Guzdek

Engelbert Karol Guzdek

Plebania w Otfinowie

od lewej Mądry, Guzdek, Niechciał

"Krwawe Upiory" - Adam Kazimierz Musiał - fragmenty.

ENGELBERT GUZDEK - KAT POWIŚLA

Nie brakło trudności w gromadzeniu nie raz wydawałoby się dostępnych materiałów. Przykładem tych trudności może być choćby najeżona przeszkodami droga do odtworzenia życiorysu hitlerowskiego zbrodniarza Engelberta Guzdka w latach poprzedzających jego służbę żandarma w okupowanej Polsce.

Wielu przypuszczało, że Guzdek pochodził ze Śląska. Również i ja, zasugerowany z początku wskazówką księdza Józefa Klocha, który napisał w kronice parafialnej, że Engelbert Guzdek to „Wasserpolak ze Śląska", poszedłem tym tropem. Pracując w jednej ze szkół średnich na terenie Gliwic, wykorzystałem kontakty z uczniami i słuchaczami (z Wydziału Zaocznego). Ułatwiło mi to penetrację źródeł, a w końcu doprowadziło do ustalenia rodowodu zbrodniarza.

Nie od razu się to udało, bo Śląsk to rejon w wysokim stopniu zurbanizowany i najgęściej zaludniony. Szukałem więc śladów Guzdka długo i z początku bez rezultatu. Wreszcie znalazłem ten ślad po czeskiej stronie.

Moje poszukiwania przedłużała pewna łatwowierność niektórych działaczy zbowidowskich, którzy na moją prośbę penetrowali swój teren, rozpytując ludzi o tym nazwisku. I tak na przykład zbowidowcy w polskim Cieszynie pytali o żandarma zamieszkałego w centrum miasta Józefa Guzdka i zadowolili się odpowiedzią przeczącą, nie wnikając głębiej w istotę zagadnienia. Nie wiem dlaczego, w piśmie urzędowym do mnie skierowanym, poinformowali niezgodnie z prawdą. że na ich terenie nie ma mieszkańca o tym nazwisku(!). Dziś wierzę, że ci skądinąd jak najbardziej wartościowi działacze, niegdyś torturowani w kaźniach hitlerowskich, poszli fałszywym tropem, lub zbyt wcześnie zrezygnowali ze swych poszukiwań.

Urząd Miejski, Wydział Spraw Wewnętrznych w Cieszynie, niepokojony przeze mnie po raz któryś z rzędu pismem z 4 lipca 1975 r. odpowiedział, że w tutejszej kartotece ewidencyjno–adresowo–dowodowej nazwisko Guzdek nie figuruje. Znamienne jest ostatnie zdanie „sprawę niniejszą uważamy za ostatecznie załatwioną". Podpisał kierownik wydziału z tytułem naukowym.

Inna poważna instytucja odpisała, że była taka rodzina w Stonawie, ale wyjechała do RFN, co też okazało się nieprawdą. Ale to ustaliłem później. Wobec tego czyniłem poszukiwania w Czechosłowacji i tu dowiedziałem się, że w polskim Cieszynie, blisko rynku mieszka jedyny żyjący najbliższy krewny zbrodniarza (brat Józef). Ten jednak patrząc na zdjęcie Engelberta stanowczo zaprzeczył, jakoby był jego krewnym. Jednocześnie podał fałszywe dane personalne rodziny, stwierdzając na przykład, że matka zwie się Emilia Cieślar. Zdziwiła mnie taka postawa, bo mieszkańcy Stonawy, wsi rodzinnej Guzdków, zapewniali mnie, że ów brat zbrodniarza ma opinię uczciwego Polaka. Dopiero w czasie drugiej wizyty, pod naporem dowodów przyznał się, że jest bratem poszukiwanego, ale tak, jak inni Polacy przeżył koszmar okupacji i wstydzi się renegata, co zresztą brzmiało przekonywująco.

Jadąc czeskim autobusem z Cieszyna do Stonawy przebyłem kilkanaście kilometrów. Od przystanku Darkowa szedłem podekscytowany pieszo trzy kilometry. Świadomość, że po tylu latach odkryłem prawdę i trafiłem na gniazdo rodzinne kata, rodziła zrozumiane emocje. Tak oto udało się przebyć jeden z progów na drodze do poznania przeszłości.

Ale jeszcze większe trudności towarzyszyły ustaleniu okoliczności śmierci Guzdka. Gwoli ścisłości należało odnotować, że do jego uśmiercenia, poza Steinem i Mądrym przyznały się różne osoby. Do nich należy Franciszek Sas, akowiec z Ujścia, a wiele lat po wojnie Tadeusz Krasnodębski. W przypisach poświęcono sporo uwagi narosłym wokół tego epizodu kontrowersjom.

Guzdek zasłużył sobie, napisał Stanisław Dąbrowa–Kostka, na pamięć historyczną. Chociaż podczas hitlerowskiej okupacji każdy region miał takiego „upiora". Na Dukielszczyźnie był nim żandarm Diebal, w rejonie zapory Rożnowskiej żandarm Riedelmeier, w Krośnieńskiem gestapowiec Becker, w Jasielskiem gestapowiec Drzyzga, w Jarosławskiem gestapowiec Schmidt, w Kolbuszowskiem kripowiec Halicki itd. itd. - to jednak Guzdek pozyskał sobie rzeczywiście "wyjątkową sławę".

..............................

Wróćmy teraz do losów jednej postaci, która przewijała się stale w pierwszej części naszego opracowania, a była związana z losem jej bohaterów - do Engelberta Guzdka.

Występował on w relacji o wyczynach herszta "Czarnych Sępów" Stanisława Kosieniaka, a także przy omawianiu działalności, mimo wszystko bardzo kontrowersyjnej, Wojciecha Idzika. Spośród żandarmów wyróżniał się gorliwością w służbie, szczególną aktywnością i przebiegłością, a przede wszystkim wyjątkową bezwzględnością i okrucieństwem. Nikt jednak wtedy nie potrafił nic bliższego powiedzieć o jego przed okupacyjnej przeszłości, ani skąd pochodził. Nikt bowiem spośród mieszkańców tych terenów nie znał go.

Barwną i treściwą, choć nie wolną od pewnych przeinaczeń charakterystykę Engelberta Guzdka przynosi książka "A jednak tak było" pióra Władysława Myślińskiego, wydana przez LSW w roku 1978. Poczynając od strony 319 czytamy, co następuje:

"Na pograniczu powiatów brzeskiego i dąbrowskiego grasował nazwany "Krwawym upiorem Powiśla" żandarm niemiecki oberwachtmeister Engelbert Guzdek. Władał biegle językiem polskim, pochodził z Karwiny, a z zawodu był rzeźnikiem. Przed wojną jak się przyznawał - był wielkim, nie lubiącym Polaków awanturnikiem, zabił swoją matkę(ta wersja jest nieprawdziwa - przyp. A.K. Musiał), bo była Polką i byłby zadyndał na szubienicy, gdyby nie wojna.

Na pewno tę kanalię, tzn. tego samego (przeszło 190 cm wzrostu) mężczyznę widziałem w listopadzie 1939 roku w Katowicach, jak prowadził ulicą powstańców, razem z innymi kolegami po fachu, czterdziestu ośmiu Polaków - skutych parami i połączonych łańcuchem - do lasu na rozstrzelanie.

W naszym rejonie w czasie okupacji zabił w ciągu roku tysiąc osób i już drugi liczyć zaczynał. Gdy przejeżdżał przez wsie w towarzystwie policjantów granatowych na wózku z karabinem maszynowym gotowym wciąż do strzału, wsie były jak gdyby wymarłe. Do każdego napotkanego młodego zdolnego na partyzanta mężczyzny, strzelał bez zapytania. Na początku, przebrany za cywila, udając handlarza chodził po okolicy i nabierał sromotnie ludzi.

Dokonywał mordów na bezbronnej ludności polskiej, żydowskiej i cygańskiej i był przez to pożytecznym narzędziem w tym wielkim potwornym mechanizmie hitlerowskiej zagłady. Jego samego uważali niektórzy za przeciętnego tchórza, który, widząc śmiertelne przerażenie swoich ofiar, nie mniej przerażał się na myśl o własnej śmierci. Stąd dla dodania sobie odwagi wypijał podobno codziennie ćwierć litra wódki na czczo i rozlepiał afisze, ostrzegające, że za niego zginie stu Polaków.

Miał więc ten ludobójca doskonałą osłonę i wyjątkową wśród tej wyjętej spod prawa ludności polskiej - okazję do dawania upustu swoim zbrodniczym zapędom. Mógł zatem zabić kogo chciał i ilu chciał ludzi na raz. Za nic nie odpowiadał - przeciwnie dostawał awanse, nagrody i pochwały. Wolno mu było stosować różnego rodzaju wyrafinowane tortury i w różny zastraszający sposób śmierć zadawać.

Najwięcej przerażenia siał ten hitlerowski zbrodniarz w sąsiednim powiecie dąbrowskim, ale zaznaczył się krwawo również w powiecie brzeskim. Gdy w marcu i w kwietniu 1942 roku przebywał na posterunku w Szczepanowie, nikt jeszcze nie domyślał się, co to za niebezpieczny zbój. Tu i tam spotykało się trupy obcych, nieznanych, z niewiadomej przyczyny zamordowanych ludzi, gdyż dowody osobiste (czytaj: "kennkarty" - przyp. A.K. Musiał) im zabierał, aż się później wyjaśniło, że sprawcą ich śmierci był Guzdek.

Jednego razu Guzdek przybył do Łęg wraz ze swoim pomocnikiem. Naraz zauważył młodego chłopaka przechodzącego po kładce przez wezbraną rzeczkę Uszwicę. Kazał swojemu pomocnikowi do tego czternastoletniego chłopca, Władysława Bernadego strzelać - niby z łaski - tylko w kolana, ale to wystarczyło aby chłopiec wpadł do wody, a później z odniesionych ran zmarł.

Niedługo potem spotkał w lesie zdążające do stacji kolejowej w Sterkowcu dwie młode kobiety, prawdopodobnie z Krakowa. Uprowadził je w las i zabił. A już najbardziej ohydnego czynu dopuścił się na chodzących tu po żywność, znanych dwóch nauczycielkach z Tarnowa. Wśród nieopisanego lamentu i płaczu wyprowadził je na cmentarz w Bielczy i zamordował.

Tak polując na ustronnej drodze, w lasku obok torów, prowadzących od stacji lub do stacji kolejowej w Biadolinach, Guzdek ze swym pomocnikiem napotkali Stanisława Mieczykowskiego z Borzęcina, niosącego akurat prasę podziemną. Ale nie o to im chodziło, bo go nie rewidowali, tylko, że Mieczykowski wyglądał na partyzanta. Rzucili się na niego i bili kolbami do nieprzytomności, a następnie do niego strzelili i odeszli. Rannym Mieczykowskim zajęły się dwie przechodzące tamtędy dziewczyny - Wiktoria Wójcik i Elżbieta Nepelska z Warysia. Przeniosły go na drugą stronę torów i ukryły w lesie, a następnie zawiozły do szpitala w Tarnowie. Tam się wyleczył i żyje do dziś, a jego przygodne pielęgniarki stały się później dzielnymi sanitariuszkami „Zielonego Krzyża".

Wyjątkowo zaciekle prześladował zbrodniczy żandarm ludność żydowską. Bezpośrednio przed przeniesieniem do Radgoszczy Guzdek brał udział w kaźni Żydów na terenie getta w Tarnowie. Wywożono ich do Bełżca, a niezdolnych do odbycia podróży odstawiano na miejscowy cmentarz żydowski. Tutaj na polecenie Guzdka wykopano rów długości 30 m, a szerokości 2 metrów. Żandarm kazał się Żydom rozbierać i osobiście ich zabijał.

Uczestniczył także Guzdek w masakrze Żydów pod ratuszem w Tarnowie. Niemcy ustawili tam rkm-y i seriami rozstrzeliwali doprowadzonych. Mieszkańcy, którym Niemcy kazali uprzątać zwłoki, opowiadali, że krew pomordowanych ściekała po placu Kazimierza, jak woda po deszczu".

Z takim zbrodniczym doświadczeniem przybył Engelbert Guzdek do Radgoszczy w sierpniu 1942 roku. Rozpoczął tu działalność jako żandarm niemiecki, a był specjalistą od pacyfikacji.

Z Radgoszczy dokonywał wypadów w teren, zapuszczając się w okolice położone nad Dunajcem czy Wisłą. Zamieszkał na plebanii, gdyż tu właśnie czuł się najbezpieczniej.

Po przybyciu Guzdka do Radgoszczy, Niemcy rozlepili afisze, które zapowiadały, że w razie zamachu na jego osobę lub w razie akcji dywersyjno-sabotażowej rozstrzelanych zostanie stu zakładników. Na liście znaleźli się między innymi dwaj księża z Radgoszczy, ksiądz z Luszowic, kierownik szkoły Jan Grondalczyk i wielu gospodarzy. Zakładników poinformowano na piśmie o tym rozporządzeniu.

Guzdek ustawił liczne warty nocne. Posterunku, gdzie pracował, strzegło w nocy około czterdziestu wartowników. Stały tam też zawsze jedna lub dwie furmanki, gotowe do jazdy. Do ulubionych "zabaw" żandarma należały szalone gonitwy furmanką, podczas których wrzeszczał i strzelał w powietrze.

Był jednym z reprezentatywnych przedstawicieli ówczesnej zbrodniczej menażerii psychopatów, wyżywających się na bezbronnej ludności z pełną świadomością swego przestępczego działania. Jako żandarm niemiecki kontrolował posterunek policji granatowej w Radgoszczy i pozostawał w stałym kontakcie z gestapo w Tarnowie. Wybierając się w drogę nie mówił nigdy dokąd jedzie.

AK wydała na niego wyrok śmierci. Guzdek czasami wspominał, że wie o istnieniu polskich sądów podziemnych i o tym, że wydają one wyroki śmierci, ale dodawał, że się nie boi.

Działalność w Radgoszczy rozpoczął od wydania polecenia wzniesienia szubienicy z powrozami na sześciu hakach. Wznoszono ją bardzo długo. Robotnicy uchylali się od pracy, do której zmuszał ich, grożąc użyciem broni. Sprowadził też kata o nazwisku Pubrat, zwanego przez ludzi „Psubratem". Jego ubranie było czerwone, rękawiczki także. Miał dokonywać egzekucji, jednak jego rola ograniczyła się do pomocy w śledztwach. Guzdek bowiem wolał własnoręcznie rozprawiać się ze skazanymi.

Żandarm zwykle zaczynał swe urzędowanie od wypicia ćwiartki wódki. Towarzyszył mu olbrzymi, wytresowany wilczur. Po zjedzeniu śniadania Guzdek ustalał plan działania i adresy przyszłych ofiar, które wskazywało mu gestapo w Tarnowie lub miejscowi konfidenci.

Często w pojedynkę, w cywilnym ubraniu ruszał w teren i podstępnie wyłudzał istotne dla siebie informacje od prostych ludzi. Gestapo wyposażyło go w wielką władzę. Strzelał bezkarnie, bez powodu, do przypadkowo napotkanych ludzi; sprawiało mu satysfakcję wzbudzanie postrachu.

Jeden z gospodarzy, nazwiskiem Fedor, chcąc sobie zaskarbić względy Guzdka, zaprosił go wraz z policjantami na wesele. Obecny był tam między innymi młody chłopak Józef Fedor, bliski krewny Jana. Słyszał o Guzdku różne okropności, korzystając więc z pierwszej sposobności opuścił weselników i polną drogą wracał do swego domu. Po spokojnym przejściu około trzystu metrów nie wytrzymał nerwowo i zaczął uciekać. Zobaczywszy to Guzdek porwał karabin i zaczął strzelać do chłopaka. Na szczęście nie trafił.

