O moich Mistrzach pamiętam nie tylko okolicznościowo. Dzięki Nim jest właśnie to, co jest. Wbrew wszystkiemu! To Oni pozwolili rozwijać się nauce i to Oni patronowali w osiąganiu kolejnych etapów mojej drogi rozwoju akademickiego. Bardzo dziękuję. To zobowiązuje. I mogę być dumny z takiego towarzystwa. Jestem. Bo to wielki zaszczyt!
Profesor Władysław Magnuszewski (1925-1996).
Wspomnienie napisał Janusz Rećko.
Zdjęcia Profesora z roku 1978 (fot. Czesław Łuniewicz).
Profesor Wiesław Wydra (ur. 1947).
Kilka słów o jednym znalezisku i nie tylko...
PROFESOR WŁADYSŁAW MAGNUSZEWSKI i nie tylko...
(Wojciech Strzyżewski – Anna Świrek – Anna Szóstak – Ewa Nodzyńska – Jerzy Brzeziński – Janusz Rećko – Leszek Libera – Franciszek Pilarczyk)
w osobistym wspomnieniu
Podczas okolicznościowego spotkania, poświęconego promocji księgi jubileuszowej na temat pięćdziesięciolecia zielonogórskiej polonistyki (11 czerwca 2024 roku), wystąpił JM Rektor Uniwersytetu Zielonogórskiego prof. dr hab. Wojciech Strzyżewski. W inicjalnym zdaniu swojej wypowiedzi wymienił właśnie nazwisko Profesora Władysława Magnuszewskiego, którego zapamiętał jako postrach studentów, gdyż ci już po pierwszym semestrze byli obowiązani zdawać egzamin z literatury staropolskiej i oczywiście w większości go oblewali. Ja też ten egzamin musiałem zaliczyć. Ścieżkę, prowadząca do gabinetu 316 (obecnie w budynku A-16), gdzie „rezydował” Profesor, wymownie określaliśmy czymś na kształt ścieżki skazańców, co tylko potwierdza słowa Pana Rektora, aczkolwiek egzamin ten przyszło mi zdawać po pierwszym roku, po drugim semestrze (1989). Zresztą jako jeden z czterech – m.in. obok literatury współczesnej, bo tak oto ówcześnie, w roku akademickim 1988/1989, ułożono tok studiów. Trudna przeprawa – wiedzę o najnowszej literaturze weryfikowała wtedy Pani doktor Anna Świrek (potem dr hab. w WSP w Krakowie), wszystko jednak przebiegło pomyślnie, ale to dlatego też, że uczestniczyłem w ćwiczeniach Pani Profesor Anny Szóstak (ówcześnie asystentki).
Wreszcie nadszedł ten dzień, wybiła godzina i nieuchronnie trzeba było przekroczyć próg pokoju Profesora. Na podstawie wpisu w indeksie udałoby się nawet określić datę tej przygody... Pamiątkowy dokument. Okładka zielona, kolor miejscami wyblakły, częściowo wyświechtany jakąś ciemną mazią, to mieszanina potu i kurzu zrobiła swoje. Dzień gorący, mniej więcej południe. Pytania padały, jak to w ówczesnym żargonie żakowskim się mówiło, „na twarz”. „Bogurodzica” – dałem radę, recytując wyczytane i zapamiętane z zajęć informacje. Bo ćwiczenia to była orka; co mniej odporni na stres, dygotali ze strachu, masa materiału rzeczywiście powalała, ale to były cenne przeżycia, niezła szkoła – tym razem sygnowana nazwiskiem Pani mgr Ewy Nodzyńskiej (obecnie kustosz w Bibliotece Uniwersytetu Zielonogórskiego). Ponieważ w „najstarszym wierszu polskim” znajduje się słowo „zwolena”, padło „płynnie” kolejne pytanie o Jana Kochanowskiego, który pobierał dochody z dwu prebend kościelnych, poznańskiej i zwoleńskiej. Co umiałem, wyśpiewałem, ale Profesor upomniał się o tajemnice biogramu Poety czarnoleskiego, co tylko zdawkowo potrafiłem przedstawić, ale to wystarczyło, by