Banda Stanisława Kosieniaka

Fragmenty z książki Adama Kazimierza Musiała "Krwawe Upiory"

„CZARNE SĘPY" ZNAD DUNAJCA

Jednym z ludzi, którzy terroryzowali ludność powiatu dąbrowskiego w latach okupacji hitlerowskiej, był Stanisław Kosieniak. Do dziś herszta i jego bandę wspominają ze zgrozą tutejsi mieszkańcy. Cechy charakteru przywódcy i jego kompanów, ich agresywność i bestialstwo, każą ich traktować nie tylko jako bandytów, ale i wręcz zwyrodnialców. Z okruchów zebranych relacji układa się dość pełny obraz przywódcy i jego przestępczej grupy.

Stanisław Kosieniak już na długo przed wybuchem wojny dał się poznać jako miejscowy awanturnik, dziś powiedzielibyśmy chuligan. Urodził się w 1914 roku w Siedliszowicach. Był blondynem średniego wzrostu o jasnej cerze i charakterystycznych sterczących uszach. Nie znosił dyscypliny i nie uznawał autorytetów. Był na swój sposób bardzo ambitny; lubił wszystkim imponować. Nie ukończył nawet czteroklasowej szkoły podstawowej w rodzinnej wsi. Kierownik szkoły Piotr Stolarz często karał go chłostą i wyrzucał z klasy. Już jako chłopiec nad Dunajcem w chaszczach i zaroślach czuł się najlepiej.

Służbę wojskową odbył w 16 pp w Tarnowie w latach 1936-1937. Był wyśmienitym strzelcem. Ojciec, właściciel gospodarstwa o powierzchni 6 morgów, cieszył się opinią dobrego gospodarza. Ludowcy próbowali go nawet wybrać posłem na Sejm. Natomiast matka, wywodząca się z osiadłych tu ongiś Tatarów, posądzona była o nielegalny handel i kradzieże. Zapamiętano, że wyjechała do Francji.

Kosieniakowie mieli siedmioro dzieci, większość rodzeństwa cieszyła się opinią ludzi przyzwoitych. Nie potwierdzał tej opinii brat Stanisława - Franciszek, który zmarł w więzieniu, dokąd trafił za udział w napadzie rabunkowym na dom Michała Deszcza w Karsach. Michał Deszcz powrócił z USA i znany był jako człowiek zamożny. Napadnięty poznał rabusiów i próbował się bronić. Został zastrzelony właśnie przez Franciszka Kosieniaka. Zabójca był niegdyś sierżantem Legionów Józefa Piłsudskiego, a po wojnie krótko komendantem posterunku policji w Radłowie. Potem jednak zszedł na przestępcze ścieżki.

Dwaj kolejni bracia padli ofiarą represji okupantów - Ludwik podejrzany o posiadanie broni i aresztowany przez hitlerowców spędził okupację w obozach na terenie Polski i Niemiec. Michał zginął w Oświęcimiu.

W przeciwieństwie do nich Stanisław Kosieniak zapisał się w ludzkiej pamięci jako osławiony bandyta, zabójca kilkudziesięciu osób, w tym nawet swojej żony i brata Tadeusza.

Siedliszowice znane zresztą były w tych czasach z wysokiej przestępczości. a mieszkańców wsi nazywano Tatarami, ponieważ przed wiekami osiedlano tutaj jeńców Złotej Ordy.

Już w latach przedwojennych podejrzany był o okradanie gospodarstw chłopskich. Winy nie zdołano mu jednak udowodnić, bo z powodzeniem próbował zastraszania poszkodowanych i podstawiał fałszywych świadków. Miał kiedyś sprawę sądową za nielegalne posiadanie broni.

Oto podczas przeprawy przez Dunajec natknął się na patrol policji. Wezwany do zatrzymania, wyciągnął broń i ranił z niej policjanta - Franciszka Gładkiego. Ten wprawdzie rozpoznał napastnika, ale podczas rozprawy sądowej Kosieniak posłużył się fałszywym świadkiem - znajomą dziewczyną, która zeznała pod przysięgą, że ową noc spędziła z oskarżonym. Sąd wydał wyrok uniewinniający. To rozzuchwaliło młodego człowieka jeszcze bardziej. Wkrótce potem, podczas gry w karty w Pierszycach nie dopisało mu szczęście. Nie mogąc znieść przegranej i chcąc zaimponować partnerowi, zaproponował mu siłowanie się na rękę. Jednakże znowu przegrał. Zirytowany śmiechem obecnych tam kolegów, wyjął pistolet i wypalił do przeciwnika, przestrzeliwując mu na wylot klatkę piersiową. Świadków incydentu zastraszył mówiąc, że jeśli zgłoszą o wszystkim policji, donosicieli powystrzela.

Z osobami Kosieniaków wiązano różne przestępcze incydenty w bliższej i dalszej okolicy. W 1934 roku został zabity i utopiony w Dunajcu Michał Kaczmarski. Podejrzewano o to morderstwo braci Kosieniaków.

Czasami podejrzenia były niesłuszne, jak to miało miejsce w wypadku zabójstwa właściciela młyna elektrycznego Hilarego Wolańskiego z Siedliszowic. Jak się później okazało, został on podstępnie zastrzelony przez okno podczas kolacji. Sprawcą był niejaki Burzawa, któremu ojciec przed śmiercią zlecił tę zemstę. Ponoć Wolański przeszkodził mu w kupnie gruntu.

Sprawę znała służąca Burzawy i gdy ten żenił się z inną kobietą, zagroziła mu denuncjacją. W przeddzień ślubu i wesela Burzawa się za strzelił. Chłopi szydzili z tego dramatu: „Połóżcie byka na podeście, będzie weselisko jak w piekle." Trzeba przyznać, że brzmiało to dość makabrycznie. Cała sprawa miała swój plotkarski podtekst. O zasobach finansowych Wolańskiego głośno mówiono, a on sam wyśpiewywał na weselach:

Ja jestem Hilary

Będę miał dolary

Będę miał dukaty

Będę ja bogaty

Tymczasem o Kosieniakach mówiono coraz częściej, że specjalizują się w złodziejskim procederze. Kradli kury, pierze, odzież. Sprzedawali to potem Żydom w miastach. Zdarzało się to i innym; młodzież z biednych rodzin nie znajdując zatrudnienia tworzyła - jak byśmy dziś powiedzieli - gangi złodziejaszków. Grasowano po jarmarkach. Jedni robili sztuczny tłok, inni wyciągali chłopom z kieszeni pieniądze. Upatrywano zwłaszcza tych, którzy sprzedawali konie. Niektórzy zuchwale ściągali dobro z wozów rolników jadących do miasta. Kradzione przedmioty sprzedawali innym mówiąc „Kup pan, ukradłem chamowi".

Kosieniacy kradli kury i pierze. Ich postępowanie było w pewnym stopniu efektem specyficznego modelu wychowania w niektórych rodzinach. Gdy np. synowie pobili chłopaków z innej wsi, ojciec mawiał: „Matka gotuj kurę synom!". Gdy jednak zdarzyło się, że sami wracali pobici, karcił ich surowo: „Trzy dni nie będziecie niczego jeść".

Podobnie poczynali sobie Kosieniakowie, wyspecjalizowani w kradzieży drobiu, odzieży i pierza. Sami mówili o sobie: pierzoki, a Stanisław śpiewał na weselach: „Ja tylko pierze, bo letko się bierze".

O tym to Stanisławie mówiono, że w więzieniu wykuł otwór w murze, by przygotować sobie drogę do ucieczki. Przezorność nakazała mu przeprowadzenie osobliwej próby. Dlatego nie ryzykując wyjścia więźniowie wyrzucili przez wybity otwór koce. I rzeczywiście strażnicy wyrzucone koce przeszyli strzałami. Tak, więc zorientowali się, że zamiar ich ucieczki został odkryty.