Ale i zbrodniczemu żandarmowi dopisywało szczęście, o czym świadczy przebieg starcia z żołnierzami podziemia w lecie 1942 roku. W sierpniu partyzanci z okolic Szczucina dokonali kilka wypadów zbrojnych.

Jeden z akowców - „Wyżeł" opracował plan ataku na posterunki, urząd pocztowy i mleczarnie.

Do planu tego włączono również rozprawienie się z brutalnym żandarmem Prescherem.

Jan Wołek i Stanisław Szot „Srokacz" z Lubasza ze swą sekcją ruszyli ogrodami z Targowicy za Prescherem. Ten zwietrzył niebezpieczeństwo i telefonicznie poprosił Guzdka o pomoc. Dzwonił z mieszkania komendanta posterunku policji Sikorskiego i akowcy próbowali - bez powodzenia - zastrzelić go przez okno z zewnątrz. Do mieszkania jednak nie wtargnęli, a co gorsza - nie przecięli linii telefonicznych. Ten błąd miał się na nich zemścić, bo zaalarmowany Guzdek niebawem nadjechał. Tymczasem inna grupa partyzantów niszczyła akta urzędowe i demolowała maszyny w mleczarni.

Po nieudanych próbach zamachu na Preschera partyzanci odskoczyli do lasu w Lubaszu i stamtąd ostrzeliwali przybyłego Guzdka. Z wału Wisły otworzyli ogień ludzie z oddziałów „Saszy" i „Groma".

Auto niemieckie wyjechało z rynku i wolno przesuwało się szosą w kierunku Mędrzechowa. Oświetlone trzymało się środka drogi, eskortowane z lewej i prawej strony przez rowerzystów. W gromadce Niemców jechali Prescher i Guzdek.

Gdy doszło do starcia, Guzdek tak wojowniczy w stosunku do bezbronnych, stchórzył i wycofał się do miasta. Tak skończyła się pierwsza na tę skalę akcja zbrojna w tym rejonie. Brali w niej udział partyzanci z wielu gmin. Echo starcia było bardzo głośne. Rozeszła się wieść, że Jędrusie" zaatakowali Szczucin.

Z wyjątkową zaciekłością - jak już wspomniano w tej pracy - prześladował Guzdek Żydów. Teren koło Radgoszczy jest lesisty i dlatego ukrywało się tam wielu Żydów, zbiegłych z gett czy transportów. Najwięcej kryjówek istniało w kompleksie lasów Radgoszcz, Radomyśl Wielki oraz na pograniczu powiatów Dąbrowa Tarnowska i Mielec. Łączyli się w grupy, budowali zamaskowane bunkry i kryjówki. W żywność zaopatrywali się we wsiach położonych w pobliżu lasów. W czasie zimy korzystali z kryjówek w wiejskich domach. Okoliczna ludność w miarę możliwości niosła im wszechstronną pomoc, mimo że groziła za to kara śmierci.

Guzdek wyspecjalizował się w akcjach przeciw Żydom. Zatrzymanych wyprowadzał za dom, kazał im uciekać i zabijał. Był to świadomy manewr, mógł powiedzieć, że strzela do uciekających z aresztu. Polaków natomiast rozstrzeliwał najczęściej pod posterunkiem, gdzie mieścił się areszt.

Kiedyś ustawił w szereg pięciu Żydów i z odległości pięćdziesięciu metrów kazał policjantom do nich strzelać. Żaden nie trafił, prawdopodobnie nie chcieli, by ich strzały były celne. Wtedy rozwścieczony Guzdek porwał parabellum i celnymi strzałami położył trupem wszystkich.

Głodni Żydzi często sami zabierali płody rolne z wiejskich pól. Wrześniowego poranka 1942 roku wykopali część ziemniaków z pola Franciszka Frącza w Małcu. Rozsierdzony chłop poszedł piechotą na posterunek do Radgoszczy i zameldował Guzdkowi, że jego sąsiedzi, rodzina Stryczków, kradli mu, być może, ziemniaki z pola. Stryczkowie byli przesiedleńcami z pomorskiego. Żandarm polecił mu podpisać donos, następnie pojechał do Małca i zatrzymał Jakuba Stryczka oraz jego synów Józefa i Bronisława. Umieścił ich w areszcie przy posterunku. Po paru godzinach Guzdek rozstrzelał ich kolejno. Scenę tę oglądali przez okna mieszkańcy pobliskich domów. Miało to miejsce 28 września 1942 roku. W odwecie tej samej nocy Idzik ze swymi ludźmi zabił donosiciela.

Guzdek odkrył również, że ksiądz Franciszek Okoński (działający w szeregach AK noszący ps. „Nawa"), proboszcz parafii Luszowice, ukrywał u siebie Żydów z Krakowa. Guzdek zorganizował obławę z udziałem żandarmów, ale nie zdołał ująć księdza ani Żydów, gdyż skoczyli oknem i zbiegli, przedostali się szczęśliwie przez pierścień obławy. Swą wściekłość wyładował na dwóch osobach spośród służby księdza; nie dociekając kim są, zabił ich na miejscu.

Innym razem zatrzymał Żydówkę nazwiskiem Najlich, której ojciec prowadził przed wojną sklep w Radgoszczy. Więził ją przez pewien czas w areszcie, potem zaprowadził pod ścianę posterunku i zastrzelił. Strzelał do niej z przodu, co było u niego nietypowe, bo zazwyczaj mordował swe ofiary z tylu, zgodnie ze zwyczajem swych hitlerowskich mocodawców.

Granatowy policjant Kaszyński z posterunku w Radgoszczy mieszkający u organisty Jana Gondka, zwierzył się znajomym, że Guzdek kazał mu strzelać do kilku Żydów, ale ponieważ z premedytacją strzelał niecelnie, Guzdek osobiście zabił ich wszystkich. Wymordował też żydowską rodzinę w Czarkówce.

Nie zaprzestał systematycznych polowań na Żydów w okolicznych lasach. Zarządzał obławy z asystą policjantów. Jeden z okolicznych mieszkańców, Józef Sz. doniósł, że w lesie w Gruszowie Wielkim ukrywają się Żydzi. Zorganizowano obławę, otoczono las. Ofiarą padło dwu Żydów, których prześladowcy zastrzelili. Po wojnie Józef Sz. został skazany na 6 lat więzienia.

Z powodu gadulstwa chłopów Józefa Ch. i Stanisława P. Guzdek przy udziale granatowych policjantów pojmał Żydówkę z Dąbrowy Tarnowskiej. Córka pochwyconej, Hanka wraz ze swą córeczką zdołały uciec. Zatrzymaną matkę odstawiono najpierw do sołtysa, Franciszka Koguta, po czem wyprowadzono w olszynowy zagajnik i zastrzelono. Obaj chłopi, których gadulstwo mogło być przejawem zwykłej nieostrożności, zostali ukarani po wojnie.

Jedną z wielu ofiar policji stał się też Władysław Pikul. Został zastrzelony pod swoim domem 20 października 1942 roku, przez policjanta granatowego Kazimierza Młynarczyka w czasie próby ucieczki.

25 listopada 1942 roku w Radgoszczy - Podmałcu wydarzyła się kolejna tragedia w rodzinie Jana Rudka. Syn Rudka Emil, przebywał na przymusowych robotach w Niemczech. Razem z nim pracował w Niemczech młody chłopak Kasper K., ze wsi Gruszów Wielki. Kasper K. przyjechał do domu na urlop i odwiedził w niedzielę dom Rudków. Oświadczył, że wie z ust Emila, że jego rodzice ukrywają w domu ręczny karabin. Za milczenie zażądał trzy tysiące złotych. Groził przy tym, że jeśli nie otrzyma pieniędzy, to poinformuje o tym fakcie Guzdka. Rudkowie zaprzeczyli, jakoby posiadali broń i nie dali żadnych pieniędzy.

Kasper K. doniósł o wszystkim żandarmowi. Ten zabrał ze sobą Kaspra K. i wraz z policją przeprowadził rewizję, ale niczego nie znalazł. Wtedy donosiciel zaczął krzyczeć, że Rudek przyznał mu się podczas rozmowy do posiadania broni. Niemcy bili gospodarza drążkiem od ręcznych żaren tak długo, aż padł na ziemię. Guzdek powlókł go za nogi do lasu i tam strzelił w głowę ofiary. Następnie Niemcy wyprowadzili z domu Rozalię Rudek i Guzdek strzelił jej w pierś. Oboje nieszczęsnych małżonków zakopano w rowie.

W miejscu zbrodni długo stał krzyż. Okoliczni mieszkańcy przypuszczali, że Rudkowie zginęli za udzielanie pomocy Żydom. Guzdek zamknął jednak w areszcie i donosiciela. Kasper K., chcąc uciec, rozebrał piec, a następnie zabrał się do komina. Zauważył to wartownik i zgłosił Guzdkowi. Ten wyprowadził z aresztu zatrzymanego, który natychmiast rzucił się do ucieczki, biegnąc zygzakami. Gdy przeskakiwał płot, został przez Guzdka trafiony i martwy zawisł na płocie.

Zdarzyło się na początku, że chciano sobie zjednać przychylność Guzdka. Sołtys Piotr Nowak zaprowadził żandarma do samotnej kobiety, której mąż przebywał we Francji. Nie spodziewano się przykrości dla żadnej z zainteresowanych osób. Rano jednak kobieta żaliła się żonie sołtysa, że Guzdek znęcał się nad nią całą noc Oburzona całą tą sprawą sołtysowa spoliczkowała męża.

Ten zbrodniczy żandarm był bardzo aktywny. Wysyłał na noc policjantów granatowych z poleceniem penetracji wsi. Łapania podejrzanych, czatowania na partyzantów z leśnych oddziałów.

Wielu z tych policjantów starało się uniknąć kłopotliwej nocnej służby. Zatrzymywali się m.in. w Narożnikach, przysiółku Radgoszczy, dekowali się u znajomych rolników, a rano pisali protokoły z rzekomych akcji przeciw bandytom.

Zdarzały się jednak i dramatyczne incydenty. Chłopak z Narożnik, widząc idących na czaty policjantów, zaczął uciekać. Został zraniony w rękę. Później ci sami policjanci spotkali go w domu zaprzyjaźnionego ojca, który udzielał im gościny na noc. Nietrudno było o przypadkową ofiarę, bo na widok nienawistnego munduru ludzie, a szczególnie mężczyźni kryli się lub uciekali. Był to normalny odruch prześladowanych, do podejrzanych z jakichkolwiek względów strzelano czasem i bez ostrzeżenia.

Podobnie zachowywał się Engelbert Guzdek, który często jeździł furmanką do Dąbrowy Tarnowskiej, a podczas tych jazd bywało, że strzelał po pijanemu wokoło i poganiał konie tak, że nie raz padały. Kiedyś w drodze powrotnej z Dąbrowy Tarnowskiej zobaczył chłopca, Edwarda Wajdę idącego drogą. Strzelił do niego, chłopak upadł, udając, że strzał go dosięgnął. Dzięki temu uszedł z życiem. Innego dnia żandarm zatrzymał niejakiego Anastazego Kaczmarskiego ze wsi Brzezówka i zastrzelił go na cmentarzu w Radgoszczy. W kilka dni później Guzdek wraz z innym żandarmem niemieckim, Ryszardem Ketterem aresztował w Sutkowie dwóch braci: Czesława (zginął w Oświęcimiu 21-02-1943) i Zygmunta (zginął w Oświęcimiu 7-03-1943) Starzyków, których związanych sznurami przywieźli do aresztu w Dąbrowie. Dwa dni później żandarmi zatrzymali w tym mieście przy próbie doręczenia paczek synom ich ojca, nauczyciela z zawodu - Andrzeja Starzyka (zginął w Oświęcimiu 12-03-1943). Wszyscy wymienieni po krótkim pobycie wwiezieniu w Tarnowie zostali wywiezieni w dużym transporcie z końcem stycznia 1943 r. do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. Rodzina nie otrzymała od nich żadnego listu, z obozu nadeszły jedynie urzędowe zawiadomienia o śmierci więźniów, chociaż niektóre rodziny nie otrzymały nawet tego. Bywało, że o śmierci bliskich powiadamiano rodziny ustnie w budynku Gestapo w Tarnowie. A działy się tam sceny nie do zniesienia. Jednej z matek, która rozpłakała się na wiadomość o śmierci męża i dwóch synów, gestapowiec powiedział: „U nas płakać nie wolno".

W sobotę 28 listopada 1942 roku z Radgoszczy wyruszyły cztery samochody i o świcie zatrzymały się w lesie przy granicy z powiatem mieleckim. Od granicy Niemcy przeczesywali las i mordowali Żydów ukrywających się w bunkrach. Rewidowali też zabudowania gospodarzy w Porębach i w gminie Radgoszcz. Domy były rozrzucone wśród zagajników. Rano, około dziesięciu Niemców otoczyło dom Anny Wójcik w Porębach, wdowy, bo Guzdek już wcześniej aresztował jej męża, który zginął w Oświęcimiu.

Niemcy wołali, by Żydzi wyszli z zabudowań. Ci jednak siedzieli na strychu. Guzdek zawołał wartę oraz sąsiadów i jednemu z nich, Leonowi Borkowi, kazał wyprowadzić bydło z obory. Zaczęli rzucać granaty. Wtedy Żydzi wyszli na podwórze. Ojca i córkę zabrali prześladowcy na konny wóz i wywieźli. Młodego Żyda zastrzelili.

Guzdek wpadł do wnętrza i wymordował rodzinę Wójcików. Zginęli: Anna Wójcik, Bronisław Kmieć - syn z pierwszego małżeństwa, dwoje dzieci Heleny Sołtys, czteroletnia Janina i licząca pół roku Bronisława. Dzieci leżały przy progu z wielokrotnie przestrzelonymi piersiami. Ich matka siedziała w kuchni przy ścianie też martwa. Młody Żyd jeszcze żył, ale kazali go zakopać.

We wnętrzu domu sufity były zerwane, z pierzyn sypało się pierze. Guzdek rozkazał pojmać Helenę Kmieć i powiesić ją na szubienicy w Radgoszczy. Kobieta bowiem w tym czasie była w lesie, zbierała liście. Oprawcy poszli do sąsiedniego domu Wojciecha Łachuta. Mieszkańców ustawili w szeregu. Byli to: Wojciech Łachut, zięć Tadeusz Dobosz, córka Helena. Bito ich kolbami, usiłując wymusić zeznania i informacje. Guzdek miał ze sobą kilkuletniego syna Eryka i przysposabiał go do sztuki zabijania.

Akcja zakończyła się zastrzeleniem rodziny Bronisława Łachuta wraz ze znalezionymi w obrębie posesji Żydami. Ciała, jak zwykle w takich przypadkach, wrzucono do ognia.

3 grudnia 1942 roku z ręki Guzdka zginęli Tomasz i Bronisława Juzbowie z kolonii Narożniki w Radgoszczy. Mieli oni dwoje dzieci, Czesława i Alicję. Teściowa mieszkająca wspólnie z nimi, a licząca przeszło siedemdziesiąt lat, pokłóciła się z małżeństwem. W złości poszła na posterunek policji granatowej i poinformowała Guzdka, że Juzbowie pomagają Żydom ukrywającym się w lesie, dostarczając im żywność, Guzdek z policją przyjechał do Juzbów.

