto powinien tę całą tu atmosferę jeszcze bardziej rozniecić, rozpalić do gorąca: niechaj płaczą jak najdłużej! Nabrałam tchu, w myślach gorączkowo szukałam „miarowych słów”, obserwując reakcję zgromadzonych. To już było aktorstwo, komedia, błazenada…

A pod jaką ty leżysz sosenką,

A któż ci zaśpiewa piosenkę,

A wrona nad tobą kracze,

A któż nad tobą zapłacze?...

Słowa uwięzły mi w gardle - w drzwiach pokoju stała moja matka…

W godzinę później razem wracałyśmy do Wilna. Przez całą drogę zanosiłam się od płaczu. Żal mi było tych pięknych Birsztan, rzeki, lasu, organów i organisty z organiściną, grubej kucharki, pań „od wychowania”, żal przyjaciół - dzieci…

Przez całą drogę do Wilna matka uparcie milczała. W domu porządnie wyłoiła mi skórę.

Niemcy w Wilnie. Rozpoczął się kolejny etap mizernej egzystencji. W Wilnie stali Niemcy. Od razu w mieście zaprowadzili porządek. Gwoli prawdy, o niebo lepszy od „Ruskiego”. Wszystkim, nawet chłopom na wsi, powydawali dowody osobiste. Wszystkich w błyskawicznym tempie nauczyli przestrzegania czystości, higieny osobistej. A zrobili to nadzyczaj zręcznie: rozdawali kartki żywnościowe, ale tylko tym, którzy wcześniej porządnie wyszorowali się w łaźni. O tym, że autentycznie w tym przybytku czystości brudów się pozbyto, zaświadczali stróże łazienni, wydający coś w rodzaju glejtu - kartek zwanych „szejnami”. Matka z tej „łaski” nie korzystała, bo jak mówiła, „wolała z głodu razem z dzieckiem umrzeć niż taką zupę-lurę jeść, którą naszych ludzi jak stado głupich baranów karmią”. Nie wypadało jej zresztą. Bo i jak to tak? Jej „kochany Boleś” na wojnie Niemca bije, a ona będzie Niemcom się zaprzedawała, ich łaski prosiła? Przenigdy!

Podratowywała nas trochę nieoceniona ciotka Karolina. Pojawiała się od czasu do czasu, a to z kawałkiem słoniny, a to z pętami kiełbasy, aż pewnego dnia wpadła do naszego domu ze szlochem straszliwym, że jej Niemiec to wszystko na rogatkach odebrał i jeszcze się groził, że ona za taki przemyt sztraf będzie płaciła. Innym się jakoś udaje, płakała, jakoś przemycają, na wieś wędrują, tam żywność taniej kupują, docierają nawet daleko na Litwę.

Dało to asumpt mojej matce, wpadła w hazard przemytniczy.

W żaden sposób nie mogę dziś zrozumieć, skąd brała tyle sił, by piechotą docierać do odległych, gdzieś pod Wiłkomierzem wiosek, ba, docierała nawet do samego Poniewieża. Oddawała mnie wtedy „na przechowanie” do poczciwej sąsiadki Karolowej. „Oby tylko szczęśliwie wróciła” - modliła się za matkę. I wracała! Czasem „połów” był niezwykle udany: przynosiła ser, masło, słoninę, jajka… Ale często wracała też bez niczego i wtedy klęła wszystkich na świecie Niemców. Pewnego razu wróciła cała rozpromieniona jak młode słońce o wschodzie, przyniosła miód i szynki! Bardzo ludzki Niemiec się trafił - opowiadała - daj Boże mu zdrowia. I zaraz zawołała Karolową - na poczęstunek i złożenie relacji ze szczęśliwego przemytu. Idę - opowiadała - przez las, aż tu Niemiec wyskoczył. Każe mi pokazać, co niosę. Więc mówię do niego: Ty - front, i my - front! I wyciągam tę naszą fotografię rodzinną, którą zrobiliśmy jak Boleś szedł na wojnę. O - widzisz - tłumaczę mu dalej: To moja Kind i ona jest bardzo krank, ona chce essen. A to mój drugi Kind, ale on już kaput! A to mój mąż, Mensch. On jest na front, rozumiesz? O, widzisz - on ma „Gieorgijewskij Kriest” - za to, że bił Japońca. A on mi na to: A! Matka? - gut, gut. Front, kriest! gut, gut… Idi Matka nach Hause! Front!.. Russ-kaput! I przyjaźnie poklepał mnie po ramieniu…

Szynki i miód, jak się okazało, przysłała ciotka Michalina spod Wiłkomierza. Po paru dniach matka wybrała się do Poniewieża. Niemcy jednak stawali się coraz mniej „ludzcy”, wieśniacy ubożsi, bo i od nich już odbierali co się tylko dało. Rozbezczelnili się i w Wilnie. Bezceremonialnie wdzierali się do co lepszych mieszkań i zabierali mosiężne klamki, rondle, świeczniki, pościel.

Matka przez te swoje eskapady zaczęła podupadać na zdrowiu, a ja się rozchorowałam „na influencję”. Matka się zagryzała, na gwałt był potrzebny „nasz” pan doktor, ale jak Wilejszysom oczy teraz pokazać po tamtej nieszczęsnej birsztańskiej przygodzie? Obrazili się i mieli rację.

Edukacja u ciotki. Do pojednania z resztkami „wesołej rodzinki” doprowadziła sąsiadka Karolowa, na której alarmujący dzwonek zaraz obie, i babka Maria, i ciotka Waleria na Pierwszą Słomiankę przyleciały. Ciotka Waleria zabrała mnie do siebie na Portową i tam jakoś dzięki jej troskliwości wydobrzałam. Zanudzała mnie po trosze swoimi „teologicznymi wykładami”, bo ciągle podpytywała, ile i jakich pocierzy uczono w „tej litewskiej” ochronce? Dowodziła, że „po ichniemu” to się żegna całkiem inaczej. Nie: „W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego…”, ale: „W imię Boga Ojca i Syna i Ducha Świętego…”. A przecież wiadomo, że Pana Boga żaden ojciec nie spłodził, sam się urodził. „Ale Litwini to zawsze coś zrobią Polakom na złość, nawet pacierz przekręcili” - perorowała.

Jednak czasami miewała i swoje „dobre chwile”. Woziła mnie wtedy po Wilnie dorożką, prowadziła do kina. (Nie przypominam dziś sobie, jaki to był film - ruski czy niemiecki, ale był z gatunku kina niemego). Pewnego razu pokazała mi fotografię „kochanej Maryńci” i jej męża. Mieszkali w Pitrze. Maryńcia z Samary trafiła razem z teatrem do Moskwy i tam ją „wypatrzył” jakiś bogaty i przystojny „ruskij kupiec” z Pitra. Bardzo dobrze im się powodzi - mówiła. To czemu nam nie pomogą, nie zaproszą nas i nie odwiedzą? - pytałam rozżalona. Pocieszała mnie, że jak wojna się skończy (a skończy się szybko) i jak „papula” z niej wróci to wtedy wszyscy się spotkamy i znowu jak dawniej będzie wesoło. Uderzałam wtedy w bek: ale czy naprawdę „papula” wróci?