Stanisław Kosieniak lubił bardzo płatać „psie figle". Gdy brat Ludwik przyjechał z wojska na urlop, Stanisław niepostrzeżenie ubrał się w jego mundur wojskowy i w towarzystwie Józefa Stokłosy, a także z dużym psem poszedł wieczorem do sąsiada - Kowyni, którego zapytał, gdzie mieszka Ludwik Kosieniak, który zdezerterował z wojska. Kowynia zaprowadził obydwu do domu Kosieniaków i tu dopiero rozpoznał Stanisława. Innym razem przebrał się za kobietę - a miał jasną karnację twarzy: przed domem zapytał brata Ludwika o drogę. Ten dopiero po dłuższej chwili rozpoznał Staszka.

Zięć małżonków Nagórzańskich, Misiaszek, mieszkał w Kanadzie. Stanisław w przebraniu udał się pewnego dnia do domu Nagórzańskich oświadczając, że jest przybyszem z Kanady, kolegą zięcia i przywozi 100 dolarów. Obecna w domu teściowa Misiaszka, ucieszona niecodzienną wizytą ugościła „przybysza z Kanady". Dopiero córka Misiaszkowej, która po pewnym czasie nadeszła, rozpoznała Kosieniaka.

Władysław Barabasz, mieszkający w Janikowicach, znany był z tego, że podwoził różne osoby z dworca PKP w Żabnie. Stanisław ucharakteryzowany, poprosił go o podwiezienie do sklepu Szebesty w Bieniaszowicach. Tam tęgo popili, a następnie Kosieniak, nierozpoznany i nie zapłaciwszy za podwodę, ulotnił się. Zostawił paczkę z końskim nawozem.

Czasami miejsce humoru zajmowała agresywna złośliwość. Pewnego wieczoru Kosieniak, znany już w okolicy szeroko ze swego zawadiactwa i skłonności do przestępstw wszedł do sklepu w Żelichowie. Zastał tam kilkunastu statecznych gospodarzy, rozmawiających o potrzebie solidarności między ludowcami. Słysząc rozmowę, nabrał na szufelkę soli z worka, podszedł do najbliższego z gospodarzy i powiedział: „Tak, między chłopami musi być solidarność, dla solidarności - lizoj to!" Chłop nie miał ochoty spełnić polecenia, więc Kosieniak groźnie powtórzył: „Lizoj" - i wszyscy obecni po kolei lizali podsuniętą sól.

Innym znów razem poszedł w damskim stroju do sąsiada, podając się za nauczycielkę z Opatowa. Powiedział, że idzie od pociągu z Żabna i poprosił o podwiezienie za opłatą do Ujścia. W drodze kazał chłopu zatrzymać się przed sklepem, tu zamówił po piwie i porcji kiełbasy. Gdy zjadł swą porcję, odszedł niby to do ubikacji i więcej się nie pokazał. Chłop, chcąc nie chcąc, musiał za obie porcje zapłacić i nie otrzymawszy zapłaty za odwiezienie, wrócił do domu. Kosieniak opowiadał o tym zdarzeniu w całej okolicy i kpił z sąsiada, który z obawy przed nim przyjmował drwiny za dobry dowcip.

Za udział w bójce, w której sąsiad Mieczysław Szarek skręcił mu lewą rękę, Kosieniak został skazany na jeden dzień aresztu. Mimo wezwania do odbycia kary, nie zgłosił się na posterunku. Uniknął spotkania z policją. W roku 1932 był na odpuście w Otfinowie, tu natknął się na komendanta posterunku policji Kaspra Adamskiego i począł uciekać. Adamski bezskutecznie wzywał go do zatrzymania się, w końcu użył broni. Trafiony strzałem pistoletu w biodro Kosieniak upadł. Komendant udzielił mu pierwszej pomocy i samochodem odwiózł do szpitala w Tarnowie. Adamski miał za to zranienie sprawę w sądzie.

Wkrótce Kosieniak został przyłapany na kradzieży i pół roku spędził w więzieniu. W czasie spaceru, na dziedzińcu więzienia w Tarnowie, został skatowany przez współwięźniów za wrodzoną sobie butę i krnąbrność.

Ale było to nadrabiane miną, świadczy o tym chociażby taki fakt. W czerwcu 1939 roku na posterunek w Otfinowie przybył policjant kpr. Tadeusz Krasnodębski. Po raz pierwszy spotkał się z Kosieniakiem na błoniu w Siedliszowicach, w dużej gromadzie młodych ludzi, którzy obserwowali zachowanie nowego policjanta. Ten wiedział o wielu wykroczeniach Kosieniaka i zdawał sobie sprawę, że gdy wykaże niezdecydowanie, posądzą go o tchórzostwo i straci prestiż w Otfinowie. Postanowił więc „złamać" Kosieniaka na oczach zgromadzonych. Mając karabin przewieszony przez pierś, zapytał obecnych czy wiedzą, że nie wolno urządzać zgromadzeń. Wszyscy zaczęli rozchodzić się prócz kilku mężczyzn z rodziny Kosieniaka. Policjant wydobył pałkę i dopiero wówczas odeszli. Nowy policjant zdobył w ten sposób szacunek i uznanie. Kosieniacy wychwalali go, uznawszy jego przewagę, podkreślali jego zdecydowanie w działaniu. Krasnodębski bez obawy mógł się teraz swobodnie i w pojedynkę poruszać o każdej porze, nikt nie wchodził mu w drogę.

Tu warto dodać, że na wesela i zabawy bracia Kosieniakowie wybierali się z bronią. Nie uchodziło to bezkarnie. Bił ich i ścigał policjant Józef Anioł, rosły i silny w przeciwieństwie do Kosieniaków - ludzi drobnej budowy ciała. Miał zresztą ten policjant za sobą dramatyczne przejścia. Będąc komendantem posterunku w Gręboszowie, trafił na złodzieja Jakusa i zastrzelił go nie na swoim terenie, ale w Oleśnie. O tym jak różnie układały się losy bliskich sobie ludzi, świadczyć może fakt, że brat tegoż Jakusa był księdzem proboszczem w Gręboszowie.

Zawiodły Stanisława Kosieniaka plany matrymonialne. Chciał się ożenić z miłą sobie Bronisławą Słupek, ale jej rodzice nie dopuścili do tego, znając wybryki niedoszłego zięcia.

Jesienią 1938 roku ożenił się więc z Marią Nagórzańską w Janikowicach. Dostał pół domu, ogród o powierzchni 7 arów. Zamieszkali w jednej izbie. Kupił meble, wprawił podłogę. Na ścianie powiesił otrzymany w ślubnym prezencie obraz przedstawiający Chrystusa w łodzi wśród fal. Akcentował swoją religijność, chodząc do kościoła. Wiadomo było, że nie ma ziemi, ale nie brak mu pieniędzy.

Bywał u swego sąsiada Czesława Hajdasa i płatał mu figle. W obecności innych gospodarzy opowiadał kiedyś np. że Dunajec wysechł i ryby leżą na dnie koryta rzeki Zaintrygowany tym jeden z gospodarzy nacisnął czapkę na głowę i pobiegł nad rzekę. Ubawiony Kosieniak żartował, że Władysław grabiami łowi ryby w Dunajcu.

W sierpniu 1939 roku nastąpiła częściowa mobilizacja. Kosieniak popijał właśnie ze zmobilizowanymi żołnierzami, oczekującymi w Żabnie na pociąg. Jakiś chłop, mając do niego żal za poniżenie go dawniej, wszczął z nim bójkę i nożem rozciął mu szyję. Kosieniaka uratowano, lecz dzięki ranie nie poszedł na front.

Wybuchła wojna. Kosieniak leczący ranę pozostał w domu Zajął się gromadzeniem broni i amunicji pozostawionej na szlakach odwrotu wojska, przeprawiającego się przez Dunajec, bądź też uzbrojenia porzuconego przez żołnierzy przebierających się w cywilne ubrania. Broń i amunicję gromadził w schowkach. Dla wielu Polaków nadchodził czas wielkiej próby bohaterstwa, charakteru i postawy.