Najpierw zabrali Tomasza i odjechali, ale spod lasu zawrócili i zabrali również jego żonę. Juzbów umieszczono w areszcie. W nocy zostali wyprowadzeni przed dom. Guzdek osobiście strzelał do Juzbów. Ciężarna Bronisława klęcząc błagała o litość. W odpowiedzi usłyszała przekleństwa. Zbudzeni strzałami mieszkańcy najbliższych domów obserwowali egzekucję. Rano przyjezdni patrzyli na zastygłą strugę krwi na placu przed posterunkiem.

Wkrótce potem drogą prowadzącą z Radgoszczy do Małca szedł Kazimierz Kulpa. Został zatrzymany i wylegitymowany przez policję, a następnie aresztowany, jego nazwisko bowiem znajdowało się na liście osób przeznaczonych na wywóz do obozu. Żonę Kulpy już wcześniej tam wywieziono (Anna Kulpa nr 27193, przeżyła Oświęcim i Ravensbruck). Ukrywając się, przemyśliwał nad przystąpieniem do szajki Idzika, chociaż miał opinię wzorowego gospodarza i ojca. Guzdek ucieszył się, że tak niespodziewanie udało się zatrzymać od dawna poszukiwanego.

Przywieziono chłopa do Radgoszczy, zamknięto w chlewiku przy posterunku. Wiedział, że umrze, ale odważnie lżył Guzdka. „Ty hitlerowski bandyto! Ty zbrodniarzu! Ciebie też szlag trafi!". Te wołania rozlegały się przez cały dzień i całą noc Żandarm w końcu nie wytrzymał, wyprowadził Kulpę i rozkazał odwrócić się tyłem. Kulpa jednak nie usłuchał, wołając: „Jeśli mam zginąć, to z przodu strzelaj”. Stali twarzą w twarz w odległości pięciu metrów. Kulpa rzucił się na Guzdka, ale ten zdążył go trafić w czoło z parabellum. Trafiony upadł na Guzdka, który przerażony, krzyczał pomocy, był bowiem, w gruncie rzeczy, jak zwykle mordercy bezbronnych - tchórzem. Mieszkańcy pobliskich domów słyszeli, jak Kulpa przepowiadał Hitlerowi klęskę, zagładę Niemców i powstanie wolnej Polski.

Podziwiali jego odwagę. Guzdek po egzekucji wrócił na posterunek bardzo zdenerwowany, gdyż przyzwyczajony był do tego, że jego ofiary prosiły zwykle o litość.

W lokalu spółdzielni „Społem" mieszkał z rodziną wysiedlony mężczyzna z poznańskiego o nazwisku Jan Szałaśny. Pracował jako egzekutor podatkowy. Jeden z rolników radgoszczańskich Marcin Kaczocha, zalegał z opłatą podatku, dlatego Szałaśny poszedł do niego zarekwirować bydło. W tym celu polecił chłopu otworzyć chlew. Kaczocha znany dowcipniś wepchnął egzekutora do chlewa, zamknął drzwi i zawiadomił Guzdka, że złapał Żyda. Guzdek z policjantami zjawił się u Kaczochy i tu ze zdumieniem rozpoznał urzędnika.

Kaczocha świetnie zagrał tę rolę i przysięgał na wszystkie świętości, że zatrzymał urzędnika, w przekonaniu, że ma do czynienia z Żydem, nic mu nie zrobiono. Tak przynajmniej raz zakpiono sobie z Guzdka.

Próbował też Guzdek aresztować Franciszka Ryczka, ale ten boso i w bieliźnie uciekł do pobliskiego lasu, gdzie przebywał ponad pół dnia. Nabawił się jednak ostrego zapalenia płuc, wskutek czego zmarł w styczniu 1943 roku. Był podejrzany o przynależność do AK i posiadanie broni.

Innym razem Guzdek zatrzymał byłego przewodniczącego ZMW „Wici" w Radgoszczy, Ludwika Dziedzica. Na placu, pod oknami zarządu gminnego żandarm rozpoczął egzekucję. Swoim zwyczajem rozkazał młodemu mężczyźnie, aby uciekał, lecz ten obezwładniony strachem stał w miejscu. Guzdek pieklił się, lecz bez skutku. Trwało to długo. Na koniec puścił wolno ofiarę. Po tych przejściach Dziedzic osiwiał.

Od dłuższego czasu gestapo poszukiwało Stefana Batora mieszkańca wsi Nieczajna, położonej niedaleko Radgoszczy. Bator raniony podczas pościgu w rękę, schronił się w domu wujostwa Małgorzaty i Jana Kułagów w Narożnikach. Jego miejsce pobytu wyśledził Guzdek, idąc za śladami krwi na śniegu. W grudniu 1942 roku dom Kułagów został otoczony przez grupę gestapowców pod wodzą Guzdka, zastrzelili poszukiwanego. Gospodarze na szczęście nie byli wówczas obecni w domu.

Rejestr zbrodni Engelberta Guzdka jest tak długi i typowy, że mógłby budzić wręcz wrażenie pewnej monotonii, gdyby nie chodziło o tak niewymierne wartości, jak życie ludzkie i cierpienie człowieka. Rejestr ten daje również pewne pojęcie o rozmiarach zbrodni hitlerowskich w okupowanej Polsce. Sięgnijmy więc do dalszych przykładów tragedii „czasów pogardy".

Wiktor Szwajkosz, zamieszkały w Gruszowie Wielkim zajmował się dorywczo garbowaniem skór baranich i cielęcych. Ojciec jego Wojciech miał gospodarstwo o powierzchni 10 morgów. W garbowaniu skór pomagał Wiktorowi jego brat Zygmunt, również zresztą kawaler.

Przyjechał wózkiem Guzdek - wspomina Wiktor Szwajkosz. Nie zastał mnie ani brata, ale znalazł dwie krowie skóry. Swoją złość wywarł na naszym ojcu. Położył go na dyszlu wozu i bił kantem łopaty. Po tym pobiciu ojciec był pokryty ranami, cały czarny. Tego nie wystarczyło, żandarm zapowiedział, że ojca zastrzeli i zabrał go do Radgoszczy.

Z pomocą uwięzionemu pośpieszyli mieszkańcy kilku najbliższych wsi. Złożyli się na okup, za który można było kupić trzy morgi gruntu. Za pośrednictwem ks. Leśniaka wręczono zebrane pieniądze Guzdkowi, a ten wypuścił łaskawie Wojciecha Szwajkosza z aresztu, grożąc dla odmiany, że obu jego synów zastrzeli, gdy ich tylko spotka o jakiejkolwiek porze i w jakimkolwiek miejscu. Takie pogróżki bywały jak najbardziej realne. Nic więc dziwnego, że obaj bracia Szwajkoszowie musieli się ukrywać przez pół roku. W lecie sypiali w liściach w lesie. Jesienią szukali gościny w różnych domach okolicznych.

Inny jeszcze mieszkaniec Gruszowa padł najprawdopodobniej ofiarą okrucieństwa Guzdka. Stanisław Kozicki pochodzący z tej samej miejscowości pracował jako robotnik w Tarnowie. W Gruszowie Wielkim miał gospodarstwo o powierzchni trzech hektarów. Wracał od matki do swego domu przez zalesiony teren, przecinając szosę asfaltową Dąbrowa Tarnowska - Szczucin. Zobaczyli go jadący szosą żandarmi z Dąbrowy Tarnowskiej, a wśród nich podobno Engelbert Guzdek. Zastrzelili przechodzącego Stanisława Kozickiego bez jakiegokolwiek powodu. Nie miała również najmniejszego formalnego (bo o moralnym trudno w ogóle mówić) uzasadnienia śmierć chłopa Władysława Etfera, zastrzelonego przez Guzdka w Zbylitowskiej Górze za Tarnowem. Przy okazji tego morderstwa zbrodniczy żandarm przechwalał się, że niepodejrzanym wymierza osobiście po 25 kijów, a podejrzanych zabija.

Zbrodniczy żandarm nie odmawiał sobie okazji do zabawy i pijaństwa. Bywał na weselach, na których grywał Piotr Burzec z Radgoszczy ze swą orkiestrą. Guzdek obserwował ludzi, zbierał materiał do dalszych zbrodniczych akcji, a przede wszyskim pił wódkę. Bywało, że pijany skakał po stole i strzelał. Wszyscy musieli tańczyć w drewnianych trepach. Wójtowi Stanisławowi Szałaśnemu, który nie miał partnerki, kazał tańczyć z kupką łubinu.

Mimo strachu, jaki budził Guzdek, niektórzy policjanci czasem uprzedzali o jego wizytach i innych zamiarach. Najczęściej czynił to Kaszyński, pozostający w dobrej komitywie z organistą Janem Gondkiem.

Pewnego dnia w spółdzielni rolnej „Społem" odbierano od rolników kontyngentowe zboże. Przy pracy pomagał organista Jan Gondek, który potem zmęczony poszedł spać. W tym czasie Guzdek zarządził próbny alarm pożarowy, połączony z użyciem sprzętu. Wyznaczone furmanki miały w czasie alarmu na dany sygnał jechać natychmiast do wskazanego rejonu. Podczas alarmu Guzdek wszedł do domu Gondka i zażądał, by dano konie do ćwiczeń. Organista zmęczony spał twardo, a jego żona powiedziała, że w akcji mają obowiązek wziąć udział tylko wcześniej wyznaczeni.

Guzdek wezwał policjanta granatowego Andrzeja Szymańskiego i zjawiwszy się ponownie razem z nim w domu organisty, wymierzył z rewolweru do śpiącego. Na szczęście nadszedł komendant posterunku policji granatowej Andrzej Szypulski i obronił organistę, tłumacząc, że ten zapadł w pierwszy najmocniejszy sen, gdyż napracował się tego dnia przy noszeniu worków ze zbożem.

Guzdek zamknął w areszcie żonę organisty, oświadczając że całe zajście to sabotaż, gdyż nie chciano dać konia potrzebnego do akcji. Na rodzinę organisty padł strach. Na szczęście za aresztowaną wstawił się ks. Leśniak i nad ranem Guzdek zwolnił ją. Musiała jednak zapłacić mandat. W tym samym dniu Guzdek zabił kilku Żydów, każąc im uprzednio uciekać. W Luszowicach zastrzelił Józefa Kowala, żołnierza BCh. Proboszcz w Radgoszczy, u którego na plebanii mieszkał Guzdek cieszył się pewnymi względami żandarma, jednakże cena, jaką zapłacił za tę „przychylność", nie była niska. Kłopotliwy lokator sprowadzał na plebanię kobiety lekkiego prowadzenia i urządzał alkoholowe libacje, a zdarzało się, że będąc nietrzeźwy strzelał w sufit. Nieraz też rozwydrzony i bezlitosny żandarm zmuszał proboszcza, aby tańczył razem z jego towarzystwem. Księdzu nie pozostawało nic innego, jak cierpliwie i ze stoicyzmem znosić te osobliwe fanaberie i pijackie ekscesy.

Któregoś dnia kilku chłopów, wśród których był także Andrzej Minorczyk, rozmawiało na temat sukcesów aliantów. Ich rozmowę podsłuchali szpicle i donieśli Niemcom. Wszystkich aresztowano. Wówczas krewni zatrzymanych zwrócili się do ks. Leśniaka i sołtysa Piotra Nowaka. Ci napoili Guzdka wódką. Interwencja odniosła skutek. Guzdek zwolnił wszystkich chłopów, jednego tylko skaleczył uderzając go prętem.

Gospodarz Franciszek Frącz przechowywał w domu amunicję, którą pozostawiły cofające się w 1939 roku oddziały polskie. Guzdek odkrył ten arsenał i polecił Frączowi, aby zgłosił się na posterunek. Chłop poddany torturom, wskazał też miejsce, gdzie ukryty był sztandar gromadzkiego koła Stronnictwa Ludowego. Frącz nie powrócił więcej do domu.

Znalazł się zdrajca R. z Łęgu, który jak to później uznano przekazał Guzdkowi lisię członków AK. Żandarm na czele grupy Niemców przyjechał pod zdobyty adres do Czarkówki, przysiółka Radgoszczy. Aresztował tam trzech braci Dorożów: Jana, Władysława i Mieczysława. Żaden z nich nie powrócił już do domu. Dając upust swemu okrucieństwu, hitlerowcy zastrzelili wiernego psa, który stanął w obronie pojmanych.

Ofiar było zresztą więcej. Michała Szkotaka zastrzelono koło domu w Łęgu. Jadąc dalej hitlerowscy oprawcy zatrzymali samochód przed domem mieszkańca nazwiskiem Kupiec. Ten na szczęście zdołał uciec Próbowała też ucieczki jego żona, ale prześladowcy zaczęli ją ostrzeliwać, upadła udając martwą i to ją ocaliło, bo Niemcy pojechali dalej. Po drodze wstąpili do jednego z miejscowych rolników. Ten byłby ocalał, gdyby nie nieostrożność przyjaznego mu pasterza. Sądząc, że niebezpieczeństwo minęło, zawołał on półgłosem „Wychodź Janek, bo te skurwysyny już pojechały". Niestety żandarmi zaczaili się w ukryciu i zgarnęli Jana.

Punktem wyjścia wszystkich trzech tragedii była w danym wypadku zdrada mieszkańca Łęgu, który dostarczył Guzdkowi spis miejscowych akowców. Wypadek ten potwierdza wielokroć uwzględnioną w tej pracy konieczność czujności wobec osób podejrzanych o kontakty z okupantami. Oto kolejny przykład walki patriotycznego podziemia z konfidentem wroga. Patrol akowców ruszył nocą do mieszkania człowieka podejrzanego o zdradę. Zamiast w mieszkaniu spotkali się z nim wcześniej na drodze. Zaświecił im latarką elektryczną w oczy i zaskoczył pytaniem „Kto idzie?" Odpowiedzieli ostrzeżeniem, którego nie usłuchał i został postrzelony w nogę. Znalazł się potem w szpitalu w Tarnowie, gdzie zmarł. Jego zgon był jak najbardziej po myśli żołnierzy podziemia, którzy i tak musieliby się rozprawić ze szkodnikiem.

Cała sprawa miała jeszcze pewien uboczny epilog. Jak się okazało po wojnie, w pobliskich domach ukrywali się Żydzi. Dramatyczny incydent tak na nich podziałał, że nawet w nocy nie wychodzili ze swego bunkra pod chlewikiem, by zaczerpnąć świeżego powietrza. W owym czasie u Franciszka i Honoraty Sołtysów w Czarkówce ukrywali się młodzi Żydzi: rodzeństwo Benedykt, Regina, Felicja i Chaja Grun.

Najbezpieczniejszy schowek mieli w chlewiku pod podłogą. Rodzice ich zginęli, a leżący w odległości 300 metrów folwark o powierzchni blisko 100 morgów, stanowiący ich własność przejął Niemiec. Uciekli tylko z pierzynami.

Prześladowania obejmowały jak wiadomo wszystkich bez wyjątku Żydów, ale i represje wobec ludności polskiej były coraz częstsze i coraz ostrzejsze. Za sprawą Guzdka został aresztowany w Gruszowie Wielkim wysiedlony z Wileńszczyzny porucznik rezerwy Sfoczaj, żołnierz AK. W piwnicy gestapo poddano go wyjątkowo okrutnym torturom. Ich głównym sposobem były kąsające, głodne szczury. Uwięziony nie wytrzymał takich męczarni. Wydał kilkunastu akowców. Na szczęście uwięzieniu ich zapobiegł strażnik więzienny z Tarnowa.

Czym prędzej przyjechał do Nieczajnej Górnej i dowódcy plutonu 302 Józefowi Wątrobie przekazał tę wiadomość wraz z listą zdekonspirowanych.