Dostałam u ciotki zapalenia płuc i matka ze skandalem i strasznymi wymówkami powiozła mnie na Gieorgijewskij Prospiekt do doktorostwa Wilejszysów. Byli na poziomie, udali, że „nic się nie stało”. „Nasz” pan doktor przyszedł mi znowu z pomocą. Od tego dnia stosunki między moją matką i panią doktorową stały się jeszcze bardziej cieplejsze, przyjazne. Odtąd tradycyjnie, co roku składały sobie nawzajem najserdeczniejsze życzenia z okazji ważniejszych świąt i imienin. Proponowali znowu matce „litewską ochronkę”. Mieściła się ona już nie przy Fabrycznej na Zwierzyńcu, ale gdzieś przy Ostrej Bramie. Matka jednak zrezygnowała. Wróciłam do naszego domu na Pierwszą Słomiankę, gdzie było i głodno, i chłodno, ale „na wolności”. Nieco później tę litewską ochronkę przy Ostrej Bramie miano przenieść do Kowna. Doktorostwo Wilejszysowie proponowali więc matce, żeby wysłała mnie do Kowna, ale matka tej oferty nie przyjęła. Było to już chyba w roku 1917, bo pamiętam jak rok później ciotka Waleria mówiła do matki z przekąsem: „Źle, Filciu, zrobiłaś, żeś Kazieczki do Kowna nie wysłała. Litwini tam króla wybierają. I wiesz kogo? Niemca! Będzie to ich Mendog Drugi. Nasza Kazieczka w tej twoich (podkreślała to zawsze z naciskiem) Wilejszysów ochronce dorosłaby może do rangi damy dworu!” A „stara” Bartoszewiczowa dolewała oliwy do ognia: „No widzisz? Nasz Boleś Niemca na wojnie bije, a oni tam Niemca na króla sobie biorą!” A wasza „krasawica” Mańka to może „damą dworu” „świętego” Rasputina była! Płacze dziś chyba w Pitrze nad rynsztokiem, gdzie go zatłukli!” - odcinała się matka. I „apiać” w stosunkach z „wesołą rodzinką” następowała dłuższa przerwa.

Staszek Gruszczyński, socjalista i artysta. Wieści o „rozpustnym Rasputinie”, pijaku i łajdaku, co to ze świętym krzyżem na piersiach „po całej Rosji latał, zanim nie wskoczył do łóżka carowej, a wtedy został królem nad carem”, matka przynosiła razem z miodem i szynkami od ciotki Michaliny spod Wiłkomierza, doskonale zorientowanej „w tym temacie”. Podobno mnóstwo tego rodzaju plotek rozpowiadał nawet sam Wyrubow, naczelnik powiatu wiłkomierskiego, do którego to przez cara i carową został za karę z Pitra zesłany. Odbywał tam zsyłkę za to, że jego żona, Annuszka, przyjaciółka carowej, a potem także kochanka Rasputina ułatwiała carowej schadzki z jakimś młodym ruskim generałem. Wyrubow tych ptaszków nakrył na gorącym uczynku, ale nie carową i jej młodego kochanka wybatożył, tylko własną żonę, za to, że się okazała plugawą rajfurką. To była głośna awantura. Car o wszystkim się dowiedział, kazał tego młodego generała zamordować, a Wyrubowa, męża Annuszki, jako niepotrzebnego świadka, zesłać do Wiłkomierza. Świat się przekręcił. Kiedyś to z Wiłkomierza do Rosji wysyłali… A carowej nic za to nie było. A mówiono jeszcze, że ta Annuszka to była taką, co to i z babami także się zadawała, z carową - też. Istna w tym Pitrze Sodoma i Gomora! Teraz to już można o tym głośno mówić, bo nareszcie cara zamordowano. Rewolucja! Nowe czasy! Naród górą! Toż to pewnie Staszek Gruszczyński gdzieś tam w Polsce się cieszy! Jak tylko skończy się wojna, to Staś na pewno do Wilna wróci… I łza kręciła się w oku ciotki Michaliny…

Pytałam później matkę, kim był właściwie ten Stasio Gruszczyński, o którym często w „wesołej rodzinie” Bartoszewiczów się wspominało. Prawie go nie znała, widziała raz-drugi na jakiejś hulance u „starej” Marii… Dobry chłopiec, ale głupi, z wiejskiej rodziny, z Ludwinowa. Socjalista i artysta. Uczył się w szkole w Wilnie, ale zrobił tam strajk i za to wyrzucili go z wilczym biletem. Potem pracował w fabryce czekolady, ale i stamtąd go wyrzucili, bo i tam robotników buntował, na ulice, na mityngi ich prowadził. Zabijaką był. Jak gdzie jakaś draka, to on pierwszy. Ona po tych mityngach nie latała, ale „ta wariatka Mańka”, Bolesia siostra to biegała - przez ciekawość. Zawsze lubiła jakieś „cyrki”. I chyba wtedy, na ulicy, poznali się z sobą. Potem on, zdaje się, w garbarni pracował, ale i stamtąd go wyrzucili. A potem wkręcił się do teatru i tam te wariaty go wzięli. I to na pewno on wciągnął tam Mańkę. A może ona jego. Bo kiedy ona za jej brata, Bolesia w 1907 za mąż wyszła, to Staszek już był artystą, a Mańka artystką. Kochał się w Mańce, ale ona go nie chciała. To on wtedy przerzucił się na Michalinę. Bo i Michaśka czas jakiś do teatru razem z nimi biegała, ale szybko rzuciła, bo była mądrzejsza. Michaśka go kochała, ale „stara” Bartoszewiczowa nie pozwoliła jej za niego wychodzić, bo chłop, a jeszcze i socjalista. No to on wtedy z rozpaczy rzucił wszystko i w 1908 wyjechał do Warszawy. Zresztą różnie o tym u Bartoszewiczów mówili. Boleś opowiadał to całkiem inaczej. Jak była ta bezdańska rozróba z tym pociągiem, to Staś, jak to Staś, pierwszy tam poleciał. A potem musiał się ukrywać, więc zwiał do Warszawy. Boleś mówił, że jemu, Stasiowi, „wsio rawno” było, do jakiej partii należeć, byle carskich krwiopijców bić. Mówił, że Staś na pewno pod Bezdanami był, bo opowiadał ze szczegółami, jak Piłsudski wagon z pieniędzmi szturmował. Oni, carscy, zabarykadowali się w tym wagonie i nie otwierali. I wtedy Piłsudski podskoczył i huknął po rusku: „Otwori, a nie to bombu broszu! Sczitaju do diesiati”. I oni, wystraszeni, szybko wagon otworzyli - i ręce do góry! A jak się później okazało, Piłsudski nie miał żadnej bomby i nie miał już ani jednej kuli w pistolecie. Ależ on tych carskich ładnie wykołował! A Mańka mówiła, że Staś wcale tam nie był, że się tylko przechwalał, musiał o tym braniu wagonu z pieniędzmi od kogoś usłyszeć. Że on jednak z powodu Michaśki do Warszawy wyjechał. Głupia. Bo ona, Mańka, gdyby tylko chciała, to by na swoim postawiła. Nie pytałaby się matki, tylko od razu poszłaby z nim „pod wieniec” i co by jej matka zrobiła? No a teraz, proszę, ten wieśniak Staś - to słynny artysta i pewnie bogaty!

A i Mańka chyba teraz w palce sobie dmucha, że mu kosza dała. Siedzi w tym piekle, w Pitrze, gdzie już może jej ruskiego „bieławo” męża do czarnych aniołów posłali, a mogła przecież siedzieć w Warszawie. Ma teraz - „za Stasia”. Dobrze jej tak. Prześmiewała się z niego, kpiła w żywe oczy. Kiedy on się jej oświadczył, to ona mu „na pamiątkę” dwóch kochających się czortów narysowała, diabła i diablicę w nieprzyzwoicie rozkraczonych pozach: to - ty, Stasiu, a to - ja, „biełaja Mańka” - zanosiła się ze śmiechu. I żeby go doprowadzić do białej gorączki obok tych czortów narysowała jeszcze niedźwiedzia z gołą pupą, na którego myśliwy poluje. Ten niedźwiedź - to „biełaja Rossija”, a ten myśliwy - to ty (rżała jak szalona), ten ruski niedźwiedź zawsze wam, socjalistom, gołą pupę pokaże, choćbyście i tysiąc kul na niego wypuścili.

Zachował się ten rysunek - „Polowanie na niedźwiedzia”. Wyprosił go u „kochanej Maryńci” mój „papula”, ale spółkujących z sobą diabła i diablicę matka wrzuciła do pieca, bo nie chciała „tego paskudztwa” trzymać w domu.