Z okresem pierwszych dni września 1939 roku związany jest charakterystyczny epizod, w którym główną rolę przypisuje się któremuś z braci Kosieniaków. Oto zdarzyło się, że farmaceutka Zawadzińska, pracująca w aptece w Żabnie uchyliła okno i w tym momencie padł strzał, który ją położył trupem. Wśród miejscowego społeczeństwa krążyła uporczywie wersja, że to zabójstwo było dziełem jednego z Kosieniaków. Trudno dziś stwierdzić jak to było naprawdę, ponieważ w miarę szerzenia się złowrogiej popularności bandy Kosieniaka, zapisywano na konto Stanisława lub jego braci wiele niewyjaśnionych przestępczych działań. Wypada jeszcze dodać, że w kilka dni po tragicznym, a niewyjaśnionym zgonie farmaceutki wrócił z wojska jej mąż, który szczęśliwie uniknął śmierci lub niewoli. Sąsiedzi zabitej byli przeświadczeni i zapewniali wdowca, że zabójstwo miało tło rabunkowe.

Wraz z nastaniem okupacji hitlerowskiej spotykamy Stanisława Kosieniaka w nowej roli. Na miejscowym posterunku odnotowano go np. jako zakładnika. Z czasem zaczęto go widywać w polach, a w nocy w stodołach. Bywał między innymi w stodole Józefy Sachaj w Janikowicach. W walizce nosił przybory do golenia, ale także broń i granaty. Jego współtowarzyszem wędrówek był Ludwik Stokłosa. Ten ostatni miał wygląd łatwy do zapamiętania, charakteryzował go spłaszczony nos, nosił kapelusz i popielate pumpy. Mówiono, że zginął za niego rodzony brat.

Dwaj współtowarzysze sekretnych wędrówek zaszli wieczorem pod dom Stefanii Nagórzańskiej. Jeden z nich zastukał gałązką w szybę. Przestraszonej kobiecie perswadował: „Nie bójcie się, bo g... macie. Ja rabuję bogatych, a biednym płacę za żywność i nocleg". Kryli się obydwaj w stodole Emila Krzciuka w Pierszycach. Zmieniali zresztą miejsce pobytu. Brat Marii Kosieniakowej Stanisław Nagórzański dostarczał im pożywienia. Musiało to dotrzeć do Niemców, lub też kierowali się innymi motywami, dość, że zjawili się w domu Nagórzańskich z zamiarem aresztowania głowy rodziny Józefa. Nie zastali go, gdyż wybrał się na jarmark do Żabna. Zabrali Wiktorię Nagórzańską i jej syna Stanisława. Bili go bestialsko, aż do krwotoku z uszu. Nie powrócił już z hitlerowskiego więzienia (zginął w Oświęcimiu 27-08-1942). Dalej sprawa potoczyła się w sposób pozbawiony wszelkiej logiki. Józef Nagórzański (był głuchy) zabrał dzieci Kosieniaków na wóz i zawiózł na posterunek policji. Niemcy uwięzili Józefa Nagórzańskiego w Tarnowie (zginął w Oświęcimiu 14-08-1942). Biedne dzieci chodziły samopas po wsi, żywione przez mieszkańców. Potem Niemcy oddali je rodzinie.

Synek Kosieniaków Stanisław był u Stefana Zogi w Janikowicach, zaś córka Alfreda u siostry Marii Kosieniakowej - Józefy Podobińskiej. Dzięki staraniom sołtysa Janikowic Franciszka Kuzyry, Wiktoria Nagórzańska została zwolniona z więzienia w Tarnowie. Była ona analfabetką, w jej imieniu Józefa Sachaj pisał listy do córki we Francji, skąd nadchodziły paczki dla Wiktorii. Ta sprzedawała ich zawartość w Radłowie, by mieć środki na wyżywienie dzieci Kosieniaków. Niechętni oskarżali ją, że ma pieniądze od Kosieniaka, co spowodowało wywiezienie jej do Oświęcimia, gdzie zginęła (zginęła w Oświęcimiu 18-12-1943).

Tymczasem policjant kpr. Tadeusz Krasnodębski wrócił do Otfinowa i wraz z policjantem Kasprem Adamskim przebywał we dworze Diament pod Otfinowem. Ponieważ dochodziły tu wieści o zuchwałej

działalności Kosieniaka, Adamski obawiał się zemsty za to, że ongiś postrzelił tego awanturnika na odpuście.

W pewien listopadowy wieczór zaszczekały nagle psy na podwórzu. Domownicy przypuszczając, że Kosieniak napadł na dwór, przygotowali się do odparcia ataku. Usłyszawszy kroki za oknem, zajęli stanowiska. Adamski, gospodarz domu i niejaki Synica, stanęli z siekierami przy drzwiach, Krasnodębski z synem Synicy Władysławem, przy oknach. Zapukano w drzwi. Synica otworzył. Adamski z siekierą stał obok. Ku zdumieniu wszystkich wkroczył do dworu Niemiec, szukający właśnie Kosieniaka. Zobaczywszy Adamskiego z uniesioną w górę siekiera cofnął się i złożył do strzału. Sprawę wyjaśnił tłumacz Wiktor Węgiel, pochodzący z Żabna, a przybyły do dworu z Niemcami. Z jego słów wynikało, że Niemcy poszukują sprawców napadu rabunkowego i ktoś powiedział im, że być może przebywają oni we dworze.

Krasnodębski pełnił służbę w policji granatowej na posterunku w Otfinowie. Początkowo policjanci nie posiadali broni, byli „uzbrojeni” w kije. Dowiedział się, że Kosieniak ukrył sporo broni. Zagadnięty o to podejrzany potwierdził, że dysponują bronią ręczną i maszynową, którą mógłby uzbroić nawet duży oddział. Nie zdradził jednak schowka. Krasnodębski łudząc się, że Kosieniak wkrótce ujawni skrytki z bronią, długo utrzymywał z nim kontakty, ale ten przezornie strzegł tajemnicy. Policjant dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że wszystkie napady na bogatych Żydów i rolników po obu stronach Wisły, od Woli Przemykowskiej po Szczucin są dziełem braci Kosieniaków, tym bardziej, że ci indagowani przez niego mieli tyle tupetu, że nie wypierali się udziału w napadach.

Z czasem jednak nadarzało się coraz mniej okazji do takich rozmów, bo Kosieniakowie zaczęli unikać spotkań z Krasnodębskim i już z daleka schodzili mu z drogi. Żandarmeria nie mogła ująć sprawców napadów na gorącym uczynku: nie czyniła zresztą w tym kierunku zbyt wielkich wysiłków, gdyż poszkodowanymi byli przeważnie Żydzi.

Ponadto ktoś doniósł, że Kosieniakowie posiadają broń. Gestapowcy próbowali aresztować najstarszego z braci Kosieniaków - Ludwika, ale nie zastali go w domu. Rozwścieczeni doznanym zawodem, wyładowali swoją złość na sprzętach domowych. Tłukli naczynia, rozbili zdjęty ze ściany klarnet, na którym Ludwik Kosieniak grywał, obsługując wesela. Polecili, aby poszukiwany zgłosił się dobrowolnie. Najstarszy Kosieniak spełnił rozkaz żandarmerii, mającej siedzibę w budynku szkolnym w Żabnie. Gestapowcy pytali o kpt. Orłowskiego, przesłuchiwany zaprzeczył jednak jakoby wiedział coś o polskim oficerze. Został zwolniony do domu, ale radość rodziny trwała krótko, bo niebawem żandarmi złapali nocą Stanisława i Michała. Aresztowanych przewieziono do więzienia w Dąbrowie Tarnowskiej. Któregoś dnia, w czasie spaceru po dziedzińcu więzienia Stanisław skoczył nagle na dach przyległej do dziedzińca szopy, przeskoczył mur i zbiegł. Odtąd rozpoczyna się krwawy szlak bandyty.