Strażnik, jak widać aktywnie zaangażowany w podziemnej walce, zebrał fotografie dla wyrobienia zagrożonym lewych kennkart. Sfoczaj wyszedł z całej sprawy obronną ręką. Uratował go kolega z Arbeitsamtu. Po wojnie Sfoczaj osiedlił się na Ziemiach Zachodnich.

Do ukrywających się w okolicy działaczy podziemia należał Jan Podosek (Krogulec) z Nieczajnej. Był łącznikiem obwodu: meldunki i rozkazy z „Drewniaków" (Dąbrowa Tarnowska) zawoził do trzeciego plutonu w Nieczajnej Górnej. Materiały dostarczał bezpośrednio dowódcy plutonu Józefowi Wątrobie (Sęp, Mors). Przez półtora roku ukrywał się Jan Podosek latem w kopkach siana, w zbożu, w szopach bez wiedzy ich właścicieli. Kiedy indziej znów u kolegi. Szukał go Guzdek i wpadał do jego domu w najróżniejszych porach. Zawsze jednak żona potrafiła wytłumaczyć nieobecność poszukiwanego. Ten pracował w polu, kosił, orał a żona przynosiła mu pożywienie. Przygotowany na najgorsze kładł automat w bruździe.

Któregoś wieczoru inny ukrywający się, Kazimierz Gołębiowski zajrzał do domu i przez okno zobaczył dwu nadchodzących esesmanów w zielonych mundurach. Początkowo myślał, że to żołnierze z obsługi artylerii przeciwlotniczej, którzy kwaterowali w pobliskich bunkrach. Ci jednak nosili szare mundury. W dodatku dwaj przybysze mieli najniebezpieczniejsze oznaki: trupie główki na czapkach.

Sądziłem - wspomina po latach, że dom jest otoczony, a broni nie łatwo było szybko wydobyć z ukrycia. Nie pozostało nic innego, jak schować się za drzwiami z siekierą. Uderzyły mnie pchnięte gwałtownie drzwi. Bałem się, by mnie mimo woli nie zdradził trzyletni synek. Uciekłem i odtąd ukrywałem się. Podobnie postąpić musiał Jan Podosek.

A tymczasem Engelbert Guzdek kontynuował swoje krwawe rzemiosło. 5 grudnia 1942 roku zamordował dziewięć osób w jednym dniu. A oto jak doszło do tragedii. Zygmunt i Teresa Szkotakowie mieli we wsi Kaczówka dwa domy. W jednym mieszkali, drugi zaś nie dokończony stał pusty. W nim właśnie na strychu ukrywali się Żydzi, o czym jednak Szkotakowie nie wiedzieli. Znaleźli tam schronienie m.in. pewien Żyd z Wygody, przysiółka Radgoszczy, nieustalonego nazwiska handlarz z Dąbrowy Tarnowskiej, Żyd o nazwisku Sztum i piekarzowa Grozman - razem cztery osoby. 5 grudnia rano, sołtys chodził po wsi i ostrzegał mieszkańców, aby usunęli Żydów z kryjówek w swych domach.

Wieczorem Guzdek wraz z policją granatową nadszedł do wsi polną drogą. Spotkali oni dwu chłopców i kazali im pilnować niezamieszkałego domu. Uzbroili ich w widły, aby mogli zaatakować ewentualnych uciekinierów. Przed domem zamieszkałym przez Szkotaków, Guzdek postawił wartę i zabronił gospodarzom wychodzić. Ponieważ w drugim niedokończonym domu znalazł Żydów, rozkazał Szkotaków związać i wyprowadzić na podwórze, tu musieli klęknąć i Guzdek strzałami w tył głowy oboje zabił. Zwłoki pogrzebano potem w rogu podwórza.

Znalezieni u Szkotaków Żydzi przeszli tam z domu Juliana Walaszka. Tymczasem Walaszek z bratem zdążyli uciec do lasu. Żydzi zostali przewiezieni na posterunek policji, gdzie wydobyto od zatrzymanych nazwiska kilku ludzi, pomagającym im ukrywać się. Jeszcze tej nocy Guzdek aresztował w Narożnikach Łacha, Stopę i Nadolskiego. Nad ranem trzej Niemcy wyprowadzili ich z aresztu niby na przesłuchanie. Żandarm wraz z policjantem ukryli się za drzwiami i wychodzących kolejno zabijali. Nie obeszło się przy tym bez zwykłego dla hitlerowskich katów okrucieństwa. Łach, Nadolski i Stopa wrzuceni zostali do wspólnego dołu. Nagłe do Guzdka przybiegł jeden z policjantów wołając:

Szefie, Nadolski żyje! Żandarm machnął pogardliwie ręką:

Posyp wapnem i zakop! Tak też zrobili.

Jako ostatnich, Guzdek zabrał czterech Żydów schwytanych u Szkotaków.

Władysław Nadolski z Narożnik przyniósł z wojny 1939 roku broń palną i białą. Był członkiem AK. Aresztowany został przez Guzdka wczesnym rankiem. Przyczyną aresztowania była przynależność do zbrojnego podziemia, udzielanie pomocy Żydom i posiadanie broni. O pierwszych dwóch faktach Guzdek dowiedział się od aresztowanego Pawła Pinkla. Nadolski w czasie przesłuchania był okrutnie torturowany. Kobieta przynosząca obiad aresztowanym opowiadała, że twarz Nadolskiego wyglądała jak szara plama.

Andrzej Stopa został aresztowany zupełnie omyłkowo. Chodziło o Tomasza Stopę, który dostarczył Żydom karabin, jednakże furman kierujący podwodą pojechał pod dom Andrzeja. Guzdek łomotał do drzwi, gdy gospodarz wyszedł, żandarm zapytał go o nazwisko. Uderzył Stopę w twarz i bijąc wepchnął na wóz.

Następnie pojechał aresztować Ludwika Łacha pod zarzutem wykonywania drobnych usług dla Żydów, takich jak naprawa obuwia, usługi krawieckie oraz handlowanie z nimi żywnością. Ludwik Łach był członkiem AK i Żydom przekazał karabin, który otrzymał od Nadolskiego.

W czasie śledztwa Guzdek torturował wszystkich aresztowanych i spisywał protokół z zeznań. Między innymi szczuł tresowanego psa, który wyrywał ofiarom kawałki ciała. Do ran Guzdek i Pubrat wsypywali sól, by przyśpieszyć zeznania.

Do grudnia 1942 roku Żydzi żyli w gettcie na terenie Dąbrowy Tarnowskiej. Józef Setera z Małca wraz ze swym szwagrem Bronisławem Bardanem z Jam chciał będąc w Dąbrowie Tarnowskiej, dostać się do getta, by - jak mawiano - pohandlować. Strażnik zabrał mu jednak towar, zdołali jedynie uciec.

Strażnik wiedział, że droga do ich wsi prowadzi z Dąbrowy Tarnowskiej przez Radgoszcz i w tym kierunku pojechali. Zawiadomił telefonicznie Guzdka. Ten czatował na obu mężczyzn, osadził ich w areszcie, a potem przewiózł do więzienia w Tarnowie. Tutaj mogli się spodziewać dobrej obrony adwokackiej. Zabrał więc obu do Dąbrowy Tarnowskiej, gdzie miał w stosunku do uwięzionych większą swobodę działania. W drodze zapytał Setere i Bardana, czy znają Kosieniaka i Idzika. Gdy usłyszał odpowiedź twierdzącą, obu przewożonych zastrzelił. Ciała wrzucił do rowu, tuż przed opłotkami Dąbrowy Tarnowskiej.

Nie zaniedbywał Guzdek żadnej okazji, by dać upust swoim sadystycznym zapędom. Kiedyś jechał konnym wozem wraz ze swymi pomocnikami funkcjonariuszami Sonderdienstu. Jakiś chłopak przestraszony widokiem Niemców uciekał przed nimi w pole. Zastrzelony został pochowany w rowie. Nie znaleziono przy zabitym żadnych dokumentów.

Podkomendni starali się naśladować zbrodniczego żandarma. Przejeżdżający lasem granatowy policjant wraz z funkcjonariuszem Sonderdienstu natknął się na dwie wędrujące Żydówki. Jedna z nich miała na ręku dziecko, z miejsca zastrzelił obie kobiety. Niemiec z Sonderdienstu chwycił dziecko za nóżki i roztrzaskał głowę o pień sosny. Potem morderca podważył nożem zaciśnięte szczęki jednej z zabitych kobiet. Pracowicie wydobył swój katowski łup - złote zęby. Cała ta ohydna scena rozgrywała się w Górkach przysiółku Radgoszczy.

Pod koniec grudnia nowy mord wstrząsnął Radgoszczą. Jedna z rolniczek doniosła Niemcom, że jej synowa Siembab przechowuje Żydów. Podejrzaną aresztowano i Guzdek wyprowadził kobietę za płot wikarówki, by tam ją zastrzelić. Była w zaawansowanej ciąży, uklękła przed Guzdkiem i błagała, by wstrzymał egzekucję do czasu aż urodzi się dziecko. Zabił ją jednak bezlitośnie. Donosicielstwo, gadulstwo, nieostrożność rodziły tragedie. Guzdek dowiedział się, że Błażej Motyka wLuszowicach dokonał nielegalnego uboju. Złapanemu na gorącym uczynku polecił stanąć w znacznej odległości i zapewnił, że odda tylko jeden strzał. Jeśli chybi celu, winowajca będzie żył. Strzał jednak nie był celny, rolnik ocalał

Guzdek zapisał też krwawą kartę w Mędrzechowie, gdzie od początku okupacji wójtem był volksdeutsch Leopold Wendland. Na kilka miesięcy przed wybuchem wojny, w związku z budową mostu na Wiśle pod Borusową przy ujściu Dunajca, zamieszkał w Mędrzechowie. Prowadził magazyn z materiałami budowlanymi na stacji PKP. W pierwszych dniach wojny 1939 roku zdemaskowano go jako szpicla niemieckiego.

Został aresztowany i tymczasowo osadzony w areszcie gminnym. Tam właśnie groził, że gdyby zginął, to Niemcy w odwecie dokonają masowej egzekucji na miejscowej ludności. Uniknął jednak sprawiedliwej kary. Władze polskie zmuszone były w pośpiechu ewakuować się przed zbliżającym się frontem, a Wendland zdołał zbiec z aresztu.

Gdy wkroczyły wojska niemieckie, zmuszał ludność do świadczenia danin na rzecz armii, do wynoszenia podążającym ku wschodowi żołnierzom mleka, masła, jajek.

Gdy front się oddalił i władze okupacyjne przystąpiły do organizowania administracji, Wendland objął urząd wójta. Osobiście sądził ludzi, wyrokował i karał. W czasie śledztwa bił ofiary tak, że ściany posterunku były zbroczone krwią.

Wezwani do Wendlanda na przesłuchania podkładali sobie pod odzież grube kawałki kożucha, by osłabić siłę uderzeń. Podczas bicia głośno krzyczeli, co skracało procedurę „przesłuchań”. W sprawowaniu władzy pomagał mu miejscowy oprych, Wojciech Misiaszek, zwany „Szakimem", zastrzelony później przez partyzantów. W następnym okresie jego współpracownikiem był zniemczony Polak, a potem żandarm niemiecki Knur, który ożenił się z córką byłego kierownika szkoły w Bolesławie Ukraińca Teodora Gełemeja, również wysługującego się Niemcom.

Wendland systematycznie rozszerzał zasięg swojej władzy, tak że obejmowała ona gminy: Bolesław, Szczucin, Gręboszów. W jednym ze swych pierwszych zarządzeń nakazał znosić i zwozić do Mędrzechowa broń i wszelki sprzęt wojskowy, który pozostał po armii polskiej. Samowolnie nakładał i ściągał daniny oraz okup w naturze i w gotówce z miejscowej ludności, głównie jednak Żydów. Nikt nie śmiał mu się sprzeciwić, gdyż wkrótce stał się znany jako siepacz hitlerowski.

W tym początkowym okresie okupacji niektórzy mieszkańcy okolicznych gmin załatwiali zadawnione porachunki między sobą w drodze denuncjacji. Dopiero w miarę narastania terroru i masowych mordów zaczęła się rodzić i krzepnąć solidarność, świadomy opór i walka. Znaleźli się z początku tacy, którzy widząc że Wendland bije ludzi i wtrąca do aresztu, oskarżyli innych, by się mścić. „Szef” (tak kazał siebie tytułować) przyjmował wszystkie skargi osobiście, a następnie wzywał „obwinionych”, bił i wymuszał na ludziach zeznania. Najwięcej doniesień wpłynęło na tych, którzy posiadali broń i nie oddali jej na polecenie władz niemieckich.

Listy ze spisem „winnych” Wendland przedkładał w gestapo w Tarnowie. To na skutek jego meldunków gestapowcy dokonali w dniu 5 grudnia 1939 roku obławy na terenie gmin - Mędrzechów i Bolesław. Wszystkich aresztowanych przewieziono do Tamowa i tam rozstrzelano. Wśród pierwszych ofiar terroru znaleźli się m.in. Kozaczka z Ćwikowa, Józef Curyło z Zalipia, Karol Kurpaska z Samocic i Kochanek oraz Czesław Babiarz z Kanny. Gestapowcy z Tarnowa aresztowali wtedy również proboszcza, Wojciecha Papieża, który zaginął w obozie w Dachau 15 grudnia 1943 roku.

Wkrótce Wendland wraz ze swym doradcą Knurem sporządził dalsze listy chłopów przeznaczonych do likwidacji, za rzekomo posiadaną broń. I w tym przypadku prześladowcy opierali się na doniesieniach zdrajców. W wyniku meldunków, składanych przez wójta z Mędrzechowa w gestapo, zginęło ponad czterdzieści osób.

Miejscowi gospodarze, którzy cieszyli się pewnymi względami Wendlanda, próbowali go ułagodzić przy pomocy wódki. W czasie jednej z libacji „szef” pokazał kolejny anonim w sprawie ukrywania broni. Na liście figurowało nazwisko gospodarza, Antoniego Skowyry. Ulegając prośbom zniszczył pismo, lecz narzekał: „co mam zrobić, skoro wciąż piszą”. Żona Leopolda Wendlanda, powodowana chyba ostrożnością starała się poskromić zbrodnicze zapędy wójta z Mędrzechowa. Perswadowała mu:

- Poldek, co robisz? Michalda pisała, że Polska powstanie.

Odpowiadał jej na to:

- Cicho bądź, ty Żydówo!

Terror rozszalał się, gdy na posterunek żandarmerii w Mędrzechowie niemieckie władze skierowały starszego wachmistrza Engelberta Guzdka.

Ponieważ na terenie gminy Mędrzechów i okolic od dawna działał ruch oporu, skierowano tutaj Guzdka jako specjalistę od pacyfikacji. W pobliskim Bolesławiu nastąpiły właśnie liczne aresztowania, w związku z kolportażem tajnego pisma „Odwet". Schwytano wówczas między innymi brata dowódcy „Jędrusiów” Władysława Jasińskiego.

Przybycie Guzdka do Mędrzechowa poprzedziła sława kata i oprawcy. Nic dziwnego, że gdy się tu zjawił, na okolicę padł strach. Nikt nie był pewien dnia ani godziny. Guzdek wpadał tu od czasu do czasu już wcześniej.

21 marca 1943 roku zawiadomiono go telefonicznie, że Stanisław Klimczak, akowiec o pseudonimie „Żelazny", delegat rządu polskiego w powiecie, niedawno aresztowany, obezwładnił wartownika i wraz z synem uciekł z aresztu w pobliskim Szczucinie. W czasie ucieczki policjant Kozłowski zranił młodego Klimczaka, a gestapowcy dobili go. W związku z tym żandarm Guzdek przeprowadził śledztwo w Szczucinie. Przyjechał tu znów, gdy wiosną 1943 roku „Jędrusie” zjawili się blisko Szczucina. Był to jak mówiono „angryt” (niemieckie Angriff) na niemiecki majątek Orczki.