Doczekała się Michalina powrotu „swego Staśka” do Wilna. Przyjechał tu w ramach gościnnych występów w 1924. Był już wtedy słynnym w świecie śpiewakiem operowym. Ale nie był to już „jej” Stasiek…

Nóż „kochanego Bolesia” . Ale wracam do sagi rodu naszej „wesołej rodzinki”. Pewnego dnia wpadła do nas na Słomiankę bardzo zaaferowana babka Maria i poczęła zawodzić tak, jakby ją mieli zarzynać: „Ratuj, Filka, Waleśka bzika dostała!” - zawołała już od progu. - „Ona za chłopa wychodzi za mąż!” „A za kogo miałaby wychodzić, za babę?” - parsknęła śmiechem moja matka, wielce jednak tym wydarzeniem uradowana. „Ona wychodzi - wypaliła już jednym tchem „stara” Bartoszewiczowa - za wieśniaka i Litwina!” Rzekłszy to babka osunęła się na komodę, z której zaczęła „spływać” na ziemię. Autentycznie zasłabła. Leżała blada jak prześcieradło. „Jezus Marja, Józef Święty i wszyscy Anieli Pańscy!” - wołała moja matka, usiłując udźwignąć „kochaną świekrową” i dostać się do komody, w której leżał lek niezawodny - „nóż Bolesia”, najlepszy środek na wszystkie sercowe słabości. Wystarczyło „to żelazo” do czoła przyłożyć, jak przepadały różnorakie mdłości i omdlenia i było „jak ręką odjął”. Popędziłam do Karolowej. Kiedy chwilę później razem wbiegłyśmy do domu, matka już tryumfująco stała nad swoją świekrą z nożem w ręku, jak stoi kat nad swoją ofiarą…

Ten nóż wcale nie był takim sobie zwykłym nożem. Ojciec go, razem z widelcem i do tego białą serwetką, dostał na balu u cara. Bo po tej wojnie z „Japońcami”, tym, którzy „Gieorgijewskij Kriest” dostali, car zakatił w Pitrze bal na dwadzieścia cztery fajerki. Przed tym balem car osobiście tym kriestom dekorował każdego z chrabrych gierojew.Ojciec chwalił się przed matką, że przed nim car stał dłużej i patrzył mu w oczy s umilenijem jak nasz kot Bazyli patrzył na słoninę w lepszych dla Siewiero-Zapadnawo Kraja czasach. A potem było gulanije na wsiu katuszku, każdy jadł i pił, co chciał i ile chciał. I każdemu dali po nożu i widelcu i do tego serwetkę, i pozwolili, jeżeli chrabryje gieroi mają, oczywiście, życzenie, zabrać to z sobą. Jak nie wozmiosz - taka historyczna pamiątka! Takim nożem to i parsiuka bez trudu zakolisz - powiedziała z uznaniem ciotka Karolina z Bołtupi, kiedy matka przed nią tym carskim podarkiem się pochwaliła. Za takiego rodzaju profanację matka się obraziła i przestała długi czas Karolinę odwiedzać.

Od tamtej pory nóż i widelec z carską serwetką powędrowały do komody. Nóż matka wyciągała tylko wtedy, gdy zachodziła potrzeba przykładania go do czoła w razie sercowych boleści, najczęściej przez „kochanego Bolesia” i „wariatkę Mańkę” jej zadawanych. Natomiast serwetka służyła raz do roku - na Wielkanoc. Była to duża biała serwetka z wytłoczonymi na niej wizerunkami dwugławowo orła i kotwicy. Matka składała do niej ugotowane i ufarbowane jajka, chleb, sól, zawijała, wkładała to do koszyka i szliśmy wszyscy do kościoła. W kościele matka przedzierała się przez tłum wiernych, bliżej księdza z kropidłem, żeby jak najwięcej kropel święconej wody na jej jajka spadło. Spadały przy okazji i na dwugławowo orła…

Biało-czerwone umizgi ciotki Walesi. Ciotka Waleria (od tej pory „wariatka Waleśka”) nagle bardzo wyładniała. Stroiła się, ondulowała, malowała i wciąż biegała do „litewskiej sali” przy parafii kościoła Świętego Mikołaja, gdzie jej „niedźwiedź-Litwin”, jak mówiła „stara” Bartoszewiczowa, „Polaków na Litwinów nawracał”. Nazywał się Jonas Gaidamavičius, pochodził gdzieś ze Święciańskiego, „spod Kukciszek, czy inszych Mysikiszek”, gdzie jego rodzice mieli kawałek ziemi. Oświadczył się Waleśce, „starą” prosił, żeby pobłogosławiła, ale ta i słyszeć o tym nie chciała. Trwali więc w narzeczeństwie. Rozmawiał po polsku, ale bardzo śmiesznie: „pudynka” (rondel), „skipiatka” (ścierka), „juszka” (szyber) i mówił mnóstwo bardzo zabawnych rzeczy. „Z tej mąki chleba nie będzie” - przepowiadała moja matka. Bo ciotka Walesia miała swoje ciche, zdradzieckie plany przekabacenia go na Polaka, na Jaśka Hajdamowicza. A żeby do chłopskiej duszy swojego wybrańca serca dobrać klucz najbardziej właściwy, ciotka wpadła na pomysł niezwykle oryginalny. Wpisała do swego „kajetu” dziesięć litewskich przysłów, porzekadeł i po swojemu tłumaczyła to na polski. Dowodziła „swojemu Jaśkowi”, że po polsku „brzmi to zręczniej i zgrabniej”. Na przykład: „Geriau žvirblis rankoj, negu briedis lankoj” (dosłownie: „Lepszy wróbel w ręku niż łoś na łące”), ciotka tłumaczyła: „Lepszy wróbel w ręku, niż cietrzew na sęku”! Albo: „Nerasi medžio be šakos, o žmogaus be ydos” (dosłownie: „Nie znajdziesz drzewa bez gałęzi, a człowieka bez wady”), ciotka tłumaczyła: „Człowiek nie bez złości, krowa nie bez kości”. Ładnie jej to wszystko się rymowało, ale z jednym ani jak nie mogła sobie poradzić: „Nemesk tako dël takelio” przytłumaczyła dosłownie: „Nie porzucaj drogi dla ścieżki” - i nad tym nakazem z „Nowego Dekalogu” własnego autorstwa ciotka Waleria musiała chyba dłużej się zastanawiać, bo coraz bardziej wobec swego „miśka - Jaśka” w uczuciach stygła.

Konflikty polsko-litewskie od czasu „wojny kucharek” odżyły na nowo, coraz bardziej się zaostrzały. Niemcy opuszczali Wilno, lada dzień mieli wejść Litwini albo bolszewicy, albo Piłsudski ze swym wojskiem. Wojna rosyjsko-niemiecka wciąż szalała, ojciec z frontu nie wracał… Uczyłam się już wtedy w szkole.

Romantyczne dziewczyny „z wileńskim” smutkiem w oczach …Moje szkolne najbliższe koleżanki. Dziesiątki już lat „mieszkają” w moim starym rodzinnym albumie… Piękne dziewczyny z „naszym, wileńskim” smutkiem w oczach. Marzycielki wychowane na romantycznej glebie. Każda z nich czekała na swojego królewicza z bajki. Polki, legitymujące się różnym rodowodem: polskim, litewskim, białoruskim. Dobre, miłe, łagodne, uczynne. Różne były ich późniejsze losy…

Piękny koń z czarującym bolszewikiem. Pewnego dnia Karolowa oznajmiła, że są już w mieście bolszewicy. Matka zamknęła mnie na klucz i popędziła „po nowe wieści” do „starej” Bartoszewiczowej. Wróciła z miną jak gradowa chmura, ale nic nie mówiła, tylko zabroniła mi wychodzić z domu. Zrozumiałam, że bolszewicy to coś bardzo intrygującego i przy nadarzającej się okazji, kiedy matka u Karolowej konferowała, wymknęłam się z domu.

To była zima 1919, samo południe. Biegłam ulicami zupełnie pustej Starówki. Suworowską zmierzałam do Bernardynki. Nagle od strony kościoła Świętego Michała wyskoczył jeździec na koniu i omal mnie nie stratował. To był bardzo piękny koń i wspaniały jeździec. Jak mój „papula”! Bardzo mi się spodobał. Miał ciekawą czapkę - wysoką, kosmatą i z czerwonym krzyżem na czubku głowy. Twarz miał śniadą, pociągłą i czarne jak węgiel błyszczące oczy. W ostatniej chwili spiął przede mną konia. Pomachałam mu wesoło ręką.