Zbiegły z więzienia Stanisław Kosieniak skupił wokół siebie innych ukrywających się przed gestapo podobnych sobie ludzi, między innymi braci Musiałów z Korczyna. Uzbrojona szajka ukrywała się po dokonanych napadach w melinach i przygotowywała do kolejnego skoku. Bandyci działali najczęściej nocą i stale zmieniali miejsce pobytu. Akcje grupy rozpoznawano po sposobie jej działania, a samego Kosieniaka - po charakterystycznym zachowaniu i swoistych zwrotach mowy.

Szef bandy rzadko bywał w swoim domu. Pewnego razu zjawił się wygłodzony, zmarznięty i udał się do stodoły na spoczynek. Wyśledził go granatowy policjant Jan Szewczyk, lecz został rozbrojony. Policjant przyrzekł, że zatrzyma to zajście w tajemnicy i w zamian otrzymał broń z powrotem. Kosieniak w przebraniu kobiecym zbiegł nad Dunajec.

Wiosną 1941 roku szajka opuściła swoją melinę w Woli Żelichowskiej. Ktoś zawiadomił o tym posterunek policji. Policjanci zjawili się jednak w sile mniejszej niż banda. Ta ostrzeliwując się - wycofała się ku Wiśle. Zanim ściągnięto posiłki policyjne, zapadł zmierzch i szajka uszła przez Wisłę w kieleckie. Przez pewien czas o szajce Kosieniaka nie było słychać w okolicy, ale wnet o sobie dała znać napadami na właścicieli młynów w Żelichowie, Marcinkowicach i Niecieczy.

Wiosną 1941 roku Stanisław Kosieniak i Ludwik Stokłosa udali się do gospodarza Edwarda Gieca w Nowopolu. Poprosili o posiłek. Giecowa zabrała się do smażenia jajecznicy, a tymczasem Giec wysłał swą córkę do Wietrzychowic, aby zawiadomiła posterunek policji o przybyciu podejrzanych ludzi. Policjanci z okolicznych posterunków i żandarmi przyjechali pod dom. Rozpoczęła się wymiana ognia, w czasie której Giec został przypadkowo zabity. Od niemieckich pocisków zapalających stanęła w ogniu strzecha domu. Kosieniak i Stokłosa bronili się, strzelając z okien, w końcu zmuszeni byli wyskoczyć na podwórze. Kosieniak ukrył się za cembrowiną studni. Próbował podjechać do niego na koniu komendant posterunku w Radłowie plut. Elzner, ale został trafiony prosto w serce. Mimo nawały ogniowej Kosieniakowi i Stokłosie udało się uciec pod osłoną dymu, w chrust nad Dunajcem. W nocy przeprowadzili się do Bieniaszowic, a stąd udali do Żelichowa i zatrzymali się w domu Tadeusza Wdowiaka. Po drodze spotkali rolnika Dubiela z Lubiczka i zabrali ze sobą, aby nie zdradził miejsca ich pobytu. U Wdowiaka pozostali do zmroku, nie pozwalając oddalać się domownikom.

Zorganizowana przez policję obława szukała bandy po obu stronach Dunajca. Przetrząsano zagajniki, zaglądano do zabudowań, jednakże bez skutku. Nazajutrz rano Niemcy zabrali pięćdziesięciu zakładników do Wietrzychowic. Wdowa po zabitym Elznerze, mieszkająca w Radłowie, przybyła do Wietrzychowic i wraz z księdzem Stanisławem Opoką wstawiła się za zakładnikami, prosząc aby zwolniono niewinnych, a szukano rzeczywistych sprawców zabójstwa. Zakładników zwolniono.

W kilka dni po walce w Nowopolu szedł wieczorem polną drogą gospodarz Józef Budzioch z Woli Rogowskiej. Nagle za wsią ktoś niespodziewanie zaświecił mu w oczy i pokazał lufę karabinu. Budzioch poznał Stokłosę. Ten wyprowadził przerażonego za wał nadrzeczny, gdzie ukrywała się reszta szajki. Bandyci poczęstowali Budziocha kiełbasą i wódką, pytając, co ludzie mówią o walce w Nowopolu. Oświadczyli następnie, że swe ugrupowanie nazwali „Czarne Sępy”, dodali, że idą pod Kraków, tworzyć zbrojne podziemie. Następnie zaproponowali Bodziochowi aby ich przenocował. Próbował wykręcić się od niebezpiecznej wizyty, mówiąc, że jego ciotka może przybyszów zadenuncjować. Szajka jednak kazała prowadzić się do domu. Przy kolacji Budzioch wspominał o bójkach nad Dunajcem z udziałem Tadeusza, Stanisława i Michała Kosieniaków, a także Michała Nagórzańskiego, Michała Kaczmarskiego oraz braci Mieczysława i Stanisława Szarków. Stokłosa opowiadał, jak z Budziochem walczyli w kampanii wrześniowej 1939 roku i jak spod wsi Zabawa koło Biskupic razem zdezerterowali z wojska polskiego. W czasie ucieczki zabili dwóch Niemców.

Szajka Kosieniaka kwaterowała trzy dni u Budziocha. W końcu ruszyła w dalszą drogę, płacąc za gościnę bilonem, który prawdopodobnie pochodził z obrabowanego młyna elektrycznego Walerii Merchutowej z Niecieczy. Przed odejściem Kosieniak namawiał Budziocha, by przyłączył się do nich. Ten jednak odmówił, a później przez dłuższy czas nie sypiał w domu, obawiając się napadu.

„Czarne Sępy" dokonywały najczęściej napadów po prawej stronie Dunajca, ukrywając się na cmentarzu w Wietrzychowicach. Rosły tam wysokie drzewa, a murowane ogrodzenie dawało bezpieczne schronienie. Pewnego razu Karol Boksa, kosząc trawę, zauważył w południe dym unoszący się znad cmentarza. Zaintrygowany zbliżył się i zobaczył szajkę Kosieniaka, gotującą strawę. Boksa został poczęstowany obiadem, a następnie musiał przysiąc, że nigdy nie powie nikomu, o tym, co widział.

Zaufanym człowiekiem „Czarnych Sępów" był rolnik Jan Boksa z Woli Rogowskiej, o przezwisku „Rybak”. Nie brał wprawdzie udziału w wypadach szajki, ale często dawał schronienie ludziom Kosieniaka, a raz ponoć uczestniczył w podziale łupów. Do zaufanych szajki zaliczał się również Michał Piątek z Woli Przemykowskiej.

Po prawej stronie Dunajca znajdował się folwark Władysława Flaka, u którego córki bywali w gościnie Niemcy, a także nauczyciel z Siedliszowic, z którym ładna Mila chętnie flirtowała pod okiem przychylnych nauczycielowi rodziców. Kosieniak chciał poznać dziewczynę i wysłał do folwarku ludzi ze swej szajki. Nie wpuszczono jednak nieproszonych gości, więc po bezskutecznym dobijaniu się do drzwi, odeszli. Nauczyciel obecny przy zajściu zgłosił o wszystkim w gestapo i więcej nie pokazał się w folwarku. Flakowie oświadczyli żandarmom, że nigdy Kosieniaka do swego domu nie puścili, nie ukrywali, że sami byli zaskoczeni niespodziewaną wizytą. Wyrazili przypuszczenie, że bandyci przyszli najprawdopodobniej do ich parobka - Wincentego Kobosa, który być może współpracuje z szajką. Gestapo zabrało Kobosa, który potem zginął. Od takich przypadków zależało podówczas często życie ludzkie.