rozpoczął się dialog, skutecznie zastępujący, co tu ukrywać, nerwowy monolog młodego człowieka. Odtąd toczyła się rozmowa, choć poziom dyskutantów dzieliła przepaść. Potem dowiedziałem się o fascynacji Profesora życiem autora Trenów, poznałem też Jego hipotezę, wskazującą na to, iż Kochanowski mógł być mnichem „w szarej kapicy a z dwojakim płatem”, kawalerem maltańskim, joannitą. Profesor wiedział, co mogłem i powinienem… wiedzieć. Czekałem niecierpliwie na kolejną egzaminacyjną niespodziankę. Trzecie zwyczajowo pytanie. Nastąpiło wreszcie. Parafrazując – czy nie zechciałby pan u nas pracować? Nie tego się spodziewałem. Odpowiedziałem coś wymijająco, ale grzecznie. Miałem w głowie inne plany, a polonistyka stanowiła rozwiązanie jakby tymczasowe, ponieważ położenie materialne mojej rodziny nie pozwalało na podjęcie studiów poza miejscem zamieszkania, poza Zieloną Górą. Zamknąłem za sobą drzwi, koleżanki i koledzy mocno się niecierpliwili, długo to trwało. I co? Zajrzałem wreszcie do zielonej książeczki. To było wprost nie do wiary – piątka. Ktoś później powiedział, że to był wyczyn historyczny. I przy okazji niezwykłe przeżycie.
Na czwartym roku zjawiłem się na seminarium magisterskim u Profesora Magnuszewskiego. Czułem się zobowiązany, zarazem wyróżniony, mimo iż wszyscy wiedzieli, że lekko nie będzie. Znakomicie mnie pamiętał. Przydzielił temat pracy, dotyczył średniowiecznej kroniki Janka z Czarnkowa z drugiej połowy XIV w. Co więcej, studiując, otrzymałem zatrudnienie na stanowisku asystenta stażysty. Prowadziłem już ćwiczenia, hospitacje jakoś przetrwałem. Wśród uwag krytycznych usłyszałem, że zbyt mało udało się powiedzieć o nurcie literatury sowizdrzalskiej i że za głośno było w sali, ale upał doskwierał, okna zatem otwarte, a za nimi ruch uliczny, stąd hałas. Nieważne – przesadnie głośno, co nie sprzyja procesowi dydaktycznemu – gromił Profesor. Racja. Słowem, poszło gładko. Kolejny krok wiązał się z prezentacją fragmentu pracy podczas spotkań seminaryjnych. Wystąpiłem jako pierwszy. Zebrałem sporo pochlebnych opinii, zwłaszcza od Promotora, co w grupie niekoniecznie przyjęto z jakąś przesadną przychylnością. Przeciwnie. Bo kto lubi kujonów, prymusów? Profesor wszakże poprosił o tekst, który przygotowałem, by mógł go nieco gruntowniej obejrzeć. Po dwóch tygodniach spotkaliśmy się na konsultacjach – świeciłem oczyma, wstydziłem się, że aż… wstyd. Oto Promotor przedstawił mój materiał i omawiał dostrzeżone w nim usterki. Nie było jednego zdania zredagowanego poprawnie. Miałem wszystko naprawić. Z pożytkiem dla dzieła. Zresztą takiemu Autorytetowi nigdy się nie odmawia. Darzyłem wtedy i nadal darzę Profesora Magnuszewskiego wielkim szacunkiem. Przy czym te dwie lekcje, jakie odeń otrzymałem – podczas egzaminu i podczas wspomnianych właśnie indywidualnych konsultacji – były najważniejszymi lekcjami mojego życia. A nie tylko o wiedzę chodzi, nauczyłem się bowiem również pokory, pojąłem równocześnie, że życzliwej krytyki nigdy za wiele, a gdy pochodzi od szlachetnego Człowieka, trzeba Mu ufać bezgranicznie. I nauczyłem się jeszcze dbać również o to, co i jak piszę. Miałem to wielkie szczęście poznać Profesora Magnuszewskiego.