Cechowała go znaczna ruchliwość i aktywność. 4 kwietnia 1943 roku zastrzelił Franciszka Grabca z Gręboszowa za sprzyjanie ruchowi oporu i posiadanie broni, której zresztą nie znalazł. Wkrótce potem zamordował Józefa Olbrychta w Bieniaszowicach i Michała Kosonia z Kars. Równocześnie usiłował aresztować Kozioła w Mędrzechowie, ale ten ostrzeżony, zbiegł i ocalał. Także w kwietniu 1943 roku zastrzelił Józefa Kozę w Bieniaszowicach, podejrzanego o dawne kontakty z Kosieniakiem. Zamordowany osierocił siedmioro dzieci.

Komenda niemieckiej żandarmerii w Mędrzechowie mieściła się we dworze Wardzały. Komendantem był Austriak z Linzu, Neureiter. Guzdek mieszkał kilka miesięcy na posterunku policji granatowej. Stały do jego dyspozycji zawsze dwa konie zaprzężone do wozu. Z Guzdkiem i Wendlandem liczyli się wszyscy. Często godzili oni skłócone małżeństwa na swój sposób, bijąc zwaśnionych.

Wendland i Guzdek często otrzymywali drogą pocztową anonimy. Niektóre udało się sołtysowi, Janowi Kudle z Mędrzechowa, dzięki sprytnym fortelom zniszczyć. Wójt zaczął więc osobiście wybierać listy ze skrzynki, podejrzewając urzędników z miejscowego urzędu pocztowego, że nie dostarczają całej korespondencji.

Mimo to od czasu do czasu udawało się im oszukać go. Na przykład Edward B. złożył kiedyś donos na parobka swego ojca. Ale urzędniczka pocztowa zaniosła pismo księdzu - Stanisławowi Górze. „Szef” usilnie starał się zdobyć informatorów, ludzi lekkomyślnych i nieodpowiedzialnych, próbując ich przekupywać. Tak na przykład rekwirował mięso i rozdając je biednym domagał się od nich informacji.

Ale i sam „szef” naraził się Niemcom. Pewnego razu żandarmi spróbowali zasięgnąć o nim informacji u sołtysa Jana Kudły, pytając, jak też zachowuje się wójt Wendland, wiedzieli bowiem, że na przykład rabował uciekinierów w jesieni 1939 roku. Wójt, indagowany przez żandarmów nie przyznał się do zarzutów, aż wreszcie wyjął z szafy garnek z kosztownościami i oddał im.

Pomocnikiem Wendlanda w Mędrzechowie był policjant Knur. Knur odkrył, że wójt gminy Bolesław, Paweł Kochanek zabierał chłopom broń, ale żadnego z nich nie wydał. Policjant z „szefem” sporządzili listę podejrzanych, umieszczając tam również Kochanka. Listę tę przekazali gestapo w Tarnowie, sprawa była poważna.

Rozpoczęła się już dawniej, od tego, że po zajęciu w 1939 roku Mędrzechowa i rozstrzelaniu 9 grudnia w Tarnowie wielu chłopów za posiadanie broni, powstała w okolicy panika. Jedni broń schowali, inni oddawali ją do gminy, chociaż już po wyznaczonym terminie. Kochanek oddał wtedy broń staroście Kezu, a ten obiecał, że nie zrobi z tego użytku.

Zdawało się, że sprawa „przyschła”, ale po latach Knur zarzucił wójtowi, że ukrywa broń. Kochanek dowiedział się o denuncjacji. Oto u córki jego znajomej w Tarnowie mieszkał funkcjonariusz gestapo, który opowiadając czasami o działalności Wendlanda, napomknął i o owej liście, którą ten sporządził. Życzliwa kobieta ostrzegła Kochanka, a ten przy pomocy łapówki zażegnał niebezpieczeństwo. Pomógł mu w tym Stanisław von Menel z Tarnowa.

Niemcy, najczęściej nie wdający się w dociekania czy były podstawy do aresztowania, rozstrzeliwali uwięzionych. Najbardziej bezwzględnie postępowali z Żydami. Kiedyś policja zatrzymała ośmiu Żydów w okolicy wsi Skrzynka i urządziła okrutne polowanie, każąc im uciekać i potem strzelając do nich. Innym razem żandarmi aresztowali za jakieś błache przewinienie gospodarzy - Kazimierza Malinowskiego, Bernata i Liberę. Pobili ich na posterunku. Liberę wypuścili dzięki wstawiennictwu sołtysa, lecz pozostałych rozstrzelali na drodze obok kościoła.

Kiedyś w czasie jednej z licznych libacji u Guzdka, żandarm Ryszard Ketter opowiadał, że żandarmeria z Mędrzechowa aresztowała Misiaszka zamieszkałego w Pawłowie. Aresztowanego pilnował policjant Kozub. Aresztant zaryzykował ucieczkę, w czasie której Kozub postrzelił go w nogę. Rannego przywieziono na posterunek. Ketter przewrócił go, okrakiem stanął nad leżącym Misiaszkiem i zastrzelił go. Obserwowali tę scenę z daleka mieszkańcy.

Nie wszyscy policjanci i żandarmi byli tak okrutni, zdarzyli się wśród nich bardziej ludzcy funkcjonariusze. Sołtys z Mędrzechowa sporządzał listę mężczyzn przeznaczonych do Baudienstu (obowiązkowa służba pracy). Obecny przy tym Austriak Franciszek Neureiter komendant posterunku niemieckiej żandarmerii w Mędrzechowie, poskreślał niektóre nazwiska z listy.

Ten sam Neureiter schwytawszy akowców w lesie, puścił ich wolno. Znając jego życzliwość, sołtys Jan Kudła i sekretarz Gryszówka w dzień Wielkanocy, po rezurekcji odwiedzili Neureitera w jego mieszkaniu i uraczyli go alkoholem. Neureiter nie lubił Guzdka, oburzony był jego okrucieństwem. Nieraz kłócili się między sobą i łapali za kabury pistoletów.

Również policjant granatowy Chrzanówek, często uprzedzał sołtysa o mających nastąpić łapankach lub rewizjach. Czynił to z narażeniem życia, pod bokiem znanych z okrucieństwa Guzdka i Wendlanda. Zdarzyło się np. na skutek zdrady, że Chrzanówek jako policjant granatowy znalazł się wespół z Niemcem Wilhelmem Steinem w jednym z domów w poszukiwaniu broni. Stein zajął miejsce na podwórzu, a Chrzanówek miał przeszukać stodołę. Po wejściu do niej od razu spostrzegł broń lekko przykrytą warstwą słomy. Udał, że tego nie widzi i Steinowi zameldował, że niczego nic znalazł.

Guzdek przybył do Mędrzechowa także w celach wywiadowczych. Znając doskonale język polski, nie raz zapuszczał się daleko i tropił członków organizacji podziemnej, ludzi pomagających partyzantom, ukrywających się Żydów. Zjawiał się niespodziewanie, próbując nawiązać rozmowę. Ponieważ po okolicy kręciło się sporo uciekinierów szukających pomocy przy przeprawie przez rzekę Wisłę, Guzdek podawał się też za uciekiniera.

22 kwietnia 1943 roku ubrany po cywilnemu, zjawił się we wsi Pawłów i wstąpił do domu Franciszka Woźniaka, mieszkającego tuż przy wale nadrzecznym. Woźniak należał do AK jako przewoźnik, w razie potrzeby przeprawiał łodzią partyzantów i innych ściganych przez okupanta ludzi na lewy brzeg Wisły. Żandarm nie zastał go w domu, wdał się więc w rozmowę ze szwagierką Woźniaka, Stefanią Lupą.

Udawał partyzanta tropionego przez gestapo. Stwierdził, że ma do sprzedania broń i dodał, że chciałby się przedostać za Wisłę. Zapytał, czy Woźniak mógłby go przewieźć. Nie grzesząc bystrością umysłu kobieta wygadała się przed prowokatorem. Następnej nocy Guzdek, już w mundurze żandarma, wyrzucił Woźniaka z łóżka, bijąc go kolbą automatu. Wywlókł nieszczęśnika na podwórze i tu zastrzelił. Zastrzelił również nocującego tu akurat Michała Wójcika ze Szczucina, brata b. komendanta policji granatowej w Bolesławiu.

Po dokonaniu tej zbrodni wyruszył w poszukiwaniu ofiar. Udał się do przewoźnika Władysława Zająca w Brzeźnicy. Kazał się prowadzić do przewozu nad Wisłę. Zająca ostrzegano już wcześniej, że Guzdek chce go zabić. Zdawał więc sobie sprawę, że droga do przewozu może być ostatnią w jego życiu. Nie chciał też iść przed żandarmem, wiedząc, że ten zazwyczaj morduje swoje ofiary strzałem w tył głowy. Zaczął się szamotać z Guzdkiem, a był rosłym mężczyzną. Żandarm w końcu ustąpił i pozwolił Zającowi iść za sobą. Przewoźnik myślał, że to ostatnie chwile jego życia, ale o dziwo żandarm go nie zastrzelił. Opór i zdecydowana postawa Władysława Zająca nie tylko zaimponowały Guzdkowi, ale okazały się też najlepszą formą obrony.

Guzdek często zjawiał się niespodziewanie w domach w poszukiwaniu broni. W tym celu odwiedził między innymi gospodarza Józefa Kozaczkę z Grądów, który ocalał tylko dlatego, że w czasie pierwszej wojny światowej służył w wojsku austriackim i od tamtych czasów w jego nodze tkwił pocisk.

W jakiś sposób Guzdek i „Szef” - Wendland dowiedzieli się, że Józef Misiaszek ukrywa karabin. Rozmowę usłyszał przypadkowo sołtys, który załatwiał coś w urzędzie gminnym. Zaczął bronić Misiaszka, zaprzeczając tej informacji. Wójt postawił krzyż, zapalił świece i kazał przysiąc sołtysowi, że powiedział prawdę. Sołtys świadomie popełnił krzywoprzysięstwo, gdyż Misiaszek rzeczywiście posiadał broń, ale w ten sposób uratował chłopa od pewnej śmierci. Taki ratunek nie był łatwy, bo Guzdek, znany ze swej ruchliwości i nadgorliwości, zjawiał się niespodziewanie tam, gdzie go nie oczekiwano.

Kiedyś stał na moście nad rzeką Żabnicą między Pilczą a Adamierzem. Wracał tędy drogą prowadzącą do Wielopola Józef Krupa, handlujący tytoniem. Guzdek zaczął przywoływać chłopca zbliżającego się już do wału rzeki. Krupa, poznawszy Guzdka, zawrócił i zaczął uciekać, ostrzeliwany przez żandarma. Udało mu się zbiec szczęśliwie.

Miał też Guzdek swoiste fantazje. Pewnego razu jadąc przez las wozem, zobaczył idącego ścieżką chłopa. Był to głuchoniemy Henryk Bal, wracający akurat z pogrzebu swego szwagra, partyzanta, zabitego w Górkach pod Szczucinem. Żandarm wezwał go do zatrzymania się, ale ponieważ Bal nie reagował, więc wymierzył do niego z pistoletu. Dopiero woźnica Guzdka, wiedząc o kalectwie, donośnym krzykiem przywołał go do wozu, Guzdek zażądał, by pokazał ile pieniędzy ma przy sobie. Ponieważ kwota podana przez chłopa zgadzała się z faktyczną zawartością jego kieszeni, puścił go wolno.

Innym razem Guzdek w drodze do Bolesławia zatrzymał Zbigniewa Kolarza. Zażądał okazania kennkarty, której ten nie miał przy sobie. Kazał mu przeto pobiec po kennkartę, a gdy mężczyzna odwrócił się, zastrzelił go. Następnie Guzdek wpadł do domu, by zabić żonę Kolarza, Franciszkę, ale ta, widząc przez okno całe zajście, zdołała ukryć się w piwnicy. Jej matka powiedziała, że córki nie ma w domu, gdyż wyjechała z mlekiem do Bolesławia.

Chłopa Misiaszka z Małca przetrzymywał Guzdek w areszcie w Mędrzechowie. Którejś niedzieli zaryzykował on ucieczkę z aresztu, ale zaczęli go gonić policjanci Woźniak i „Szakim” - ów kapuś, współpracujący z Wendlandem. Zbiega dopadli na polu Karoliny Chwałek i okrutnie pobili kolbami karabinów. Następnie wraz z innymi więźniami rozstrzelali na lesistym pagórku w Grądach.

Niemcy często mordowali cichaczem, tak że tylko sołtysi i grzebiący zwłoki wiedzieli o zabójstwie. Aresztowanego Lekarczyka wyprowadzili z aresztu w ścisłej tajemnicy i udali, że go wiodą na stację kolejową; w drodze kazali mu uciekać. Zabili Lekarczyka mówiąc, że sam chciał uciec. Żandarm Ryszard Ketter, który był zabójcą, polecił sołtysowi zawieźć o świcie ciało na cmentarz i pogrzebać. Było to jakby miniaturowe naśladownictwo hitlerowskiej akcji Nacht und Nebel - Noc i Mgła.

Również w zagrodzie Józefa Piekielniaka Guzdek pobił do nieprzytomności domowników. Jedna z pobitych kobiet wkrótce zmarła. Antoni Węgiel z Dąbrówek Breńskich koło Mędrzechowa często stał z podwodą przed posterunkiem żandarmerii niemieckiej i najczęściej woził Guzdka. Przed podróżą żandarm rewidował wóz, obawiając się materiału wybuchowego. Jadąc koło zagajników, a szczególnie obok parku i majątku barona Jana Konopki w Brniu, broń trzymał w ręku.

Obowiązywało zarządzenie, aby wartownicy wiejscy meldowali wszystkim, co mogło się wydawać podejrzane policji. Którejś nocy Antoni Węgiel zameldował o pożarze. Żandarmi niemieccy z Guzdkiem policjantami granatowymi kazali się wieźć podwodami w stronę pożaru. W Wólce Mędrzechowskiej stwierdził, że pożar wybuchł w mieleckim, a więc sąsiednim powiecie, wobec czego zawrócili. W drodze powrotnej złapali Żydów - kobietę z dzieckiem na ręku i mężczyznę. Żydzi ze sznurami na szyi musieli biec za wozami. Przez noc trzymano ich w areszcie, rano Guzdek ich rozstrzelał. Dziecko uniósł lewą ręką w górę i z prawej zastrzelił.

Wkrótce potem, jeszcze zbroczony krwią, udał się do stolarza Mieczysława Piergi. Stolarz zobaczywszy oprawcę był przekonany, że zginie. Postanowił drogo sprzedać życie. Przygotował siekierę i położył obok siebie. Guzdek kazał mu jedynie przyjść do żandarmerii niemieckiej i naprawić łóżka. Wtedy to Guzdek opowiadał, że kilku mieszkańców gminy, którzy wyjechali na roboty do Niemiec, zostało powieszonych publicznie z powodu podejrzenia o współżycie z Niemkami. Zginęli m.in. Stanisław Knaga, Ludwik Święch i Piotr Chrabąszcz.

W Mędrzechowie mieszkało siedem rodzin żydowskich - razem 38 osób. Na przełomie lat 1942 i 1943 większość z nich przewieziono do getta w Dąbrowie Tarnowskiej. Jednakże siedem osób ukrywało się. Schwytanych Żydów rozstrzeliwano nad stawem przy kościele w Podgórzu. W kwietniu Guzdek zawiózł jedenastoletniego Żyda nad staw za Mędrzechowem i gładząc jedną ręką głowę dziecka, drugą wyciągnął rewolwer i zabił malca.