Placówka ZWZ „Gena", działająca w gminie Gręboszów, chcąc podporządkować sobie „Czarne Sępy” i włączyć do walki z okupantem, postanowiła przez dawnego znajomego Kosieniaka - Władysława Świątka z Lubiczka, nawiązać kontakt z bandą. Spotkanie odbywało się w ogrodzie w Bieniaszowicach, Kosieniakowi towarzyszyło kilku kompanów. On sam zdecydowanie odmówił współpracy. Oświadczył wprawdzie, że zlecone mu przez podziemie zadania wykona, lecz nie podporządkuje się. Wydał też przy tym trzy czy cztery karabiny i trochę amunicji, ale nadal grasował na własną rękę. Ludzie uskarżali się na napady.

Wiosną 1941 roku szajka Kosieniaka napadła na posterunek żandarmerii w Wietrzychowicach. Kosieniak ze swymi ludźmi zaatakował posterunek pociskami przeciwpancernymi i granatami. Po tym zamachu Niemcy otoczyli Siedliszowice. Było ich około 150. Motocykliści jeździli po wsi, po polach za uciekającymi mieszkańcami. Po bezskutecznych poszukiwaniach zabrali kilkunastu zakładników i odjechali. Ludzi tych jednak zwolnili.

Policjanci natomiast postanowili aresztować Ludwika Kosieniaka, na którego nałożono stały obowiązek meldowania się na posterunku w Otfinowie. Aresztowanego Ludwika wprowadzono do zamkniętego pomieszczenia pilnowanego przez Polaka z poznańskiego, prawdopodobnie Molendę. Po pewnym czasie do celi wszedł policjant Krasnodębski, dobry znajomy Ludwika i gdy zostali sami mówił, że jeżeli do godziny dziesiątej gestapo nie zabierze więźnia, to po tym czasie Krasnodębski będzie sam przewoził go do Dąbrowy Tarnowskiej i umożliwi mu ucieczkę. Zakładnik był jednak przekonany, ze gestapo zdąży po niego przyjechać, zdobył się więc na wybieg i oświadczył Molendzie, że chce wyjść do ubikacji. Policjant chciał Ludwikowi sprawdzić kieszenie i wtedy ten chwycił go za szyję i pchnął w drzwi, przewracając nadchodzącego właśnie innego policjanta. Następnie więzień rzucił się do ucieczki i pędząc drogą wskoczył na wóz jadącego właśnie rolnika z Lubiczka. Kosieniak wyrwał chłopu lejce z rąk i zaczął popędzać konie. Woźnica przeraził się nie na żarty, widząc pędzący za wozem pościg. Ścigającymi okazali się policjanci Krasnodębski i Adamski, którzy sprzyjając uciekinierowi, pozorowali tylko pościg na rowerach. Kosieniak zeskoczył z wozu i biegnąc przez pola, dostrzegł samochody z gestapowcami, jadące do Otfinowa. Zrozumiał wtedy, że desperacka decyzja ucieczki z aresztu uratowała mu życie. Na razie schronił się u gospodarza Jana Fedora w Gorzycach, który dał mu czapkę, nie pożałował chleba i słoniny. Uciekinier powędrował następnie w kierunku Pilczy.

Po udanej ucieczce z posterunku w Otfinowie, Ludwik Kosieniak ukrywał się najpierw w Lubiczku w gospodarstwie Czesława i Salomei Podsiadłów, skąd pochodziła jego żona, a następnie w domu swego szwagra, mieszkającego w Tarnowie. Gestapowcy jednak wytropili jego kryjówkę i wpadli do domu w momencie. gdy Ludwik pisał list do swojej siostry Stefanii, przebywającej na robotach w Rzeszy. Niemiec uderzył go rewolwerem (do dziś pozostała mu wklęsłość w czaszce). Ludwik pisał w liście, że jest niesłusznie oskarżony, że ukrywa się i prosi o przysłanie odzieży dla dzieci. List ten uratował go przed natychmiastową śmiercią. Został przewieziony do więzienia w Tarnowie, gdzie przebywał sześć miesięcy, a następnie 13 marca 1942 roku wraz z 200 więźniami przewieziony do obozu oświęcimskiego. Stąd we wrześniu 1943 roku przewieziony został do Buchenwaldu.

Niemcy za wszelką cenę chcieli rozbić szajkę Kosieniaka. W tym celu zorganizowali wiele obław. Okoliczna ludność nękana przez szajkę pomagała Niemcom, donosząc o miejscach pobytu „Czarnych Sępów". W wyniku jednego z meldunków obława osaczyła w Demblinie samego Stanisława Kosieniaka. Niemcy penetrowali domy, mając pewne informacje, że szef szajki się gdzieś w pobliżu ukrywa. Obława zakończyłaby się powodzeniem, gdyby nie przypadek.

Akurat przejeżdżał tamtędy chłop, wiozący gnój na wozie, Kosieniak usiadł z przodu wozu, chłopa zmusił by usiadł z tyłu, karabin schował do gnoju i tak przejechał obok Niemców, nie budząc podejrzeń.

Po którymś z kolei wypadzie w Sądeckie, ludzie z szajki Kosieniaka musieli przejść przez most koło Muszyny, na którym niemiecki wartownik legitymował przechodzących. Gdy wartownik zażądał okazania dokumentów, jeden z „Czarnych Sępów”, nie tracąc zimnej krwi, wyciągnął pistolet i zastrzelił go.

Innym razem ludzie Kosieniaka szli w stronę Dębicy i w małym miasteczku zauważyli w domach, przy bocznych uliczkach kwaterujących niemieckich żołnierzy. Ponieważ okna były otwarte rzucili do środka granaty i uciekli.

Obławy na szajkę „Czarnych Sępów” organizowane były wielokrotnie. Ludzie Kosieniaka, ścigani przez Niemców, szukali różnych sposobów, by przetrwać. Na polu zwanym Chrzanowo, między Lubiczkiem a Żelichowem, w znajdującym się tam przekopie o głębokości trzech metrów szajka miała stałą kwaterę. Był to bunkier, a właściwie dół, zamaskowany przez krzaki i przykryty drewnianym stropem. Gdy spadł śnieg, ktoś zauważył ślady na polu i doniósł o tym Niemcom, którzy otoczyli teren. Jednakże w bunkrze nie znaleźli nikogo. Pozostały jedynie lóżko, naboje i garnki.

Stąd bandyci wyruszali na wypady nawet w bardzo odległe okolice. W tych wędrówkach, znowu w pobliżu Muszyny natknęli się na restaurację, w której bawili się Niemcy. W odpowiedzi na próbę wylegitymowania jeden z bandy zastrzelił hitlerowca. W wyniku strzelaniny dwóch żandarmów zginęło. „Sępy” kazały orkiestrze grać polski hymn państwowy.

Z biegiem czasu Kosieniak z kompanami rzadziej pokazywał się w rodzinnych stronach. Gdy powracał, napady rozpoczynały się od nowa. Podczas jednego z takich powrotów na przykład dowiedział się, że w Kannie u rolnika Władysława Karczeńskiego chłopi grają w karty. Uzbrojeni bandyci napadli na dom i kazali wszystkim pokłaść się na podłodze. Leżącym wyciągnęli portfele z pieniędzmi. Józef Rusiecki akurat sprzedał krowę i miał przy sobie całą gotówkę. Wychodząc Kosieniak polecił sterroryzowanym leżeć tak przez pół godziny.

Jednak i na tym terenie Kosieniak poczuł się w końcu niepewnie. Oto Niemcy otoczyli jego szajkę u Kowyni w Woli Gręboszowskiej. Bandyci nie mogli wyrwać się z pierścienia obławy, zażarta walka przeciągnęła się. Od kul padło kilka sztuk bydła. Wreszcie broniący się użyli świec dymnych (było to w dzień) i wszyscy schronili się w rosnącym opodal zbożu.