Prawie ostatnia już refleksja – do obrony pracy magisterskiej przystąpiłem jako pierwszy z grupy, w czerwcu. Za stołem prezydialnym w sali 211 (A-16) zasiedli Promotor, w randze przewodniczącego komisji Profesor Jerzy Brzeziński i Doktor Janusz Rećko jako recenzent. No cóż, mówiłem i mówiłem. Jednak w pewnym momencie członków gremium egzaminacyjnego zajęła jakaś inna sprawa, skutecznie odciągając uwagę od mojej wypowiedzi. A ja mówiłem, widząc szepczące szacowne grono moich nauczycieli. Okazało się to jednak trudne i wzrok skierowałem na swoje kolana, pomogło tylko trochę, ponieważ po chwili zabrakło mi słowa, nieomal zgubiłem wątek. Miałem na myśli szefa zakonu i zapomniałem, jak się taka funkcja nazywa. Mężczyźni wciąż szeptali, moje więc milczenie pozostało niedostrzeżone, ale już nazbyt długo trwało, dlatego palnąłem w te kolana cokolwiek, tj. „przewodniczący”. Tak przewodniczący zakonu. Parsknąłem, bo jak to brzmiało? Gdy spojrzeli na magistranta, ten się już poprawiał, głosząc „opat”. Ostatecznie poszło, jak trzeba. Profesor Magnuszewski polecił mi na ten egzamin lekturę – książkę Wiesława Wydry o Władysławie z Gielniowa, którą – zaznaczał – trzeba nie tylko czytać, lecz studiować. I tak się złożyło, przez przypadek, że Profesor Wydra został następnie moim promotorem w przewodzie doktorskim. Nasze kontakty zawdzięczam zwłaszcza Profesorowi Leszkowi Liberze i Profesorowi Franciszkowi Pilarczykowi.
Z dzisiejszej perspektywy śmierć Profesora Władysława Magnuszewskiego oceniam jako koniec pewnej epoki. I jestem przekonany, iż nie ma w tym orzeczeniu absolutnie żadnej przesady. Również dlatego, że spisane przezeń materiały badawcze odznaczają się niezwykłą rzetelnością, precyzją, niezłomnym dążeniem do prawdy na podstawie znanych i mniej znanych faktów, przesłanek czy choćby jedynie poszlak. Te publikacje to niedościgniony wzór naukowej roboty. Miałem nieco szczęścia do ludzi, do Profesora Magnuszewskiego niewątpliwie.
Zacząłem od wypowiedzi Rektora i, aby nadać klamrę tej wypowiedzi, zamknę ją odpowiednią (?) refleksją. W 1988 roku, gdy aplikowałem na studia polonistyczne, należało zdać egzaminy rekrutacyjne. Jeden z nich był z historii. I tak się złożyło, że za stołem pokrytym zielonym suknem siedział wtedy magister Wojciech Strzyżewski. Uśmiechnięty, jak zazwyczaj. Pytania losowałem, wśród nich jedno o Manifest PKWN. Wyrecytowałem więc wszystko, co w ówczesnych hiciorach podręcznikowych można było znaleźć, włącznie z dniem, miesiącem i rokiem publikacji obwieszczenia (ale kto by tego wtedy nie pamiętał?). Werdykt nastąpił szybko: z grubej rury dajesz. Na szczęście były dwa inne pytania. Czwórka.
Po latach, właściwie niedawno, bo w lutym 2025 roku, podczas nieformalnego spotkania od polonistki z długim stażem i zarazem byłej studentki Profesora Magnuszewskiego z lat siedemdziesiątych XX wieku usłyszałem, jakim przezwiskiem ówczesna brać żakowska obdarzyła swojego Nauczyciela. Oto bowiem mówiono o Nim Justynian Wielki, co zapewne niosło ze sobą sporą dozę humoru, gdyż Profesor nie odznaczał się wysokim wzrostem ani też herkulesową posturą, jednak takie określenie pasuje doń, jak ulał, oddając w pewien sposób majestat i szlachetność tego wielkiego Człowieka.