Ukrywających się Żydów przywożono do Mędrzechowa i tu mordowano. Po jednej z takich egzekucji okazało się, że młody Żyd postrzelony w kark - żyje. Ponieważ nikt nie chciał dobić rannego, zakopano go żywcem.

Złapano m.in. trzy Żydówki z Pawłowa czy też z Bolesławia, wraz z dwojgiem dzieci. Żandarmi z Guzdkiem ustawili całą piątkę w pobliżu figury Św. Tomasza, stojącej przy drodze do Bolesławia i po kolei zastrzelili. Żyda zatrzymanego w Świebodzinie przywieźli Niemcy do Mędrzechowa, strzelali doń, ale zdołał uciec. Żandarm Ketter zabił nad stawem w Podgórzu Żyda o nazwisku Feld, rzeźnika z Mędrzechowa. Zwłoki pogrzebano w Wólce Mędrzechowskiej.

W okolicy wzmagał się terror, ludzie nie byli pewni swego życia ani w dzień, ani w nocy. Guzdek szalał po całym terenie. Bywał m.in. w Ćwikowie u sołtysa Nowaka i pieklił się, że sołtys nie składa meldunków o Żydach, ukrywających się w okolicy. W wielu też wsiach ginęli Polacy za niesienie pomocy Żydom; m.in. zginęła Józefa Kogut z Zazamcza za ukrywanie ich u siebie. Pewien Żyd w Dąbrowie ukrywał się w przebraniu księdza. Odprawiał mszę i ktoś zauważył błędy, które popełniał. Żyda zabito. Żandarm Ludwik Billert zabił też Franciszka Pułę z Dąbrowy Tarnowskiej za to, że wynajął mieszkanie rzekomemu księdzu. To była sensacja, o której Guzdek często opowiadał. Pewną sensację stanowił fakt, że Puła śmiertelnie zagrożony chciał się odwołać do samego Hitlera, z którym w czasie I wojny światowej służył w jednej kompanii. Droga okazała się jednak za daleka.

Mimo śmiertelnego niebezpieczeństwa ludzie starali się pomagać sobie wzajemnie. Tak np. ks. Dybiec z Bolesławia wystawił żydowskiej rodzinie Keglów dokumenty aryjskiego pochodzenia na nazwiska przez nich podane. Gdy przyszli do księdza z prośbą o sporządzenie tych dokumentów, ten rzekł: „Jak ja mogę wam takie dokumenty wydać, a z drugiej strony jak mogę nie dać”. Wyszukał jednak w księdze parafialnej odpowiednie dane i wystawił dokumenty. Żydzi przyrzekli, że nawet tortury nie rozwiążą im języków. Dokumenty takie wystawiali również księża: Okoński, Jakubowski i inni...

Inne pole działalności Guzdka - to pomoc w „werbowaniu” na roboty do Niemiec. Niemiecki Urząd Pośrednictwa Pracy skarżył się nie raz, że zbyt mało ludzi zdołał wysłać. Sprytni sołtysi często uprzedzali ludzi, że wyznaczono ich na roboty, aby zdążyli się ukryć.

W końcu Niemcy sami wyznaczali ludzi na wyjazd na podstawie sporządzonych specjalnych kartotek. W czasie ich sporządzania ludzie podejrzewali, że będą one podstawą do wymiaru kontyngentu zbożowego, żywca, mleka i dlatego podawali mniejszą ilość posiadanego gruntu, a większą liczbę osób na utrzymaniu. Urząd Pracy wysłał na tej podstawie karty wyjazdu do policji i żandarmerii, celem doprowadzenia wyznaczonych. Nie wszystkich żandarmeria zdołała odnaleźć, gdyż ludzie uciekali i kryli się.

Guzdek oświadczył, że wyszło zarządzenie, aby z każdej gminy wysłać na roboty 10 procent mieszkańców. Ponieważ jednak sołtysi i wójtowie wiedzieli, że Niemcy nie mają dokładnej ewidencji ludzi wywiezionych już na roboty, przeto zdobyli się na fortel i nanieśli na listę osób przebywających już na robotach również i tych, którzy jeszcze przed wojną wyemigrowali do obcych krajów. Z tymi listami i sporą ilością gorzałki udał się wójt Paweł Kochanek do kierownika Urzędu Pracy, Juliusza Eimesa. Dzięki sprytowi wójta zamiast 680 ludzi przeznaczonych na roboty faktycznie wyjechało zaledwie 250 osób.

Generalny gubernator Hans Frank wydał zarządzenie, by oddawać dzwony kościelne, gdyż Niemcy stracili na froncie wschodnim dużo sprzętu. Przetapiano więc dzwony kościelne na elementy uzbrojenia. Polacy zamiast dużych dzwonów dostarczali tylko małe sygnaturki, wiedząc, że Niemcy znają wprawdzie liczbę dzwonów, ale nie znają ich ciężaru. Wyłaniały się grupy zaufanych ludzi, ratujących mienie parafii przed zaborem.

W Mędrzechowie żandarmeria niemiecka, posterunek policji granatowej i urząd gminy mieściły się w centrum wsi, tuż przy kościele. Spod boku Wendlanda i Guzdka odważni ludzie, z przygotowanych do wywiezienia trzech dzwonów, uratowali największy 836-kilogramowy. W akcji tej wyróżnili się Mieczysław Pierga, Stanisław Sendbor, Franciszek Zientara i Tadeusz Misiaszek. Dzwony wiezione do oddania „zniknęły" po drodze, bo wprawdzie Niemcy asystowali przy ich zdejmowaniu, ale jednak nie eskortowali ich do końca podróży.

Policja wraz z żandarmerią zwalczały nielegalny ubój bydła. W Radwanie koło Mędrzechowa gospodarz Morawiec zabił nielegalnie świnię i mięso wymienił na odzież w Krakowie. Został aresztowany i odwieziony do Tarnowa. Tu wraz z innymi został rozstrzelany na górze Św. Marcina. Podobne przypadki miały miejsce w całym powiecie, między innymi w Oleśnie. Siostra robotnika kolejowego w Oleśnie Szczepana Drewnianego, po kłótni z bratem zameldowała, że dokonał on nielegalnego uboju. W zimową noc u Szczepana Drewnianego zjawili się policjanci Matelski i Łagodziński w asyście sołtysa Józefa Karyty. Matelski rozbił drzwi i wewnątrz domu strzelał z karabinu. Postrzelił sołtysa, a za drugim razem ranił Szczepana Drewnianego. Wyroby pochodzące z uboju zostały skonfiskowane.

Sołtys zmarł wieczorem w szpitalu w Dąbrowie Tarnowskiej. Szczepan Drewniany wyzdrowiał i ukrywał się w Tarnowie. Ale nie tylko takie dramatyczne zdarzenia składały się na codzienną rzeczywistość. Zdarzały się i epizody humorystyczne, z których śmiano się do rozpuku. Oto np. ks. kanonik Jan Jakubowski w Oleśnie nie mógł się uporać z kradzieżami w polu, tą prawdziwą zmorą ludzi zamożnych.

Sam kanonik zaczął pilnować swego pola. Wypatrzył kobietę, zabierającą liście buraczane złożone w kupki. Był tak schowany, że kobieta nie mogła go dostrzec. Gdy już kobieta gotowa była do odejścia z całym bagażem, ksiądz odezwał się błagalnym głosem „Ch-a! Tylko mnie nie zabierzcie”. Dowództwo kwaterującego w Oleśnie oddziału Wehrmachtu zmuszało mieszkańców wsi do różnych prac i posług. Przyjął się zwyczaj nie wyznaczania do tej robocizny miejscowego kościelnego, ale z czasem i jego sołtys wezwał. Urażony kościelny we właściwy sobie sposób dał wyraz niezadowolenia – „Oj źle zaczyna się dziać, bardzo źle! Bo za duchownych się biorą!”

W Wielopolu po zamknięciu drzwi wielkiej betonowej piwnicy okazało się, że nie zdążyli z niej wyjść złodzieje. Nie zawiadomiono jednak władz okupacyjnych, nie chcąc za próbę kradzieży skazać ludzi na niechybną śmierć.

A ta okrutna śmierć groziła z rąk okupanta na każdym kroku.

Guzdek wciąż węszył, jeździł po wsiach. We wsi Ćwików złapał dwie kobiety zajmujące się szmuglem, więc zabrał je do sołtysa Jana Nowaka i chciał rozstrzelać. Odważna i energiczna sołtysowa prosiła Guzdka o litość i puścił je wolno. Strzelił w ramy okna z izby. Podczas poczęstunku żandarm opowiadał o braciach, którzy, jak podkreślił, polegli w walce z Polakami w roku 1939.

Guzdek interesował się także sprawą kontyngentów, które nałożono na wieś. Opornych odwiedzał i przeprowadzał rewizje. W Bolesławiu rolnik zapewnił, że nie ukrywa żywności. Guzdek ją znalazł, a chłop osiwiał ze strachu, ale nie został zastrzelony może dlatego, że oprawca czasem sobie przypominał, zwłaszcza w okresie niemieckich niepowodzeń na froncie, iż chłopi są jednak niezbędnymi producentami żywności dla Rzeszy.

Przyjeżdżał także często do Bolesławia kontrolować tzw. „targowników”. Byli to ludzie, którzy mieli u siebie ścisłą ewidencję hodowanych w okolicy zwierząt domowych i bez których wiedzy nie wolno było żadnej sztuki zabić. Ponieważ Guzdek nie wiedział dokładnie, gdzie w Bolesławiu targownik mieszka, wstępował do kolejnych domów, ale nikogo nie zastał, chociaż była pora obiadowa. Ludzie na jego widok uciekali z domów.

Chłopi, ratując dobytek oszukiwali Niemców. Np. brali od sołtysa zaświadczenie, że sztuka bydła rzeźnego padła na zaraźliwą chorobę i takie zaświadczenie wójt przekazywał „targownikowi" jako podstawę skreślenia danej sztuki z ewidencji. Niemcy zarządzili znakowanie zwierząt specjalnymi kolczykami, zakładając na uszy zwierzęcia. W Bolesławiu członkowie ruchu oporu napadali czasem na biuro „targownika” i niszczyli ewidencję zwierząt rzeźnych. Ludność korzystała wtedy z okazji i zrywała z uszu zwierząt ewidencyjne znaczki.

Jak widać, Guzdek w swym okrucieństwie i gorliwości wykonując katowskie rzemiosło na ziemiach nadwiślańsko-naddunajeckich, działał na wielu płaszczyznach.

W Mędrzechowie groził pacyfikacją z powodu śmierci niemieckiego żołnierza. Jednak przeprowadzone przez Guzdka śledztwo wykazało, że Niemiec popełnił samobójstwo. Był właśnie w lesie, gdy nadszedł list zawiadamiający go o losie rodziny, która zginęła pod gruzami w wyniku alianckich bombardowań.

Natomiast, mimo meldunku, nie podjął żadnych kroków w związku z pojawieniem się bandy Kosieniaka w Brniu. Wprawdzie bandę ktoś spłoszył, ale istniała groźba napadu, ponieważ Konopkowie jako właściciele dużego majątku ziemskiego uchodzili za ludzi bardzo zamożnych. Zresztą ta zacna i poważana rodzina miała powody, by bardziej obawiać się wizyty Guzdka, niż napadu bandy Kosieniaka. Tu bowiem ukrywało się wielu „spalonych”, którzy pracowali jako robotnicy rolni.

Ale spokoju i tak nie było. W miarę poszerzania się obszarów niedostatku i pogłębienia ogólnej biedy, aktywizowały się miejscowe grupy złodziei, grasujące także z bronią w ręku, np. szajka Adolfa F. z Olesna i Eugeniusza M. oraz Benedykta P. z Wielopola. Warto krótko przyjrzeć się tym przestępczym grupom, powstałym w atmosferze wojenno-okupacyjnego rozprzężenia.

W skład bandy Adolfa F. wchodzili znani w okolicy Jan K., Wincenty B., Mieczysław W. i Franciszek B. W przeciwieństwie do kompanów Kosieniaka rabowali oni nawet biedotę, nie wyłączając najbliższych krewnych. Włamali się w nocy do domu Józefa Musiała w Wielopolu, przyświecając sobie latarkami elektrycznymi. Wśród odrażających przekleństw i gróźb Adolf zarepetował pistolet i rozkazał właścicielowi żegnać się.

Dopiero po tej, jak się później okazało, pozorowanej egzekucji zażądał wydania pieniędzy i biżuterii. Nie pogardzili i innymi rzeczami. Garderobę, obuwie wynosili do przestronnego korytarza i tu ładowali do worów. Jeden z bandytów schował biżuterię do woreczka, uwieszonego u szyi. Odchodząc zagrozili, że w razie ujawnienia komukolwiek faktu dokonania napadu, wrócą i wymordują całą rodzinę ze służbą włącznie, a budynki spalą.

Właściciel majątku-resztówki popadł w głęboką rozterkę, gasł w oczach i wkrótce zmarł. Okazało się potem, że banda działała według ściśle określonego planu, mając swoich informatorów we wsi. Ci obserwowali bacznie transakcje zawierane na jarmarkach, notowali fakty bytności w bankach zamożniejszych spośród mieszkańców.

To jednak nie wystarczyło opryszkom. Szukali łupów w biednych domach. W nocy napadli na dom ubogiej kobiety, samotnie wychowującej córkę. Domek stał w polu za wsią. Kobieta zdążyła ukryć się pod żłobem w oborze. Napastnicy byli w maskach. Gdy już odchodzili po dokonaniu rabunku, córka rozpoznała jednego z bandytów i zawołała:

- Jasiek, toś ty przyszedł?

Natychmiast zawrócili. Matka niczego nie słyszała, ale po odejściu bandy zastała córkę martwą. Po pewnym czasie morderca został aresztowany i zeznał, że udusił dziewczynę, bo go rozpoznała.

Zrabowane przedmioty ukrywali bandyci w kopcach po ziemniakach, a następnie sprzedawali w Tarnowie. Tam właśnie poznał swoją zrabowaną własność jeden z rolników z Sieradzy. Bilans przestępstw szajki Adolfa F. był bardzo bogaty. Oprócz kradzieży bandyci mieli na swym koncie osiem napadów z bronią w ręku. Zostali złapani zaraz po ucieczce Niemców. Wielopolscy złodzieje także sięgali chętnie po cudze dobro, jednak czynili to skrycie, w typowo złodziejskim stylu.

Warunki wytworzone przez hitlerowskich okupantów na ziemiach polskich: terror, lekceważenie życia ludzkiego, pogarda dla wartości cenionych przez całe stulecia - wszystko to przyczyniło się do rozwoju pospolitej przestępczości z bandytyzmem na czele. Sprzyjała temu zbrodnicza działalność takich hitlerowców jak Engelbert Guzdek, który wolał mordować niewinnych ludzi, niż ryzykować starcia z bandytami.

Wokół tego żandarma wytworzyła się atmosfera panicznego lęku i zrozumiałej nienawiści. Każde spotkanie z nim było wstrząsem pamiętnym na długie lata. Wrażenia z takiego spotkania przekazał Wojciech Mleczko w artykule zamieszczonym w numerze 35 „Tarnowskiego Magazynu Informacyjnego" pt. „Moje spotkanie z Guzdkiem" z 31 sierpnia 1986 roku.