W lecie 1941 roku szajka Kosieniaka znów pojawiła się w okolicach Bieniaszowic i Siedliszowic. Kosieniak, w pojedynkę został otoczony przez żandarmerię. Nie tracąc zimnej krwi, ucharakteryzował się i w kobiecym przebraniu na rowerze, wyjechał z okrążenia. Niemcy w odwet za ukrywanie go, wywieźli całą rodzinę Nagórzańskich z Janikowic do Oświęcimia, gdzie wszyscy zginęli. W tym czasie w Janikowicach kilkakrotnie widziano jak Niemcy zatrzymywali Stanisława Kosieniaka, ale ten zaprzeczał zdecydowanie, jakoby był poszukiwanym, mówiąc: "Przecież Kosieniak przed chwilą tu był, rozmawiał ze mną”. Pewnego razu Stanisław Kosieniak wraz z bratem Tadeuszem i Stokłosą zostali otoczeni przez obławę. Szybko pobiegli przez pola wyprzęgli konie od pługa i na koniach uciekli.

Niemcy orientując się gdzie najczęściej szajka przebywa, stworzyli dwa specjalne posterunki policji, jeden w Gręboszowie, drugi w Siedliszowicach w majątku Andrzeja Czesaka. Z obu posterunków policja wysłała patrole w teren, wystawiała czaty w chatach. Kosieniak musiał więc zmienić miejsce pobytu, przeniósł się do Dąbrówki Gorzyckiej. Ale i tam wyśledziła szajkę policja z Otfinowa. Zawiadomiona o przybyciu „Czarnych Sępów" przyjechała do Dąbrówki Gorzyckiej, otoczyła wieś. Bandyci zdążyli i tym razem zbiec na wypożyczonych koniach.

W tym czasie szajka Kosieniaka liczyła zaledwie trzy osoby, mimo to jej szef kpił z policji i z uporem wracał do Siedliszowic.

Pewnej nocy, na wale nadrzecznym, ludzie Kosieniaka spotkali samotnego policjanta, podążającego w ślad za patrolem, który wcześniej wyruszył w teren. Policjanta tego o nazwisku Włodzimierz Głuszko, bandyci zastrzelili.

Po tym zabójstwie połączone siły okolicznych posterunków policji urządziły kolejną obławę i otoczyły szajkę „Czarnych Sępów”. Znowu bez rezultatów. Ludzie Kosieniaka zdołali się ukryć w chruście nad Dunajcem, chociaż zdawało się, że tym razem nie ma dla nich ratunku. Na szczęście rzeką przepływała flisacka tratwa. Bandyci rozkazali flisakom przybić do brzegu i przeprawili się na drugą stronę Dunajca. Gdy policjanci przedarli się przez chrust i znaleźli się nad wodą, „Czarne Sępy” wyskakiwały właśnie na przeciwległy brzeg.

Dziełem Kosieniaka były także rabunki w młynach nad Dunajcem: Niecieczy, Żelichowie, Marcinkowicach i Przybysławicach. Mówią o tym między innymi relacje Jana Drewnianego i Wandy Armatys (z domu Drewniana). W czasie żniw mianowicie szajka zjawiła się w Żelichowie i wtargnęła do mieszkania właściciela młyna Jana Drewnianego. Był to wieczór i drzwi nie zostały, jeszcze zamknięte, a w mieszkaniu znajdowała się jedynie siostra Jana, Wanda. Kosieniak rozkazał oddać pieniądze i odwrócić się do ściany. Napastnicy rozkazali też Wandzie zdjąć z palca złoty sygnet, ale panna zapłakała, mówiąc, że to pamiątka po ojcu zamordowanym przez Niemców za broń, którą zresztą dobrowolnie oddal Pozostawili jej ten sygnet. Długo szukali pieniędzy. Jak na ich obyczaje, obeszli się z kobietą bardzo łagodnie.

Józefa Witkowska, wdowa po właścicielu młyna w Marcinkowicach - Stanisławie Witkowskim wspomina, że pierwszy raz banda Kosieniaka była tam na początku okupacji niemieckiej. Mąż jej był nieobecny, udał się bowiem do siostry Anny Grabiec w Niecieczy, gdzie zanocował. Nad ranem szajka Kosieniaka zapukała w okno wołając: „Proszę otworzyć”. Wówczas Józefa udała się do pokoju i kazała piastunce wyskoczyć tylnym oknem by zaalarmować wieś. Henryka Puchała ze Zdrochca była odważną dziewczyną i rzeczywiście z krzykiem wpadła do domu Anny i Jana Grudniów, wzywając pomocy. Tymczasem dzieci Witkowskich zaczęły płakać, bo bandyci wyważyli drzwi i grozili mordem. Wołałam do nich - opowiada dalej Witkowska - że szukam klucza, by czekali. Zamknęłam okno, żeby nie zauważyli ucieczki piastunki i otworzyłam drzwi. Gdy wtargnęli z bronią w ręku, rozkazali uciszyć dzieci i zażądali pieniędzy. Dałam im dwieście złotych. Szukali nadal, przekopali dom, wreszcie wartujący na podwórku dał sygnał i wszyscy wyszli. Ze wsi dobiegały krzyki i wołanie o pomoc. Zabrali nawet pasy z młyna.

Po tym napadzie, słysząc o ciągłych rabunkach i morderstwach dokonywanych przez szajkę Kosieniaka - wspomina Witkowska - mąż wybił otwór w suficie korytarza i przystawił drabinę prowadzącą na strych. W sieni czuwał duży wilczur. Nadto w korytarzu mąż wykopał piwnicę, a jej drzwiczki tkwiące w podłodze zakrył szafką spiżarnianą. Następnym razem banda zaczęła łomotać do drzwi w środku nocy i wołać, by otworzono. W domu był mąż i jego brat – Władysław, który jako palacz we młynie mieszkał w osobnej izdebce. Była piastunka, dzieci i ja. Weszliśmy wszyscy do piwnicy i otwór zakryliśmy szafką. Pies, prawdopodobnie czujący proch, nie szczekał. Lękałam się, że dzieci będą krzyczeć. Wyważywszy drzwi bandyci wtargnęli do domu i zrabowali wszystkie rzeczy, a przede wszystkim garderobę. Odchodząc strzelali w ściany i sufit. Nie słyszeliśmy kiedy odeszli i siedzieliśmy w piwnicy kilka godzin. Po tym napadzie mąż wprawił kraty w okna i zainstalował szynę za drzwiami.

Banda przyszła jednak po raz trzeci i swoim zwyczajem łomotała wołając, by otworzono drzwi. Wszyscy uciekliśmy po drabinie na strych, a stąd do młyna i ukryliśmy się w koszach na zboże. Bandyci strzelali przez okna. Po tym napadzie dobudowaliśmy piętro i wieczorem zamykaliśmy bramę. Po odejściu z tych stron bandy Kosieniaka napadała na nas banda Jachimka i Pudełka z Borzęcina. W dodatku mąż musiał się ukrywać przed Niemcami. Na skutek tych napadów popadłam w chorobę nerwową.

Józefa Borowska, wdowa po właścicielu młyna w Przybysławicach, wspomina: - właścicielem młyna był mój mąż Józef Borowski, który wybudował ten młyn za pieniądze zarobione w Ameryce. Na początku okupacji niemieckiej napadła na nasz dom banda Kosieniaka. W sobotę wieczorem usłyszeliśmy głośną rozmowę, więc mąż otworzył drzwi i wtedy trzej bandyci wdarli się z bronią, świecąc latarkami elektrycznymi. Rozkazali paść twarzą do podłogi. Byłam przy kołysce dziecka, rozkazali mi odwrócić się do ściany. Zrewidowali męża i zabrali pieniądze. Wszczęli poszukiwania, zakończone zrabowaniem odzieży. Odchodząc kazali nam leżeć przez dłuższy czas.