Wędrowałam ulicami chyba jeszcze ze dwie godziny, ale więcej ani jednego bolszewika nie spotkałam. Zmarzłam i wróciłam do domu z niewesołą myślą, co mnie czeka. Matka krzątała się przy piecu, jak nagle ktoś z całej siły pchnął drzwi i stanął w nich jeszcze jeden bolszewik. Ale wcale nie był podobny do tamtego. Blady, rozczochrany, bez czapki na głowie, w wypłowiałym szynelu; w ręku miał karabin. Matka spokojnie zapytała go, czego chce. Wtedy on, nic nie mówiąc, rzucił się na podłogę. Zasnął i spał tak do rana. A potem, kiedy się obudził, chwycił swoją „wintowkę” i zaczął uciekać. Matka wybiegła za nim z kawałkiem chleba.

„Polska na Litwie”, „Litwa na Polsce”… Na Wielkanoc 1919 huknęło nagle w mieście, że „Piłsudski idzie!”. Ktoś tłumaczył, że to nie Piłsudski idzie, ale generał Belina właśnie idzie z Lipówki. Zaraz będą na dworcu. Powstała wtedy ułożona przez nas, uczniaków, piosenka na ładną, dziarską melodię:

Paf-paf, bum-bum-bum,

Kto tam taki?

Hej tam idą beliniaki,

Raz-dwa-trzy!

Idą, idą z wiarą silną,

Że odbiorą wrogu Wilno.

Z białym orłem lśni proporzec,

Już zajęli Wilno, dworzec.

Wśród dział huku, szczęku, brzęku

Świętojerska już w ich ręku!

Szary mundur, biel z purpurą

Pod Zamkową stoją Górą.

Pohulanka i Łukiszki…

Wnet podskoczą na Śnipiszki

I Zwierzyniec, chatki, płoty…

Huczą, brzęczą kulomioty!

Ot i wzięli miasto całe

Nam na szczęście, im na chwałę,

Raz-dwa-trzy!

Na trzeci dzień świąt poszłyśmy z matką do babki Marii. Miała gości jak dawniej, nieprzebrane mnóstwo. Było tam też paru nieznajomych wojskowych. Wszyscy jedli, pili, wesoło się śmiali i śpiewali „Kurdesz, kurdesz, kurdesz nad kurdeszami”. Ciotka Waleria była ze swoim Gaidamovičiusem, który Hajdamowiczem miał zostać. Parę dni później to samo towarzystwo było już pogrążone w smutku. Mówiono, że już Litwini biją Polaków pod Jewiem i Szyrwintami. A jeszcze dwa dni później przyszły już całkiem inne „wieści z frontu” - Polacy idą na Kowno! „Kochany miś Jaś”, narzeczony ciotki Walerii, wybierał się lecieć do Kowna na pomoc swoim. Od tego momentu ciotka z nim zerwała, a on widać niewiele rozpaczał z tego powodu, bo babka Maria, która „w tym temacie” miała dobry wywiad, mówiła, że już i wcześniej widywano go na mieście z jakąś Onutie.

Teraz na ulicach było już mnóstwo ludzi. Litwini robili wiece, żądali przyłączenia Wilna do Litwy. Polacy - robili swoje wiece. Żydzi - prawie nie wiecowali. Rosjanie - też nie. Ukraińcy i Białorusini wiecowali razem z Litwinami.

Nic z tego nie rozumiałam. Jedni mówili: Wilno już nieruskie i nieniemieckie, ale polskie. A inni, że litewskie. W domu zawsze się mówiło, że „tu Polska na Litwie”. A jak ktoś jechał do Warszawy - to też się mówiło, że „do Polski jedzie”. A jak wracał z Warszawy, to się mówiło „na Litwę jedzie”. A jak się jechało do Pitra, to się mówiło „do Rosji, do stolicy jedzie”. Jak się z Pitra wracało do Wilna, to się mówiło „na Litwę wraca”. Ale jak z Wilna jechało się do Wiłkomierza, to też się mówiło, że „na Litwę się jedzie”…

„Litwo, ojczyzno moja…” - trzy kartki z „Pana Tadeusza” ciotka kazała mi nauczyć się na pamięć. Ciężko mi szło, tak dużo tego i długo… Co innego „Precz z moich oczu…”. Dwie kartki w zbiorze wierszy Mickiewicza ciotka zakleiła twardym papierem. Co tam jest? - pytałam. Tego ci jeszcze czytać nie wolno - mówiła.

Był to „Powrót taty”…

„Proszczaj Kola!” Pewnego razu ciotka pokazała mi zdjęcie portretowe jakiegoś mężczyzny „w szubie” i futrzanej czapie. To z Rosji - zgadłam od razu. To bolszewik czy mieńszewik? - pytałam zaintrygowana. Nie mów tak - ciotka nagle się rozpłakała. To cioci Maryńci mąż. Ona go rzuciła, wyjechała za granicę. Nie zwróciłam wtedy uwagi na dedykację. Po latach próbowałam ją odczytać: „Drużba - wot eto słowo znaczenija kotorogo ja na siebie jeszczo ni razu nie ispytywał. Jesli że Wy oszczutit’ pozwolitie jego, to (nieczytelne) drugom budietie i (nieczytelne) możet i (nieczytelne) łuczszem budu ja”.

Nie znał się z ciotką Walerią, ale kiedy jej siostra, ciotka Maryńcia od niego uciekła, zaczął do Wilna pisywać listy. Nigdy go „biełaja Mańka”, jak ją czule w listach nazywał, nie kochała. Nie obdarzyła go nawet przyjaźnią. W ciotce Walerii widocznie chciał znaleźć kogoś, kto by mu jego żonę przypominał. Nie żądał wiele - tylko namiastki przyjaźni… „Biełaja Mańka” z „biełym” ruskim oficerem „w samyj razgar riewalucji” zwiała do Szwajcarii… „Proszczaj, Kola - pisała - /Proszczaj niemytaja Rossija/ Strana rabow, strana gospod/ I wy mundiry gołubyje/ I ty posłusznyj im narod”.

Nigdy już więcej się nie odezwała.

Nasze nowe mieszkanie. Spotkanie z rudym generałem. Matka czekała powrotu „kochanego Bolesia”. Zaczęła rozglądać się za nowym, lepszym mieszkaniem. I wtedy pani mecenas zaproponowała nam mieszkanie w ich, Wilejszysów domu na Chiwińskiej. Podarowała nam to mieszkanie, powiedziała, że matka wcale nie musi jej za nie płacić. Dom ten oraz dwa inne w bliskim sąsiedztwie zbudował pan Araszkiewicz dla swojego syna, kleryka. Ale potem jeden z nich, właśnie ten „nasz”, sprzedał dla doktorostwa Wilejszysów. Doktor Antanas Wilejszys chciał tam mieć coś w rodzaju podmiejskiej „letniej rezydencji”, ale w tym domu nie mieszkał. Oddał go, zdaje się, na użytek litewskiego przedszkola, ale potem to przedszkole gdzieś się przeniosło…

Zamieszkałyśmy w tym domu i czekałyśmy na powrót ojca. W Wilnie się kotłowało, mówiono, że „już jest nowy rząd litewski”. Często padało nazwisko: Voldemaras. Jaki on tam Litwin - krzyczała ciotka Waleria - to Łotysze go Litwinom wypożyczyli.

Rok później witaliśmy „zbuntowanego” generała Żeligowskiego. Powiedziano nam, że w Nowej Wilejce będzie specjalne spotkanie generała z dziećmi i że będzie on tam rozdawał czekoladki. Matka nie chciała mnie puszczać, mówiła, że „gdzie ścisk i tłok, tam żaden tołk”, ale uparłam się. Byłam bardzo ciekawa „naszego” generała, a w podniebieniu czułam już smak czekoladki.

W Nowej Wilejce zgromadziło się rzeczywiście dużo dzieci, całe tłumy. Pan generał był, ale to nie on czekoladki rozdawał, tylko jacyś ludzie - panie i panowie. Z moimi koleżankami ze szkoły, Lodzią, Werą i Irką przepychałyśmy się bliżej generała. Rozczarowałam się. Był niewysoki, miał rudą brodę. On musi będzie Niemiec albo Żyd - podzieliłam się swoimi spostrzeżeniami z przyjaciółkami. Irka z Werą rzuciły się na mnie i zaczęły mnie tłuc, ich chłopcy im pomogli. Jakaś pani przyszła mi na ratunek. Dzieci śpiewały: „Żeligowski, tobie cześć, czekoladkę musisz wieźć”.