Zanim doszło do tego spotkania, Wojciech Mleczko znał już dobrze ze słyszenia niektóre zwyczaje Guzdka. Utarła się o nim opinia, że czuł się źle, jeśli któregoś dnia nie rozlał niewinnej krwi. Mówiono też, że żandarm niezwłocznie po przybyciu do Mędrzechowa zarządził, aby przed posterunkiem stały w pogotowiu dzień i noc dwa parokonne wozy. Podwody wyznaczali sołtysi poszczególnych wsi gminy.

Pewnego letniego dnia Wojciech Mleczko zobaczył dwie furmanki mijające w galopie jego dom. W jednej z nich obok granatowych policjantów siedział cywil w charakterystycznym dla Niemców zielonym kapeluszu, przyozdobionym „miotełką". Łatwo się było domyślić, że to Guzdek. Była to, wywołana donosami wyprawa w poszukiwaniu Żydów, podobno ukrywających się u Stanisława Rogowskiego i broni ponoć przechowywanej przez Jana Starsiaka.

Nie znalazłszy ani uciekinierów, ani broni - Guzdek skierował się do Wojciecha Mleczki, prowadzącego w Grądach sklepik z towarami mieszanymi. Wszedł, odepchnął klienta stojącego przy ladzie, pogrzebał w szufladzie z gotówką, poszperał na półkach z towarem, na właściciela sklepu nałożył 50-złotową karę za rzekomo zabrudzony odważnik, wreszcie wyszedł.

Wojciech Mleczko odetchnął, szczęśliwy, że tak się skończyła wizyta nieproszonego gościa. Ale ta radość nie trwała długo, bo wkrótce zjawił się w sklepie granatowy policjant z żądaniem pół litra wódki dla „wachtmajstra". W dodatku tę wódkę miał Mleczko dostarczyć osobiście do domu Jana Starsiaka, gdzie właśnie gościł Guzdek.

- Wewnątrz - wspomina Wojciech Mleczko - za stołem, na którym był chleb wiejski i masło, siedział obok Starsiakowej - Guzdek. Był to wysoki silnie zbudowany mężczyzna, o czerwonej cerze i trochę ochrypłym, basowym głosie. Nosił spodnie pumpy, grube skarpety i buty turystyczne. Postawiłem przed nim butelkę a on zapytał, ile to kosztuje. Zaskoczył mnie tym pytaniem, ale odpowiedziałem, że złotego. Roześmiał się, ale widząc, że zabieram się do odejścia zatrzymał mnie i powiedział:

„Teraz proszę się do mnie napić”.

Znów osłupiałem. Zacząłem się wymawiać, ale stający za mną tym razem komendant Chęć, który był dla mnie przychylnie usposobiony, kopnął mnie nieznacznie w nogę, dając mi do poznania, żebym się nie opierał. W tym momencie pomyślałem, że Guzdek obawia się, czy wódka nie jest zatruta i chce to na mnie wypróbować. Nalałem więc sobie niedużo do kieliszka, ale on zauważył i osobiście dolał mi do pełna. Gdy to wypiłem, Guzdek pozwolił mi odejść. Teraz już byłem pewny, że będę miał spokój.

Ale na tym się nie skończyło. Po pewnym czasie u Mleczki zjawił się powtórnie „granatowy" i oznajmił, że „wachtmajster" prosi o jeszcze jedne pół litra, najlepiej monopolowej, ale może być i samogon. Tym razem udało się Mleczce zdobyć tylko ćwiartkę - i to dość podłego samogonu. Żandarm jednak nie wybrzydzał. Żądał tylko - jak zwykle - by dostawca, tzn. Wojciech Mleczko wypił przed nim kieliszek. Bał się otrucia i trudno się dziwić tej ostrożności zbrodniarza, tak powszechnie znienawidzonego w całej okolicy.

cdn

Tekst ze strony intermaks.pl - Alfabet Tarnowski

Engelbert Guzdek zwany „krwawym upiorem Powiśla”, był sadystycznym zbrodniarzem. W 1940 r. został komendantem żandarmerii niemieckiej w Radgoszczy. Wsławił się zamordowaniem wielu ludzi. Własnoręcznie zabił ok. 200 Żydów ukrywających się w ziemiankach między Radgoszczą a Dulczą. Tropił ich nieustannie m.in. na terenie Luszowic, Żdżar i okolic. Zabijał własnoręcznie całe rodziny, także dzieci, strzałem w głowę. Nie oszczędzał i Polaków, bestialsko ich likwidując za ukrywanie Żydów. Guzdka w dzień i noc pilnowało 30 sługusów.

Na wiosnę 1943 r. przenieśli go do Mędrzchowa, a w maju do Otfinowa, na posterunek żandarmerii niemieckiej. Tam także krwawo prześladował miejscowych ludzi. 10 sierpnia osobiście zabił 40 Cyganów na cmentarzu w Żabnie. Był takim nieludzkim psychopatą, że sami Niemcy mieli już go dość. Mówiono, że dzień zaczynał od wypicia pół litra wódki prosto w gwinta. Sądzi się, że Guzdek miał na sumieniu ok. 2000 zabitych ludzi, w tym wielu Żydów. Są cztery wersje jego śmierci. Pierwsza, że wyrok na nim wykonało AK, druga, że sam komendant niemieckiego posterunku w Otfinowie, trzecia, że przypadkowo zabity podczas nagonki na zbiegłych z obozów pracy Ukraińców, czwarta, że niemieccy żołnierze sfingowali ucieczkę partyzantów akowskich. Podczas obławy na wale Dunajca w Otfinowie Guzdka skosiła seria karabinu maszynowego. Guzdek pierwszy wbiegł na wał, żołnierze mieli rozkaz strzelać do pierwszego, który się na wale ukaże. W każdym razie zginął 22 sierpnia. O Guzdku do dziś krążą opowieści na Powiślu.

Parę dni temu ks. Jacek z Archiwum Diecezjalnego pokazuje mi pisemne zeznanie Hildegardy Hanak, primo voto Guzdek, pierwszej żony Engelberta, zamieszkałej w Hawirowie na Słowacji, zeznanie złożone 15 maja 1991 r. Guzdek urodził się w Stonawie k. Karwiny w Czechosłowacji. Był niemieckim Ślązakiem. Przed wojną pracował u teścia w masarni w Cieszynie Czeskim, a następnie na budowach. Powołany do niemieckiego wojska został skierowany do Polski jako granatowy policjant. Miał syna Eryka i urodzone w 1941 r. bliźniaczki. W sierpniu 1943 r. żona pojechała w odwiedziny do Otfinowa, zamieszkała z dziećmi na plebani. W feralny dzień 22 sierpnia 1943 r. pijany Guzdek zapowiedział późniejszy powrót, we wsi odbywały się dożynki. O pierwszej w nocy żona Guzdka została wezwana na posterunek żandarmerii. W jednej z cel leżał na wiązce słomy nieżywy mąż. Miał ranę postrzałową z tyłu głowy. Przy zwłokach czuwał wierny wilczur. Kiedy 5-letni Eryk chciał dotknąć twarzy ojca pies ugryzł chłopca w rękę, uszkadzając poważnie żyły w ręce, ledwie go uratowano po przewiezieniu do lekarza w Ujściu. Żona wspominała, że po paru dniach przyjechali rodzice Guzdka i jego brat. Zwłoki wzięto na sekcję do szpitala w Krakowie. Następnie pochowano go na jednym z cmentarzy tarnowskich.

Winę za śmierć Guzdka wziął na siebie komendant posterunku w Otfinowie Wilhelm Stein, zeznając w czasie śledztwa, że Guzdek przypadkowo został przez niego trafiony w tył głowy. Uratował w ten sposób 100 mieszkańców wsi od rozstrzelania. Wraz z przybyciem Guzdka do Otfinowa ostrzeżono ludność (w tym akowców), że w razie wykonania wyroku na Guzdku stu mieszkańców Otfinowa zostanie w odwecie rozstrzelanych.

Po wojnie Guzdek i tak nie wywinąłby się od stryczka. Sądzono by go tak samo jak innych zbrodniarzy niemieckich. Zeznanie byłej żony Guzdka złożone w 1991 r. ujawniło jeden nieznany szczegół, jest pochowany na jednym z cmentarzy tarnowskich, ale chyba nie warto wiedzieć, na którym.

Tekst z książki Tadeusza Stefana Krasnodębskiego "POLICJANT KONSPIRATOREM"

Sprawa śmierci Guzdka pozostawała zagadką. Gestapo ponownie zjawiło się w Otfinowie. Znów przeszukali miejsce postrzelenia Guzdka, oczywiście bez żadnych rezultatów. Znalezione i rozpoznane łuski po pociskach odpowiadały ilości strzałów oddanych przez Steina. Łuski po strzałach Mądrego znajdowały się w Nagancie, a Guzdek nie zdążył wystrzelić. Pocisk wyjęty z głowy Guzdka pochodził z Naganta, lecz nie był to rewolwer Mądrego. Wniosek był oczywisty, ktoś zastrzelił Guzdka z rewolweru typu Nagant. Ale kto?

Tekst ze Szczurowskiego Magazynu Informacyjnego „W zakolu Raby i Wisły”

Wśród niewielu zachowanych pamiątek po moim bracie, Księdzu Kazimierzu Martyńskim (1928 - 2004), urodzonym w Borzęcinie, absolwencie miedzy innymi Prywatnego Koedukacyjnego 4-klasowego Gimnazjum Kupieckiego im. Wincentego Witosa w Szczurowej, znajduje się maszynopis jego autorstwa, dotyczący Guzdka, datowany na 20 maja 1999 r. i mający – w zamierzeniu autora – stanowić uzupełnienie relacji zamieszczonych przed laty w Szczurowskim Magazynie Informacyjnym „W zakolu Raby i Wisły”. Licząc, iż Redakcja Szczurowskiego Magazynu Informacyjnego może być zainteresowana tym materiałem, a nie mając żadnych przesłanek by sądzić, że już wcześniej trafił do Redakcji, pozwalam sobie przedstawić go poniżej.

Kraków, 8 kwietnia 2008 r. Józef Martyński

Mieszkałem w pokoju Guzdka

Kiedyś w piśmie „W zakolu Raby i Wisły” były drukowane wspomnienia o Guzdku, niemieckim policjancie z czasów okupacji, który był postrachem całego Powiśla.

Guzdek mieszkał w Otfinowie nad Dunajcem. Żona z dwojgiem dzieci mieszkała na „posterunku”, czyli w domu wynajmowanym przez policję jeszcze przed wojną od pani Słupek. Guzdek zażyczył sobie mieszkać na plebanii i tu się stołować. Niektórzy się domyślali, że czuł się bardziej bezpieczny, a wspólne posiłki z księżmi miały go chronić przed otruciem. Mieszkał w północnym pokoju plebanii, do którego było osobne wejście. Pod tym pokojem była piwnica z zakratowanym oknem, którą Guzdek wykorzystywał jako tymczasowy areszt.

Proboszczem w Otfinowie był w tym czasie starszy już kapłan, ks. Józef Kloch, znający dobrze język niemiecki. Guzdek zastrzegł sobie, że w każdej chwili musi mieć dostęp do księdza, bo bardzo lubi z księdzem rozmawiaćpo niemiecku, chociaż był Ślązakiem i doskonale znał język polski. Księdzu nie wolno było zamykać żadnego pomieszczenia, nawet własnej sypialni. Guzdek przychodził do księdza i w dzień, i wieczorem, i nawet późno w nocy, by opowiadać o zdarzeniach minionego dnia. Były to makabryczne opowiadania. Najczęściej o zastrzeleniu pojedynczych ludzi, czy nawet całych grup (Cyganów w Szczurowej, w lesie borzęckim).

Pewnego wieczoru wszedł Guzdek bardzo zadowolony do sypialni ks. Klocha, który był już w łóżku i zaczął opowiadać: ”Wreszcie złapałem tego przyjaciela Żydów z Gręboszowa”.(...) „To Wikary gręboszowski, który wystawia Żydom metryki chrztu, ale już więcej nie będzie. Siedzi tu pod nami w piwnicy, a rano go zastrzelę. Nie chciałem go zastrzelić wieczorem, by koło plebanii nie robić hałasu, a na cmentarzu jest ciemno i mógłby mi uciec”. Ksiądz Kloch zaczął prosić Guzdka: „Niech mu pan daruje życie. On może nie wiedział, że to byli Żydzi. W Gręboszowie na początku wojny spaliły się w kancelarii księgi metrykalne, a wikary taki łatwowierny i litościwy, to może i wypisał jakąś niewłaściwą metrykę”. „Nie, nie! Nie przepuszczę mu tego. Jedynie, co mogę zrobić dla księdza, to wypuszczę tego drania (Schweinehund) dzisiaj, ale jutro rano zastrzelę go w Gręboszowie”. Guzdek poszedł do piwnicy, wypuścił trzymanego tam księdza Wikarego, wrócił i opowiedział Proboszczowi: „Jak ten żydowski przyjaciel szybko zmiatał (ausrüecken) do domu, jakby wiedział, że to jego ostatnia noc”. Jeszcze jakiś czas rozmawiali, wreszcie Guzdek odmeldował się służbowo: „Gute Nacht!”

Ks. Kloch wyczekał jeszcze chwilę, kiedy w pokoju Guzdka się uciszyło, wstał, ubrał się i jeszcze szybciej niż Wikary, polami, prawie biegł do Gręboszowa, by ostrzec Wikarego przed niebezpieczeństwem. Zastał go śpiącego najspokojniej w swoim mieszkaniu, bo skoro Guzdek go puścił, to cóż mu jeszcze mogło grozić? Na słowa Ks. Klocha i fakt, że przyszedł w środku nocy, by go przestrzec, opuścił wikarówkę i ukrył się bezpiecznie. Ks. Proboszcz wracał również pospiesznie, by zdążyć przed świtem (8 km). Ledwie zdążył. Guzdek spał jeszcze. Ks. Proboszcz również się położył. Nie potrafił jednak zasnąć. Nasłuchiwał, co u Guzdka. Guzdek wstał wcześnie rano i wyszedł z plebanii. Furmanką pojechał do Gręboszowa. Wrócił jednak szybko i przyszedł do jadalni na spóźnione śniadanie. Tu oczekiwał na niego z wielkim niepokojem ks. Proboszcz. Guzdek jednak bez specjalnie złego humoru powiedział tylko: „ A jednak uciekł ten Francek z Gręboszowa, ale ja go jeszcze raz spotkam, a wtedy mi nie ujdzie”. Ks. Proboszcz Kloch odetchnął z ulgą….

W Otfinowie o Guzdku opowiedziano mi i taką historię. Opowiadał mieszkaniec Otfinowa, pan Magiera. Mieszkał blisko kościoła. Miał parę koni (maści kasztan) i nową, dwuosobową ładną bryczkę. (Widziałem, kiedy wiózł Guzdka tą bryczką w czasie okupacji przez Borzęcin). Dlatego pan Magiera często z nakazu gminy w Otfinowie woził Guzdka tym zaprzęgiem, zwłaszcza na jego eskapady turystyczne (przejażdżki). Służbowo, zwłaszcza na „akcje” Guzdek jeździł inną furmanką, zwyczajnie, w towarzystwie kilku polskich policjantów, tzw. „granatowych”.