Drugim razem weszli wieczorem i po sterroryzowaniu bronią zabrali mężowi pieniądze i obuwie. Odtąd podobnie jak inni właściciele młynów i majątków ziemskich, cenniejsze rzeczy przechowywaliśmy na wsi u zaufanych chłopów. Później nie było miesiąca bez napadu. Wreszcie mąż założył kraty w oknach, okuł drzwi i nie wpuszczał bandytów. Strzelali przez okna. Po Kosieniaku grasowała banda Jachimka i Pudełka z Borzęcina. Ci też strzelali przez okna...

Banda napadała też na młyn elektryczny w Niecieczy. Waleria Merchut wspomina: - W kwietniu w wielką sobotę Świąt Wielkanocnych 1941 roku o godzinie pierwszej w nocy bandyci zapukali do naszego domu i kazali otworzyć drzwi. Dwóch wtargnęło do mieszkania i zaczęli strzelać z karabinów. Klęli i miotali najgorszymi obelgami na mnie i na córkę. Kazali klękać i modlić się, bo zbliża się nasz koniec. Wreszcie zapytali, gdzie znajdują się pieniądze. Wskazałam kasetę, którą natychmiast porwali. Zabrali garderobę. Szukali w szufladach, za szafami, nawet w żelazku. Wreszcie pozbierali pieczywo, przygotowane na święta wędliny itp. Gdy brali rum, córka prosiła, aby część zostawili. Wtedy bandyci odlali pół szklanki. Odchodząc zagrozili, że w wypadku doniesienia policji przyjdą i wymordują całą rodzinę. Nie była to zresztą ich pierwsza wizyta.

Zdarzenia te godne są uwagi, gdyż w podobny sposób postępowali przy każdym napadzie. Modus operandi ułatwiał ich identyfikację. Kosieniak nie brał tego pod uwagę. Często dawał znać o sobie i często stawał się celem pościgu. Jego ludzie w lutym 1941 roku napadli na młyn w Marcinkowicach, położony po lewej stronie Dunajca. Zawiadomiona telefonicznie o napadzie policja - przypuszczając, że rabusie po akcji skorzystają z przeprawy rzecznej w Otfinowie, urządziła w tym miejscu zasadzkę. Przewidywania te sprawdziły się. Bandyci odczepili znajdującą się przy przewozie łódkę i zamierzali spłynąć Dunajcem. Na pytanie policjantów kim są oświadczyli, że rybakami. Jeden z policjantów zażądał, by zawrócili. Odpowiedzieli ogniem. Bandytów było pięciu, policjantów tylko dwóch. Obudzony przez strzelaninę policjant Kasper Adamski wybiegł z posterunku i ukryty za wałem nadrzecznym ostrzeliwał bandytów. Dobili jednak do drugiego brzegu i wykorzystując wiklinę jako osłonę, uciekli za Dunajec. Długo nie zjawiali się w tej okolicy.

Stanisław Kosieniak miał w Janikowicach - jak już podawaliśmy w innym miejscu - sąsiada Czesława Hajdasa, rolnika i kołodzieja w jednej osobie. Często u nieco bywał, a kiedyś w nocy zastukał i zawołał do zbudzonego: „Czesław! Otwórz, nie bój się”. Wszedł świecąc latarką elektryczną, a w tym czasie za oknem jego kompan repetował karabin. Prosił tylko o żywność. Obaj nieproszeni goście szybko się wynieśli. Mieszkańcy Janikowic i tak wiedzieli o tej wizycie.

Próbował tu Kosieniak różnych sposobów zarabiania. Na wale Dunajca strażnik zwany wałowym sprzedawał trawę, którą kosili miejscowi rolnicy. Całość tego pasa zieleni dzielono na części długości 100 metrów, tzw. setki. Żonę Kosieniaka w wykorzystaniu takiego odcinka wyprzedził Franciszek Pietrek. Awanturniczy małżonek złapał chłopa na podwórzu i postrzelił go w dłoń. Poszkodowany długo leczył dokuczliwy postrzał i wycofał się z całego przedsięwzięcia. Bał się komukolwiek o tym mówić, co go spotkało.

Krążyła o Stanisławie Kosieniaku wieść w okolicy, że po nocach zjawia się w sąsiednich wsiach i żąda niewielkich kwot pieniężnych. Umawiał się, że przyjdzie po nie w odpowiednim czasie, po czym zjawiał się zazwyczaj wieczorem i zabierał haracz tłumacząc, że musi z czegoś żyć. Płacono mu bez oporu i bez gróźb z jego strony. Zastrzegł sobie jedynie dyskrecję. Kiedyś w chruścianych zaroślach zatrzymał sobie bydło Franciszka Wróbla, a pasterza posłał do gospodarza by przyszedł z pieniędzmi i wykupił zajęte krowy. Gdy właściciel się nie zjawiał, odwiedził go w domu. Przyszedł, oczywiście otoczony kompanami i pieniądze otrzymał bez trudu.

Dobrze orientował się Kosieniak, kto ma pieniądze w jego rodzinnych stronach. „Czarne Sępy” kryjąc się w dzień napadały nocą, rabowały i znikały. Akcje policji organizowane po napadzie były nieskuteczne, bandyci dawno już spokojnie odpoczywali za Wisłą lub na drugim końcu powiatu, podając się za partyzantów i korzystając z pomocy nieznających ich ludzi.

W swych złodziejskich wędrówkach odwiedził kiedyś Kosieniak dom zamożnego agronoma w Pierszycach, Wojciecha Pytlarza. Nie gardził żadnym łupem i zabrał mu miód. Było to przedsięwzięcie dość ryzykowne, bo u agronoma bywali Niemcy, częstowani przez gospodarza wódką. Do Pytlarza posłał Kosieniak swego „podkomendnego" Adama Pałkę z Pierszyc z nabojami rewolwerowymi jako symbolicznym ostrzeżeniem. Dodajmy, że Pytlarz cieszył się dobrą opinią wówczas i wcześniej, gdy pełnił obowiązki wójta. U tegoż Wojciecha Pytlarza dokonano zuchwałego rabunku. Gdy policja przebywała w jego mieszkaniu, banda wyprowadziła cielę z obory. Śmiano się głośno z tego „dowcipu" Kosieniakowej zgrai.

Innym razem dokonano najścia na mieszkanie, którego lokatorów i gości trzymano pokotem na podłodze, twarzami do ziemi. W tym czasie bandyci rabowali portfele i co tylko mniejszego wpadło im w ręce.

Przez długi czas herszt bandy w swych rodzinnych stronach kradł, ale nie dopuszczał się mordów ani gwałtów, ponieważ liczył się z faktem, że wciąż mieszka tu jego rodzina. Jego bracia w obawie o bezpieczeństwo najbliższych powstrzymywali go, jak mogli. Jednakże wciąż tropiony, ścigany, przebywając w innych okolicach stawał się coraz bardziej niebezpieczny i bezwzględny, wręcz sadystyczny. Wielu bogatych gospodarzy i właścicieli folwarków płaciło mu w tajemnicy stały haracz. Opornych napadał i rabował. W lecie 1941 roku obrabował Emila Krzciuka w Sikorzycach, usiłował też znowu obrabować Wojciecha Pytlarza w Pierszycach, ale zamiar nie powiódł się, gdyż gospodarz zabarykadował drzwi i trąbił na alarm.

Fiaskiem zakończył się też napad na dom Andrzeja Czesaka w Siedliszowicach, gdyż nie udało się sforsować drzwi ani okien. Coraz więcej napadniętych stawiało „Czarnym Sępom” skuteczny opór. Grupa próbowała działać przez zaskoczenie, ale napady nie zawsze się udawały.