Po powrocie do domu dostałam od matki w skórę.

Spotkanie z podporucznikiem Siła-Nowickim. U „starej” Bartoszewiczowej już nie hulano. Mój „papula” z frontu nie wrócił… Na ulicach, po domach nasze polskie wojsko śpiewało rosyjskie piosenki. Śpiewało i polskie - ładne, znane, które wcześniej „papula” mi śpiewał. Śpiewało i „paskudne”, które, jak mówiła moja matka, „nawet ksiądz w kościele z ambony potępił” - „Maryśka, moja Maryśka, pójdźże ze mną spać do łożka…”. Co robią, o tym i śpiewają - grzmiała „stara” Bartoszewiczowa i szeroko rozwodziła się nad tym, jak to Stasiuk Siła-Nowicki zajął gwałtem mieszkanie porządnego ziemianina, człowieka dla Wilna zasłużonego, Korwin-Milewskiego, który nam teatr na Pohulance zbudował. Stasiuk tam pił, hulał, dziwki z kompanami posprowadzał i ani myślał się wynosić, aż biedny Milewski do samego Żeligowskiego poleciał i ten dopiero Staszka stamtąd wyrzucił.

Pięć lat później zapoznałam się ze Stanisławem Siłą-Nowickim na przyjęciu u Rytelów, gdzie byli też Czarneccy. Strasznie psioczył na Piłsudskiego. Co on narobił! - oburzał się. Od razu Wilno trzeba było brać! Jaka Litwa Środkowa?! Ale czy Piłsudski czyjej rady słuchał? Nikogo nie słuchał, on siebie tylko słuchał, siebie tylko kochał. I po co on wtedy na Mińsk szedł? Ileż to naszych ludzi niepotrzebnie tam poginęło! A Wilno? „Bunt”! On wtedy Luśka Żeligowskiego pod monastyr podwioł, bo to na Luśka głowę wszystkie gromy pospadały. No dobrze, Wilno! Dobrze „bunt”! Ale po jakiego czorta on na Mińsk szedł!

Mówił to już po kilku głębszych kieliszkach, wplatając często całe zdania po rosyjsku, a potem śpiewał „My, Pierwsza Brygada” i „Krasnyj sarafan”. Był już wtedy żonatym z Julią z domu Wasilewska, miał z nią synka. Ciotka znała obie Wasilewskie - Julię i jej siostrę Helenę.(...)

Narzeczeni i „pan Węgiel”. Władek… Pierwsza miłość, która „do śmierci nie rdzewieje”. Studiował medycynę, potem „przerzucił się na wojsko”, był porucznikiem. Kochany, piękny chłopiec. Niestety, spotkał nas los Romea i Julii. Płakaliśmy oboje na… moim weselu. Piotr… Artysta malarz, czuły, szlachetny, chroniczny romantyk. Kochał drzewa, lasy, ptaki, motyle. Fotografował mnie na każdym kroku, przeważnie na tle malowniczych podwileńskich pejzaży. Moja matka nie pozwoliła mi za niego wychodzić - „taki pędzlem chleba nie zarobi”. Janek… Artysta, troszeczkę lekkoduch, „skoro z teatru, to wiadomo, że wariat” - według orzeczenia mojej matki.

Z przekory, na złość matce „zakochałam się” w Murzynie, przyjacielu przyjaciół moich stryjecznych braci. Jeździli z nim na polowanie gdzieś do białoruskich lasów, spotykałam go czasem w gronie znajomych u babki Marii. Nazywano go „panem Węglem”, nie protestował. (Nie przypominam sobie, jak się naprawdę nazywał). Bartoszewiczowie, Narbuttowie, Brazewiczowie włóczyli się z nim po zaprzyjaźnionych domach, po knajpach, zakładach fotograficznych. Był dla nich kimś w rodzaju zabawki, maskotki. Pięknie śpiewał. Jakiś dziwny smutek malował się w jego oczach. Odnosiłam wrażenie, że największym przyjacielem „pana Węgla” był pies Bartoszewiczów, Hipolit. Zabrałam go pewnego razu na operetkę do „Lutni”, pozwoliłam się odprowadzić do domu. „Koniec świata” - wykrztusiła moja matka. Stała w otwartym oknie z „nożem Bolesia” w ręku. Od tamtej pory „pan Węgiel” unikał ze mną spotkań.

Miałam jeszcze jednego adoratora, Józka Kuncewicza. Był bardzo miłym chłopakiem o wykwintnych manierach. Podobał mi się, ale… miał „starą” matkę. Później dopiero zrozumiałam, kim była ta niezwykle interesująca kobieta.

Aniuta. Bywałam niejednokrotnie u niej w domu razem z ciotką Walerią. Mieszkała na Bakszcie. Nazywała się Anna Mielnikowa. Była Rosjanką. Miała syna, który z chwilą wybuchu rewolucji w Rosji wyruszył do Pitra na pomoc „swoim biełym”. Stamtąd zesłano go na Sołowki, skąd już nie wrócił. Józio Kuncewicz był jej wychowankiem. Znalazła go kiedyś jako podrzutka w swojej podwileńskiej posiadłości. Był bliski śmierci, odratowała go i wzięła na wychowanie. A nazwała go Józiem na cześć Józefa Piłsudskiego, z którym ją łączyły związki… właśnie antycarskie, rewolucyjne i uczuciowe (dawała to wyraźnie do zrozumienia). Ziuk! - wspominała - ech, jaki to był w tamtych czasach sokoł! Charakternik, odważny! Razem z nim studiowała medycynę w Charkowie. Już tam, w gronie studentów, tworzył organizację socjalistyczną. Adorował ją. Dorogaja, lubimaja Aniuta, Aniutik - mówił do niej, upraszając, a właściwie domagając się, żeby pomogła mu robić „spisok”, bunt, czyli akcje konspiracyjne. I jak tylko wejrzała w te szaroniebieskie, przenikliwe jak u sokolika oczy, już wiedziała, że mu niczego nie odmówi, że gotowa w ogień i wodę za nim skoczyć. A jeszcze i wiersze jej pisał. Tak! (Czytała fragmenty). A „Jewgienija Oniegina” to chyba całego znał na pamięć! Pięknie recytował, z czuwstwom. A potem, kiedy z uniwersytetu go wyrzucili, pomagała mu w przemycaniu „bibuły”, wydawał wtedy jakąś broszurę, razem omawiali „Kapitał” Marksa. Potem go w Wilnie aresztowali i zesłali na Sybir, skąd do niej, „dorogoj Aniuty”, pisywał. Po powrocie z zesłania znowu się spotkali. Miał wtedy brodę i był bez dwóch przednich zębów, wybił mu je sołdat kolbą za to, że zrobił bunt w irkuckim więzieniu. Przez to jeszcze bardziej jej się podobał - prawdziwy gieroj! Jak on wtedy pięknie mówił o Syberii, o lasach, górach. Romantyk! Pomagała mu znowu w pracy konspiracyjnej, doskonale była zorientowana co robi w Krakowie. A tu, w Wilnie ich „sprawa” się nie urwała. Działał aktywnie Sulkiewicz, Tatar z pochodzenia… I Ziuk tu wrócił i założyli tajne pismo partyjne „Robotnik”, którego został redaktorem. Złożony numer tego pisma, ona, Aniuta woziła do Londynu, gdzie mieli drukować. On, Ziuk, nazywał się wtedy „Mieczysław”. Policja go już w Wilnie tropiła jakoopasnowo politiczeskowo priestupnika. Nocował u kolegów, u niej, albo w pustej kaplicy świętej Weroniki na Antokolu, albo w lesie.