Pewnego czerwcowego dnia Guzdek zażyczył sobie przejażdżki do Żabna (9 km). Ubrał się na sportowo. Tyrolski kapelusik, skórzana kamizelka, obcisłe, krótkie tyrolskie spodnie i wysokie sznurowane buty. Zabrał również ze sobą sportowy karabinek (strzelał bardzo celnie) i ukrył pod kamizelką. Wyjechali z Otfinowa po śniadaniu, około godziny dziesiątej. W połowie drogi do Żabna, gdy minęli Niecieczę, spotkali wiejską kobietę, idącą w tym samym kierunku, dźwigającą na plecach w lnianej łochtusie (prześcieradle) duże zawiniątko. Guzdek kazał się zatrzymać i zawołał do kobiety: ”Babciu, a gdzie wy to idziecie?” (była już niemłoda). „Siadajcie z nami, jedziemy do Żabna”. Kobieta zadowolona skorzystała z zaproszenia, siadła pokornie na siedzeniu obok furmana, twarzą do Guzdka. Zaczęła też zaraz opowiadać: „Wiecie panocku, mam córkę w Tarnowie, a tam teraz taka bieda, że nawet nie mają co jeść. Zabiliśmy taką niedużą świnkę i wiozę właśnie córce trochę słoninki, trochę kiełbaski i trochę wędzonego mięsa, by ją poratować w tej biedzie, ale boję się tego pierońskiego Guzdka, żeby mnie nie chwycił”. Guzdek zachował usatysfakcjonowaną i nieco rozbawioną twarz. (Opowiadała potem sama kobieta). Furmanowi na to opowiadanie ścierpły plecy. Oczekiwał, poganiając konie, że Guzdek w jakimś momencie wyciągnie rewolwer i strzeli do tej kobiety. Bał się też, że ta strzelanina może dosięgnąć i jego. Kobieta jednak opowiadała dalej: „Wstałam bardzo wcześnie, bo ze strachu przed Guzdkiem nie spałam całą noc. Mąż chciał mnie odwieźć do Żabna, ale byłoby to bardziej niebezpieczne, bo Guzdek lubi rewidować furmanki. Pomyślałam, że kiedy pójdę pieszo, to będę bezpieczniejsza. Połowę drogi (do Niecieczy) przeszłam polami, żeby nie spotkać się z Guzdkiem. W Niecieczy wyszłam na drogę, bo z Niecieczy jedzie wiele furmanek do Żabna, to może mnie kto zabierze. I poszczęściło mi się, że panocek jechali”. Guzdek słuchał opowiadania kobiety prawie bez przerywania. Kobieta opowiedziała jeszcze o swojej córce w Tarnowie i tak dojechali do Żabna. Guzdek, ku zdumieniu furmana, nie kazał jechać jak zwykle na posterunek, ale do stacji kolejowej. Kiedy dojeżdżali do stacji, kobieta zauważyła, że stacja jest obstawiona przez Niemców, którzy rewidują podróżnych. Próbowała nawet szybko wysiadać jeszcze przed stacją. Guzdek jednak wziął ją za rękę i powiedział: „Proszę się nie bać!”. Podjechali do samej stacji. Guzdek pomógł kobiecie z koszem na plecach wysiąść z bryczki, przeprowadził ją, trzymając za rękę przez tzw. „bramkę” (miejsce rewizji). Żołnierze niemieccy mu salutowali (był starszy stopniem wojskowym). Patrzyli zdziwieni na wieśniaczkę i z domysłem kiwali głowami.

Guzdek podprowadził kobietę do stojącego już na stacji pociągu, pomógł jej wsiąść do wagonu, ułożył kosz na półce i wtedy powiedział: „To ja jestem ten pieroński Guzdek”. Zamknął drzwi wagonu i odszedł. Kobieta jednak nie wytrzymała wrażenia. Nie miała już siły, ani odwagi jechać do Tarnowa. Wysiadła szybko na drugą stronę pociągu i pieszo, wraz z całym prowiantem polami wróciła do domu, do Otfinowa.

Ja w 1954 roku, jako neoprezbiter (nowo wyświęcony kapłan) otrzymałem pierwszą placówkę w Otfinowie n/D. Nowy Proboszcz, ks. Franciszek Węgiel przydzielił mi na mieszkanie ten właśnie pokój, w którym kiedyś mieszkał Guzdek. Opał przechowywałem w piwnicy, która kiedyś służyła Guzdkowi za areszt. Miałem też okazję wysłuchać wielu opowieści o Guzdku. Niektóre z nich były już drukowane w „Zakolu”, dlatego podaję te jeszcze nieznane.

Lipinki, 20.05.1999

Ks. KAZIMIERZ MARTYŃSKI

Postscriptum. W związku niniejszym listem Redakcja skontaktowała się z aktualnym proboszczem otfinowskiej parafii, ks. Tadeuszem Rzeźnikem, który uszczegółowił zdanie: „Guzdek zażyczył sobie mieszkać na plebanii i tu się stołować”. Według ks. proboszcza błędem byłoby domniemywać, iż oberwachtmeister Engelbert Guzdek mieszkał tam na stałe. Od czasu do czasu wybierał plebanię na nocleg, sypiał też u gospodarzy w innych wioskach – wszak w obawie o życie nikt nie odważył się mu odmówić.

Tekst ze strony:

http://www1.atlas.intarnet.pl/art/pokaz_dabrowa.php?action=full&id=3343

Kto ratuje jedno życie - ratuje cały Świat - 06/7/2005

5 lipca br. w Szarwarku, na skraju lasu Beleryt, miała miejsce uroczystość patriotyczno - religijna. Odsłonięto i poświęcono pomnik - obelisk ku czci ofiar zamordowanych przed 62 laty za pomoc rodzinom żydowskim. O godzinie 18-tej zgromadzili się licznie mieszkańcy Szarwarku i Goście z różnych miejscowości. Na uroczystość przybyli krewni osób zamordowanych aktualnie mieszkający we Francji. Były także poczty sztandarowe Kół Światowego Związku Żołnierzy AK z Dąbrowy Tarnowskiej i Smęgorzowa oraz poczty Ochotniczych Straży Pożarnych. Po powitaniu zebranych Burmistrz Dąbrowy Tarnowskiej Stanisław Początek wygłosił przemówienie. Szanowni Państwo ! Zgromadziła nas tu w Szarwarku uroczystość patriotyczna i religijna. Za chwilę będzie odsłonięty i poświęcony pomnik, którym dzisiaj pragniemy okazać szczególną cześć zamordowanym w czasie II wojny światowej mieszkańcom tej miejscowości, a szczególnie zamordowanej przez hitlerowców 5 osobowej rodzinie Mędalów i Władysławowi Starcowi w odwecie za pomoc rodzinom żydowskim.

Tablica na pomniku informuje, że blisko tego miejsca zostali zamordowani:

1. Wiktoria WĘŻOWICZ ur. 1871 r. - lat 72

2. Franciszek MĘDALA ur. 1892 r. - lat 51

3. Teresa MĘDALA z domu WĘŻOWICZ ur. 1903 r. - lat 40

4. Stanisław MĘDALA ur. 1930 r. - lat 13

5. Józefa MĘDALA ur. 1934 r. - lat 8

6. Władysław STARZEC ur. 1913 r. - lat 30

Wróćmy wiec na moment pamięcią do dnia 5 lipca 1943 roku czyli do wydarzeń przed 62 lat. Był to czas okupacji niemieckiej i eksterminacji ludności żydowskiej. Rodziny żydowskie zdając sobie sprawę z planów okupanta, starały się przetrwać ten mroczny okres w różnych kryjówkach lub w gospodarstwach Polaków. Na skraju Lasu Beleryt i w gospodarstwach Franciszka Mędali i Władysława Starca korzystali z pomocy żywnościowej. Niemcy wcześniej zlokalizowali miejsce i zastrzelili Żydów, ilu ich było tego dokładnie nie wiadomo. Nie są też znane ich nazwiska.

O tym tragicznym wydarzeniu pisał w 1993 roku w Kurierze Dąbrowskim i w 2003 roku w książce pt.: Dąbrowa Tarnowska zmarły przed rokiem Ś.P. Redaktor Jerzy Rzeszuto.

W książce zamieścił też zeznanie jednego ze świadków tych zajść - mieszkańca Szarwarku Franciszka Minora, składane przed sądem w Krakowie w 1968 r. A oto treść tego zeznania:

Od urodzenia i w czasie okupacji mieszkałem we wsi Szarwark w powiecie Dąbrowa Tarnowska. Franciszek Mędala był moim sąsiadem. Zabudowania jego znajdowały się w odległości około 200 m od moich zabudowań. Obecnie dokładnej daty nie pamiętam, ale przypominam sobie, że było to nad ranem, z niedzieli na poniedziałek, możliwe, że było to 4 lub 5 lipca 1943 r., około godziny 5-tej, wyszedłem na pole ze swojego mieszkania i zauważyłem obstawione sąsiednie zabudowania. Około 9. zabudowania znajdujące się najdalej mojego domu, w tym i Franciszka Mendali, które były wysunięte najbardziej na północ, w stronę lasu, zostały obstawione przez żandarmerię niemiecką i granatową policję. Zacząłem rąbać drzewo, żeby upozorować obserwację i patrzyłem, co będzie dalej. Po upływie około pół godziny usłyszałem od strony zabudowań Franciszka Mendali strzały. Było kilka strzałów. Może cztery, pięć... Po chwili widziałem, że Niemcy zaczęli wynosić z zabudowań różne przedmioty: ubrania, maszynę do szycia. Wyprowadzili cielę, kury. Następnie podpalili dom. Obok domu stała stodoła i wszystko spłonęło. W czasie jak płonęły zabudowania Franciszka Mendali, do mojego domu, a także i do sąsiednich, jak się później dowiedziałem, przyszli Niemcy i pytali czy nie przechowujemy Żydów. Przeszukali moje zabudowania i wyszli. Po jakimś czasie Niemcy zabrali nieruchomości Mendali i odjechali. Razem z sąsiadem poszedłem wówczas do zabudowań Franciszka Mendali, które jeszcze paliły się. Widziałem palące się zwłoki ludzkie. Od granatowych policjantów, którzy jeszcze pilnowali dopalających się zabudowań, dowiedziałem się, że Niemcy zastrzelili za ukrywanie Żydów Franciszka Mędalę, koło jego domu, jak uciekał, jego żonę, syna 13-letniego, młodszą córkę i teściową, Wiktorię Wężowicz w domu oraz Władysława Starca, którego przyprowadzili z innego domu, zastrzelili przed zabudowaniami Franciszka Mendali i wrzucili do płonącego domu. Policjanci mówili, że akcją miał kierować Engelbert Guzdek z Radgoszczy, powiat Dąbrowa Tarnowska.

Tyle zeznań z oficjalnego dokumentu. Podobny opis wydarzeń można znaleźć w Książce pt.Szarwark dawniej i dziś autorstwa Pani Józefy Borowskiej - Marciniak wydanej w 2000 r.

Szanowni Państwo !

Sześć osób, kilkaset metrów od tego miejsca - równo 62 lata temu zapłaciło cenę najwyższą - cenę własnego życia.

Zapłacili dlatego, że byli Polakami, dobrymi ludźmi kierującymi się chrześcijańskimi zasadami. Nieśli pomoc ludziom skazanym na zagładę przez hitlerowskiego okupanta. Z pewnością zdawali sobie sprawę czym ryzykują ale ratowanie bliźnich uznali za swój obowiązek. Jest to postawa godna najwyższego szacunku. Wiemy z przekazów, że na terenie Szarwarku w kilku jeszcze innych rodzinach udało się Żydom przetrwać okupację.

Redaktor Jerzy Rzeszuto wymienia rodzinę Adama Starzyka, Jana Chłopka i Ludwika Kędzierskiego. Sądzę, że ta kwestia powinna doczekać się opracowania historycznego, może to być doskonały temat pracy dyplomowej.

Jest rzeczą pewną, że osoby zamordowane jak i te które pomagały Żydom i nie musiały zapłacić tak wysokiej ceny - zasługują na szacunek i uznanie. Od 1953 roku państwo Izrael nadaje takim osobom najwyższe odznaczenia cywilne nadawane nieżydom - MedalSprawiedliwy wśród Narodów Świata. Na medalu widnieje napis: Kto ratuje jedno życie - ratuje cały Świat.

Medal nadaje Kapituła Instytutu Pamięci Yad Vashem w Jerozolimie, osobom lub rodzinom a nawet całym miejscowościom na wniosek uratowanych lub ich bliskich.

Do końca 2004 roku uhonorowano 20.757 osób z czego ponad 28 % (5.874 osoby) to Polacy co daje pierwszą pozycję na liście narodowości. Kolejne miejsca zajmują: Holendrzy, Francuzi i Ukraińcy. Śmiało można powiedzieć, że w Jerozolimie jest prawdziwy las oliwny utworzony z drzewek oliwnych zasadzonych przez Polaków. Może jeszcze dziś dałoby się coś zrobić aby uhonorować osoby zamordowane.

Pomnik przed którym stoimy, został wzniesiony na mocy uchwały Rady Miejskiej w Dąbrowie Tarnowskiej. Inspiracją był artykuł w Kurierze Dąbrowskim oraz książka Jerzego Rzeszuty pt. Dąbrowa Tarnowska - rozdział: Jest takie miejsce w Szarwarku. Wiele starań poczynił Pan Stanisław Klimek - były sołtys Szarwarku, który zwrócił się do Radnych w listopadzie 2004 roku z apelem o poparcie pomysłu wzniesienia pomnika. Przed rokiem w czerwcu miałem okazję spotkać się z Panią Celiną Hardouin z Francji w Redakcji Kuriera Dąbrowskiego, która jest krewną z rodziną Wężowiczów i wtedy zaczęliśmy konkretyzować plany.

Właścicielka działki Pani Zofia Kędzierska zgodziła się na nabycie przez Gminę działki o powierzchni 2 arów. Sam pomnik wraz z tablicą ufundował i wykonał Pan Andrzej Fido - Radny i zarazem Właściciel Firmy TRANS - KAM ze Smęgorzowa. Plac i chodnik przygotował Gminny Zakład Gospodarki Komunalnej w Dąbrowie Tarnowskiej, którym kieruje Pan Dyrektor Tadeusz Kwiatkowski.

Tak więc wysiłek i dobra wola wielu osób, którym serdecznie dziękuję, złożyły się na efekt w postaci tego Pomnika - Obelisku. Niech po długie lata świadczy o tej tragedii ale także niech przypomina obecnym i przyszłym pokoleniom, że w czasie hitlerowskiej okupacji, zniewolenia i pogardy byli ludzie szlachetni, gotowi do pomocy drugim bez względu na narodowość i wyznanie religijne i że za to zapłacili cenę najwyższą.

Następnie odbyło się odsłonięcie pomnika, którego dokonali Pani Celina Hardouin, Pani Drożdż jako krewni osób zamordowanych oraz Pan Marian Wojtyto - Przewodniczący Rady Miejskiej w Dąbrowie Tarnowskiej i Pan Andrzej Fido - fundator obelisku. Poświęcenia dokonali ks. Proboszcz parafii Szarwark - Janusz Halik wraz z Ks. Dziekanem Józefem Porembą.

W imieniu krewnych wszystkim, którzy przyczynili się do wzniesienia tego pomnika podziękowała Pani Celina Hardouin z Francji, a Pani Sołtys Wsi Szarwark - Józefa Borowska - Marciniak odczytała list od Pani Genowefy Mędali - Pietrzyk z Krakowa. Na uroczystość przesłali okolicznościowe adresy Posłowie Józef Szczepańczyk pochodzący z szarwarku oraz Wiesław Woda, które odczytał Pan Tadeusz Kwiatkowski.

Obecne na uroczystości delegacje złożyły wiązanki kwiatów przed pomnikiem.

Akademię patriotyczną przygotowała młodzież z Dziecięcej Służby Maryjnej z Szarwarku i z Gimnazjum Nr 2 w Dąbrowie Tarnowskiej im. Bohaterów Powiśla Dąbrowskiego w Dąbrowie Tarnowskiej.