A te Bezdany… Ona bezpośrednio w tej akcji nie uczestniczyła, ale o jej zaplanowaniu dobrze wiedziała, była wszak członkinią PPS. Wszyscyśmy, którzy wtedy w „bojówce” byli, o tym dobrze wiedzieli - opowiadała. A było w tej „bojówce” mnóstwo różnych ludzi, wywodzących się z różnych warstw społecznych: ziemianie, lekarze, inżynierowie, studenci, urzędnicy, rzemieślnicy, robotnicy. Udała się ta akcja. Potem wielu Ziuka za nią potępiało, nazywali go bandytą, terrorystą. Wielu „swoich”, Polaków wtedy od niego plecami się poodwracało. A co miał robić? Skąd miał na wojsko brać pieniądze? A „swoi” mu dali? Nie dali! Dieńgi, czort pobieri - mówił - naplewat’ mnie na dieńgi, no otkuda ich brat’? Wolał zabrać, zrabować, niż prosić, żebrać „u naszych gaspod, Polakow”, nazywał ich tchórzami, klął ruską łaciną. Ona, Aniuta, wyrywała się razem z nim do tych Bezdan, ale jej nie pozwolił. Nie puścił na taką - jak mówił - brudną robotę.

A niedługo potem, po tej akcji, przyjechała do jej majątku jego agentka, „towarzyszka Ola”, Aleksandra Szczerbińska. Jechała po resztę ukrytych, zakopanych w lesie pieniędzy. Mówiła, że poluje już na nią policja, że uprzedził ją o tym w Wilnie Janek, brat Ziuka. Ją, Aniutę prosiła teraz o pomoc. Postanowiły, że pojadą tam razem bryczką. Służba o tym nie musiała wiedzieć. Więc ona, Aniuta zaprzęgła konia i razem do tego bezdańskiego lasu pojechały. Jechały długo, aż się ściemniło. Ciężko pracowały, bo to były już pierwsze przymrozki, ziemia była zamarznięta. Nie wszystko odkopały. Ale i tak tego było dużo, ciężkie worki srebra. Tak ciężkie, że koń nie mógł ich udźwignąć. Zsiadły więc z konia, żeby mu ulżyć i szły pieszo. Ola zasłabła i ona, Aniuta, musiała ją cucić, ratować, bała się, że Ola ducha w tym lesie wyzionie. No, ale wszystko dobrze się skończyło.

Ziuk - opowiadała dalej - miał mnóstwo zaskakująco odważnych pomysłów i prawie wszystkie udawało mu się zrealizować. I wtedy cieszył się jak dziecko. Wpadał do niej, chwytał ją wpół, przewijał przez ręce jak kotkę, unosił wysoko w górę, a potem delikatnie, jak porcelanową kukołkę stawiał na ziemi i, całując ją w oba policzki, mówił z przekornym uśmiechem: A tiepier’ ty, Aniutok pocełuj mienia - za to, czto powiezło! Mówiła dobrze po polsku, ale on najchętniej rozmawiał z nią po rosyjsku. W tamtych, studenckich czasach, kiedy byli jeszcze bardzo młodzi, mówiła do niego: „ty moj sokolik”, a później „ty moj orioł”, teraz - „ty moj gołubczik”. Przyznawała się, że bardzo cierpiała kiedy on się ożenił z Marią Juszkiewiczową. Ale nie miała do niego o to żalu. Była Rosjanką i dobrze wiedziała, że on z żadną Rosjanką nigdy się nie ożeni. Trudno, tak miało być. Zostali dobrymi przyjaciółmi. Wiadomość, że towarzyszka Ola była „jego dziewczyną” przyjęła już obojętnie. Olę przez tę ich wspólną wtedy robotę przy odkopywaniu pieniędzy w bezdańskim lesie zdążyła nawet polubić. Wiedziała jedno: że on o niej, Aniucie, nigdy nie zapomni…

Anna Mielnikowa, kawaler Krzyża Virtuti Militari prowadziła tryb życia bardzo skromny. Nie miała służby, sama zajmowała się domem, w czym trochę pomagał jej przybrany syn, Józek Kuncewicz. Na ścianie w jej pokoju wisiały portrety konne Napoleona, księcia Józefa Poniatowskiego, podobizna Nikołaja Wtorowo i Biały Orzeł w koronie. Na etażerce widniała podobizna Ziuka z czasów jego młodości. Kiedy bywał w Wilnie, zawsze ją odwiedzał. Przyjaźniła się z jego bratem Janem.

Zmarła w Wilnie. Nie przypominam dokładnie daty jej śmierci. Pamiętam, w okresie międzywojennym, była w Wilnie wydana o niej po polsku broszura; miała ją ciotka Waleria, ale później ta broszura gdzieś się zagubiła.

Wychowanek Anny Mielnikowej, Józef Kuncewicz zginął w Wilnie w czasie wojny. Poniósł śmierć przypadkową. Podczas spaceru na ulicy trafił go odłamek kuli.

Pod dachem domu „Świętego Kazimierza”. Nasze stosunki z panią mecenas Wilejszysową były serdeczne. Po śmierci męża w 1919 pani doktorowa cały czas chodziła w żałobie i taką już ją zapamiętałam do końca jej życia; zawsze była ubrana „na czarno”. Po śmierci doktora Wilejszysa, dom, w którym mieszkałyśmy (nazwę naszej ulicy zmieniono już z Chiwińskiej na Chocimską), pani Wilejszysowa zapisała dla litewskiego Towarzystwa Świętego Kazimierza. Ale powiedziała, że możemy tam mieszkać dalej, bez żadnych przeszkód i że nie musimy płacić za mieszkanie.

Matka wciąż nie wierzyła, że ojciec z wojny nie wróci. Czekała, biegała po kościołach, modliła się i, żeby „mocniej było” - po cerkwiach stawiała świeczki „za zdrawje”, dopiero od 1926 roku zaczęła je stawiać „za upakoj”.

W tym samym, 1926 roku czekała mnie operacja „ślepej kiszki”. Obie Bartoszewiczowe, „stara” i „młoda” prześcigały się teraz w robieniu mi różnych przyjemności. Podsłuchałam jak szeptały między sobą o tym, „co będzie, jeżeli ona spod noża nie wyjdzie?”. Ten ich strach wypadł dla mnie na korzyść. Prowadziły mnie do kawiarni, cukierni, do kina, teatru, zapoznawały z „ładnymi chłopcami”. Przed operacją matka popędziła razem ze mną do zakładu fotograficznego. Po co? - zapytałam rozdrażniona, bo przypominało mi to naszą fotografię rodzinną, kiedy ojciec wyruszał na front i kiedy żył jeszcze nasz mały Cześ… Ale tym razem matka wykazała dużo sprytu: skończyłaś szesnaście lat - powiedziała.

Lekarza załatwiła mi babka Maria. „Najlepszego w Wilnie”, jak oznajmiła. Był to pan doktor Muszyński. Stary, bardzo gruby, sapał straszliwie, poruszał się z wielkim trudem. Bardziej podobała mi się jego żona. Była także chirurgiem. Włosy miała obcięte krótko, „na chłopczycę”, paliła bez przerwy papierosy. Doktor Muszyński znany był w Wilnie nie tylko jako dobry chirurg, ale i jako głośny zielarz. W każdej wileńskiej aptece można było dostać słynne „krople Muszyńskiego” - znakomity środek na wszelkie dolegliwości.

W naszym, „Świętego Kazimierza” domu zamieszkała litewska rodzina. Tołkaczewscy - przedstawili się. Mówili bardzo ładnie po polsku, ale uważali siebie za Litwinów. Mieli dużo dzieci, z których Dziunia okazała się moją rówieśniczką. Biegałyśmy więc razem na różne imprezy - i polskie, i litewskie. Na wieczorki chodziłam do jej, litewskiego gimnazjum, a ona do mojego. Nieco później chodziłyśmy razem z nią na wykłady do Uniwersytetu, gdzie studiowała prawo; można tam było przychodzić tak zwanym „wolnym słuchaczom”. Rozmawiałyśmy z sobą po polsku i ona studiowała, naturalnie, po polsku. Mnie matka - ani do pracy, ani na studia nie puściła. Praca dziewczyny nie wzbogaca - mówiła, a nauka tylko zepsuje. Dziewczyna - tłumaczyła - powinna wyjść dobrze za mąż. Mąż ma kobietę utrzymywać, tak zawsze u wszystkich Bartoszewiczów było - dodawała. A kiedy napominałam o ciotce Maryni, mówiła, że „zawsze parszywa owca w stadzie się znajdzie” i że chyba nie myślę pójść w ślady „tej wariatki biełej Mańki”…

Pani Matka w roli nowej mężatki. Za mąż najwyraźniej wybierałam się nie ja, ale moja matka. „Ochotnych” miała wielu, ale jakoś na żadnego z tych kandydatów nie miała ochoty. Wybredna była: a to za biedny, a to za głupi, a to za stary, a to za młody… Zatrzymała się wreszcie przy „boszu”, jak go nazywała „stara” Bartoszewiczowa, zaznaczając złośliwie, że „Niemca - to jeszcze w naszej rodzinie nie było”. Był to, jak mówiła matka, „dobry Niemiec”, bo „nasz”, z czasów jeszcze przedwojennych. Nazywał się Hans, miał na nazwisko Klanz albo Klautz, ale obie Bartoszewiczowe nazywały go Jankiem Klocką. Starszawy, otyły, rzeczywiście przypominał „klockę”. Zdecydowanie nie podobał mi się i skutecznie go matce „zohydzałam”. Argument był jeden: za gruby! Omal nie spadłam z krzesła, kiedy pewnego razu w mojej obecności wypaliła mu wprost: „A bo Kazieczka mówiła, że pan masz za dużo sadła. Bo i prawda! Ot, mój Boleś to był chłop twardy jak rzemień, nie miał ani dekagrama tłuszczu!” (Nigdy moja matka nie była dobrą dyplomatką).

Pan Klocka już więcej w naszym domu się nie pojawił. Na pociechę zapoznano ją z innym, „lepszym” Niemcem. Miał ładne, „muzyczne” nazwisko: Schubert. Również - z tamtych, „naszych”, wileńskich przedwojennych Niemców. Stary, ale miły, taktowny, może trochę do przesady pedantyczny. Wcześniej był bogatym człowiekiem, obecnie już raczej zubożałym. Widziałam, że matce się podobał. Pewnego razu złożył nam wizytę razem z synem, młodym, rudym Niemcem. Rozmawiali o wszystkim i o niczym. Schubert-junior, wodząc palcem po szybie naszego okna, nagle ni w pięć, ni w dziesięć zaczął mówić o tym, że „u nas tam, w Berlinie to są już kwarcowe okna”. Na co moja matka: „No to czego tu, panowie, w naszym Wilnie siedzicie? Jedźcie do swojego kochanego Berlina”.

Był w tym gronie jeszcze cichutki i miły pan Franciszek, Polak, krawiec. Ale znowu niedobrze, „bo krawiec to to samo co szewc, może się rozpić”. A zresztą - dodawała - takiego jak „kochany Boleś” już nigdy nie znajdzie.

Ku mojej i „starej” Bartoszewiczowej satysfakcji matka po raz drugi za mąż nie wyszła… W domu „Świętego Kazimierza” przy Chocimskiej rozpoczął się nowy etap „zohydzania” mi przez matkę moich adoratorów. Bardzo się przestraszyła, kiedy się dowiedziała, że się przyjaźnię z „jakimś Abrahamem”.

„Danton” Abraham Morewski. Abraham Morewski był znanym w Wilnie aktorem. Kiedy go poznałam, był w wieku „około czterdziestki”. Był Żydem. Nazywał się Abraham Menakier. Morewski - to był jego pseudonim, pod którym stale występował na scenie. Wcześniej grywał w teatrze w Petersburgu, na dworze cesarskim, często występował za granicą. Teraz przeważnie grywał w Wilnie i tylko w Teatrze Żydowskim.

Biegałam na spektakle „na Pohulankę” i do „Lutni”, niektóre nawet oglądałam po dwa i trzy razy… Bo wtedy do teatrów chodziło się najczęściej „na kogoś” z artystów - „na Osterwę, Kulczycką, Wyrwicz-Wichrowskiego” i tak dalej. I tam to „na Pohulance” usłyszałam kiedyś o wspaniałym Morewskim.

Na przedstawienia do teatru „na Pohulance” i do „Lutni” biletów nie kupowałam, bo miałam „w spadku” po cioci Maryni zaprzyjaźnionych tam aktorów, byłam więc jako „swoja”, miałam kartę wstępu. Mimo że biletów nie kupowałam, musiałam jednak za to płacić podatek, wynosił on 80 groszy. Ale i ten podatek płacili za mnie aktorzy. W Teatrze Żydowskim, gdzie grywał Morewski, nigdy przedtem nie byłam. (Teatr ten mieścił się przy ulicy Ludwisarskiej, na dziedzińcu od wewnątrz). Jak więc tu rozwiązać ten dylemat: pójść tam i płacić, czy nie płacić? Nie tyle już z braku pieniędzy, ile z zasady, postanowiłam, że nie zapłacę. Nabrałam się odwagi, wdarłam się tam, jak w dzieciństwie na „konkę” - „po teatralnemu”: Pan Abraham Morewski to mój dobry znajomy - rzuciłam „obojętnie” przy wejściu bileterce i przeszłam na widownię, traktując ją jak zeszłoroczny śnieg. Udało się, bo nawet nie zaprotestowała.

Nigdy nie zapomnę tego przedstawienia! Ani słowa nie rozumiałam po żydowsku. Ale ten Danton w kreacji Morewskiego dosłownie mroził mi krew w żyłach, siedziałam jak zahipnotyzowana. A on, ten straszny niszczycielski Danton, wlepiwszy we mnie swe ogromne, czarne jak piekło oczy, grzmiał na całą salę głosem tak potężnym, że zdawało mi się, iż jeszcze chwila, a rozsadzi ściany…

Po przedstawieniu, przy wyjściu stał przy drzwiach; wyraźnie czekał na mnie. Chwycił mnie za rękę: Anna - wykrztusił - pani jest moją Anną.

Przestraszyłam się, myślałam, że zwariował.

Moja tamta przygoda z Morewskim skończyła się długoletnią z nim przyjaźnią. Wiele opowiadał mi o sobie, pokazywał całe stosy fotografii. Jego pierwszą żoną była kobieta nie związana ani z teatrem, ani w ogóle ze sztuką. Była po prostu damą. Bawiła się, stroiła, przyjmowała gości, składała wizyty. Była stworzona na żonę. Kochał ją. Pewnego razu ona wyjechała do Paryża, w gościnę do swojej przyjaciółki, a on na gościnne występy do Warszawy. I tam, w Warszawie, w przerwie między swoimi występami, wybrał się na koncert znanej pianistki Marii Lencner. Zakochał się w niej - jak opowiadał - „od pierwszych akordów”. Z mety jej się oświadczył. Zatelegrafował do Paryża, do Anny. W kilku słowach wyznał jej całą prawdę. Anna do Wilna już więcej nie wróciła, dała mu rozwód. Ożenił się z Marią i przywiózł ją do Wilna. Teraz - strasznie żałował Anny, pragnął, żeby ona do niego wróciła.

Byłam do jego pierwszej żony rzeczywiście bardzo podobna. Prosił mnie, żebym się nie obrażała, jeżeli będzie nazywał mnie „Anną”. Mieszkał ze swoją drugą żoną, Marią przy ulicy Szopena. Często mnie do siebie zapraszali. Mówił do niej per „Mieciu, Miecieńko”. Mówił ładną polszczyzną, świetnie mówił też po rosyjsku, znał perfekt kilka języków obcych. Maria Lencner była warszawską Żydówką.

Abraham Morewski nie uznawał żadnych „kultów”, ale Piłsudskim był wręcz oczarowany. Podziwiał, jak mówił, jego „genialną intuicję, dane telepatyczne, magnetyzm” - to wszystko, czym Marszałek z taką łatwością przyciągał do siebie ludzi. Piłsudski - mówił za innym razem - to największy na świecie kreator, najlepszy aktor. On potrafi podporządkować sobie każdą bez wyjątku widownię: i żołnierzy, i arystokratów. Abraham Morewski nosił stale srebrne koloniki z wizerunkiem Piłsudskiego.

Turek Turan. Często Morewski zabierał mnie do „Żorża”, do „Sztrala” (lubiliśmy „czerwony”), do „Myśliwskiej” (był tam też dancing). Jednak najchętniej spotykałam się z nim u „Turana” na Zamkowej. To była bardzo przytulna kafejka. Prowadził ją znany wileński Turek. Nazywał się Turan i miał tych kafejek w Wilnie więcej. W podwileńskim Czarnym Borze miał młyn. Rozmawiał po rosyjsku, jeżeli to w ogóle można nazwać rozmową, bo był człowiekiem małomównym. Miał żonę, rodaczkę, bardzo ładną, rasową kobietę, mieli dwoje dzieci. Ale potem z nią się pokłócił i ona wyjechała do Turcji, natomiast dzieci, już dorosłe, pozostały przy nim. Turan ożenił się po raz drugi, z Żydówką. Była to kobieta z natury niezła, ale bardzo hałaśliwa. Prezentowała się niezbyt atrakcyjnie, była bardzo gruba. Do kafejki tej przychodził „Wincuk Markotny”. Brał pół czarnej, palił „Wandę” - najtańsze papierosy. U „Turana” często zbierali się studenci, w większości endecy, inspiratorzy zamieszek antysemickich. Tryumfowali zwłaszcza w 1937 roku, kiedy to na ich żądanie rektor Uniwersytetu wydał rozporządzenie, żeby studenci narodowości żydowskiej zajmowali miejsca po lewej stronie audytorium, w którym odbywały się wykłady, a studenci narodowości polskiej i innych „mniejszości” - po prawej. Żydzi protestowali, słuchali wykładów „na stojąco”, przy pustych ławach. Dochodziło do ostrych konfliktów, starć. „Sprawa żydowska” przenosiła się z uczelni na ulice. Uliczne zajścia były nieraz dramatyczne w skutkach. Ofiarą tych zamieszek padł młody Polak, z biednej rodziny, student, nazwiskiem Wacławski. To był straszny obraz: Wacławski uciekał, Żydzi w niego ciskali kamieniami. Udało mu się wskoczyć do dorożki, ale dopadli go i zranionego dobili. Tragiczna śmierć Wacławskiego (pochowany na cmentarzu św. Piotra i Pawła) wywołała w mieście ogromne oburzenie. Studenci Polacy ogłosili głodówkę. Ilu spośród nich autentycznie głodowało, a ilu udawało, że głoduje - jeden Bóg raczył wiedzieć. Bo nasz Turek Turan tym głodującym Polakom hojnie posyłał całymi furgonami bułki ze swojej własnej piekarni, a w tej akcji dzielnie mu pomagała jego żona Żydówka. Turan miał do Polaków duży sentyment. Bardzo się cieszył, kiedy jego córka wyszła za mąż za polskiego admirała.

Uliczni grajkowie, pieśniarze. Leżał w ziemi Wacławski, a na ulicach, zaułkach życie toczyło się swoim, normalnym wileńskim torem. Chodził po Zamkowej kataryniarz, ale nie z papugą, tylko z morską świnką. Był to inteligentny, wielojęzyczny Rosjanin, albo Ukrainiec. Dobrze wiedział, czego młodzi trzeba: nie tylko idei i chleba, ale przede wszystkim miłości. „Razłuka ty, razłuka/ Czużaja starana/ Nikto nas nie razłuczit/ Kak mat’ syra ziemla” - śpiewał miękkim, jedwabnym głosem. Z klatki wynurzała się morska świnka i wyciągała pyszczkiem ze swego domku „losy”. A stało w nich zawsze, po polsku wypisane, że Mania wyjdzie za Frania, Stasia za Jasia, a Jadwisia za Ludwisia… Mądra świnka miała niezły utarg…

Nie opodal swoje stałe miejsce „gastroli” miał uciekinier, oficer carskiej armii. Rozścielał na placyku dywanik, rozstawiał rozkładane krzesło, wyciągał harmoszkę i intonował zaduszewnyje russkije romansy. Z okien kamienic z głośnym dźwiękiem sypały się monety. A kiedy śpiewał „Oczi cziornyje, oczi strastnyje…”, razem z monetami sypały się do dywanika rzęsiste łzy z bławatkowych oczu polskich i litewskich panienek. Oficer ten był ulubieńcem wszystkich kucharek z Zamkowej, Wielkiej i sąsiednich zaułków.

Swój teren, przy cerkwi Swiatowo Ducha miał inny carski oficer, kontuzjowany na wojnie z Niemcami, albo z „krasnymi” rodakami: „Ura-ura-ura! Pajdiom my na wraga!/ Za biełuju Rassiju/ Za bieławo caria!” - śpiewał maszerując przed cerkiewnym dziedzińcem. Miał on swoją, stałą publiczność w osobach dostojnych starych gospodinow, gospoż i dam z sobaczkami. Adwersarzem „biełowo oficera” był Polak, stary wiarus, pełniący stałą wartę u wylotu Ostrej Bramy. Recytował fantastycznie, brzmiało to jak dziadowska modlitwa:

Moskal zrobił wiele złego

Za powodem cara swego,

Przybrał sobie wielkie wojska,

Widząc, że Litwa i Polska,

Które przedtem sławne były,

Ponad sto lat cios znosiły.

Wpadł swawolnik wielką mocą

Gromiąc miasta dniem i nocą,

Małych dziatek i z matkami

Pędził na Sybir stadami.(…)

Jednak nieprześcignioną w tym barwnym pejzażu Starego Miasta była handlarka mazakami, szczotkami do czyszczenia wc. Szła środkiem Wielkiej, objuczona swoim chodliwym towarem i grzmiała potężnym z żelaznych płuc basem: „Mazaki - mazaki - mazaki!”. Wzbudzała tym głosem wielki zachwyt artystów, malarzy, muzyków. Niebawem z ulicy wylądowała na profesjonalnej scenie w „Lutni”, gdzie w zręcznie skonstruowanym spektaklu pt. „W Wilnie życie wre” „śpiewała” rolę „grając” razem ze swymi mazakami.(...)

Rozproszone gniazdo… A na innej scenie, nie wystawionej na publiczny pokaz, na naszym małym „dziedzińcu rodzinnym” rozgrywały się także większe i mniejsze dramaty w kontekście szybko następujących po sobie wydarzeń.

W 1938 wyszłam za mąż za świeżo upieczonego inżyniera z Warszawy. Przyjechał do Wilna na pracę w podwileńskich Turniszkach, gdzie rozpoczęto budowę Elektrowni Wodnej.

W międzyczasie pojawiła się w Wilnie ciotka Michalina razem ze swoją rodziną. W obawie przed „nową zieloną granicą”, niepewnością jutra, uciekała do Polski. Zabrała z sobą swoją matkę. Ciotka Waleria, po dłuższych wahaniach, zdecydowała się na wyjazd z nimi. Zamierzały osiedlić się na południu Polski. Wyjechały w sierpniu 1939 i trafiły w samo piekło wojny. Udało im się przeżyć na wsi, pod strzechą życzliwego polskiego chłopa. Po wojnie Michalina z matką osiadły w Gliwicach, ciotka Waleria, po wyjściu za mąż za polskiego urzędnika, zamieszkała w Szczecinie.

Ja, mąż i moja matka zamieszkaliśmy w Turniszkach, gdzie zastał nas wybuch wojny. Przetrwaliśmy tam dzięki Opatrzności, przedsiębiorczości mojej dzielnej matki i pomocy bliźnich, a byli wśród nich także niemieccy lekarze pracujący w pobliskim szpitalu wojskowym (leczono tam przeważnie rannych na froncie „własowców”). Dwukrotnie zaglądała nam śmierć w oczy. Mogli zabić - nie zabili.

W 1942 urodziłam córkę. Kiedy mała skończyła pięć lat, dostała od nas w prezencie psa. „Masz przyjaciela, Ciapusia” - powiedziałam. Zaprotestowała gwałtownie: „Nie, to będzie Gracjan!” „Bartoszewiczowska krew” - westchnęła moja matka.

W 1974 urodziła się nasza wnuczka. W 1977, w wieku 90 lat, zmarła moja matka. Żadnych pomników, ogrodów na cmentarzu, prosty, najtańszy krzyż - zażądała przed śmiercią. Kazała nam pamiętać, że była żoną żołnierza… W 2001 spoczął obok niej mój mąż, zmarł w wieku 89 lat. „Na wojence jak to ładnie, kiedy ułan z konia spadnie” - śpiewał przed samą śmiercią, w dniu swoich urodzin. Nie służył w kawalerii, służbę wojskową pełnił w 5 Pułku Lotniczym.

Kazimiera Bartoszewiczówna