Działalność bandytów ściągała na te tereny wielką liczbę Niemców, którzy penetrowali wsie, dokonywali aresztowań, wywozili ludzi do obozów koncentracyjnych, rozstrzeliwali niewinnych. W jednej z takich akcji zginął Stanisław Kaczmarski z Siedliszowic, podejrzany o posiadanie broni, kolportaż tajnej gazety „Odwet” i kontakt z „Czarnymi Sępami". Jana i Józefa Podkówków, Franciszka Brodę, Aleksandra Sumarę z Otfinowa, podejrzanych o posiadanie broni i kontakty z „Czarnymi Sępami". Niemcy wywieźli do obozu w Oświęcimiu.

Policjant Krasnodębski, mający powiązanie z konspiracją utrzymywał, że dowództwo obwodu ZWZ, działające w powiecie Dąbrowa Tarnowska, groziło „Czarnym Sępom” i wydało im rozkaz usunięcia się z tych stron, ponieważ terroryzowali społeczeństwo i dezorganizowali działalność konspiracji. Wreszcie tropiony przez Niemców i walczące z okupantem podziemie, wyniósł się Kosieniak w inne okolice i długo nie dawał znaku życia.

Ale 28 października 1941 roku pojawił się znowu w Siedliszowicach wraz ze swym bratem - Tadeuszem i Ludwikiem Stokłosą. Wrócił, by tym razem mordować. Niebawem zawitali do dworu dziedzica Zygmunta Wysockiego. Jego żona. z domu Roztworowska, była właścicielką młyna w Siedliszowicach. Dwór nie należał do zasobnych. Posiadłość liczyła zaledwie 80 morgów ziemi. Pałac spłonął jeszcze przed wojną i Wysoccy mieszkali w innym budynku. Stanisław i Tadeusz Kosieniakowie wraz z Ludwikiem Stokłosą zjawili się wieczorem, uzbrojeni w karabiny, rewolwery i granaty. Byli podpici, a jeszcze przynieśli ze sobą wódkę. Pani Justyna Wysocka spała na piętrze. Zaczęli dobijać się do okna pokoju na parterze, gdzie spały jej dzieci: trzyletni Henryk, sześcioletni Antoni oraz siostra pani domu, siedemnastoletnia Franciszka Roztworowska. Wysocka otworzyła drzwi przybyłym i zapytała, czego chcą. Odpowiedzieli, że chcą zobaczyć dzieci. Kobieta starała się nie wpuścić ich do domu, tłumacząc, że dzieci mogą się przestraszyć. W końcu musiała ustąpić. We dworze przebywali ponadto: kucharka Tekla Skowron, z domu Stokłosa, z Siedliszowic, Genowefa Cynarówna oraz bliżej nieznana, wysiedlona przez Niemców kobieta o imieniu Stasia. Wysocka poprosiła natrętów, aby sobie poszli, ale ci rozsiedli się i pili wódkę. Kiedy w pewnej chwili Tadeusz wyszedł z pokoju po papierosy, Stanisław usiłował zgwałcić Justynę Wysocką; ponieważ stawiała opór, chwycił ją za włosy i ciągnął po schodach do osobnego pokoju, strzelając po drodze w drzwi. Tadeusz próbował uspokoić brata, w końcu uderzył Stanisława w twarz. Rozwścieczony Stanisław wpakował mu wtedy kulę prosto w pierś. Następnie podszedł do pani Wysockiej i strzelił do niej z pistoletu, celując w twarz, aż upadła. Strzelał jeszcze do martwego ciała. Potem znów strzelał do trupa brata. Wpadł w szał. Gdy zestrzelił lampę w kuchni, kucharka wraz z jednym z dzieci zdołała się ukryć pod łóżkiem.

Justyna Wysocka pochodziła z lubelskiego. Była kobietą prawą, patriotką. Jako właścicielka młyna pomagała okolicznej ludności, rozdzielając żywność i opiekując się chorymi.

Po tym okrutnym mordzie Stanisław Kosieniak wraz z Ludwikiem Stokłosą udali się do wsi, aby rozprawić się z rzekomymi niemieckimi konfidentami. Najpierw zjawili się w sklepie, będącym własnością rodziny Słupków. Stanisław i Maria Słupkowie byli już w łóżkach, Kosieniak wpadł do domu z karabinem, a w ganku na warcie pozostawił swego kompana. Wśród przekleństw zastrzelił gospodarzy i ich córkę. Drugą – Bronisławę, z którą przyjaźnił się dawniej, zabrał ze sobą. Następnie wywołał z domu sołtysa Władysława Literę oraz jego żonę Teklę i oboje zastrzelił.

Z kolei bandyci przyszli pod dom Władysława Huczka, repatrianta z Francji. Rosły, tęgi mężczyzna zorientował się natychmiast w sytuacji i postanowił się bronić. Drzwi nie otworzył. W końcu schował się w komorze. Bandyci wyrwali okno i znaleźli go, po czym Kosieniak zastrzelił nieszczęsnego. Zbliżając się do domu dróżnika Józefa Wolańskiego. Kosieniak wołał: „Wolański, otwórz!”. Żona wpuściła bandytów do izby i oświadczyła, że mąż nie wrócił jeszcze ze służby. Obaj ze Stokłosą szukali go, lecz nie znaleźli, zdołał się ukryć. Kosieniak strzelił więc do żony Wolańskiego - Józefy, raniąc ją w twarz. 20-letniego brata Wolańskiego zbrodniarze pozostawili w spokoju.

Potem pobiegli na drugą stronę szosy, do pobliskiego domu byłego oficera - Józefa Burzawy. Córka Zofia nie wpuściła ich dopóty, dopóki ojciec nie uciekł z pieniędzmi. Gdy wreszcie otworzyła, rozwścieczony Kosieniak chciał ją zastrzelić, lecz Bronisława Słupek zdołała wyprosić dla niej życie u bandyty.

Tak Kosieniak rozprawiał się z tymi, do których miał jakieś często urojone urazy. Tragicznej opisanej tu nocy w Siedliszowicach zginęli: Władysław Huczek. Tekla Litera, Władysław Litera, Stanisław Słupek, Maria Słupek. Janina Słupek, Justyna Wysocka i Tadeusz Kosieniak.

Bronisławę Slupkównę zatrzymali bandyci jakiś czas przy sobie, lecz w końcu pozwolili jej odejść oraz wziąć udział w pogrzebie rodziców i krewnych. Kosieniak obserwował kondukt pogrzebowy z piwnicy w Pasiece Wietrzychowskiej. Tutaj trumny przewożono promem przez Dunajec na cmentarz parafialny. Przewrotna legenda głosi, ze Kosieniak ukryty na cmentarzu zastrzelił chłopa, który pozostał na cmentarzu i długo płakał.

Jakie urazy mógł żywić? Józefa Wolańska trafiona w twarz upadła, i dlatego szczęśliwie uznał ją za martwą. Przeżyła jednak i dziś wspomina zbrodnie dokonane przez członków przestępczej szajki. „Kosieniakowie - mówi - dokonywali kradzieży w polu. Np. skosili moją trawę jeszcze przed wojną. Za śladami doszłam do ich domu, gdy jeszcze spali. Złajałam ich i trawę zabrałam. Kosieniak i Stokłosa wracali raz wieczór ze sklepu i spotkawszy męża poszturchiwali go, a w końcu któryś uderzył go palką w głowę. Nie były to wypadki odosobnione.

Józef Wolański dodaje ze swojej strony inne szczegóły: Jako dróżnik pracowałem na szosie i często zdarzało mi się rozmawiać z policjantem Józefem Aniołem niekoniecznie o sprawach służbowych. Bandyci podejrzewali, że to właśnie o nich udzielam informacji. O bandzie mówiono zresztą sporo. np. krążyła wersja, że Stanisław wręczył sołtysowi Literze pieniądze za przekupienie kogoś w Dąbrowie Tarnowskiej, a chodziło o uwolnienie Michała Kosieniaka. Wszystkich, którzy donosili Niemcom o działaniach bandy, nazywali Kosieniakowie konfidentami.

Najstarszy z braci Kosieniaków - Ludwik, do którego zresztą po dziś dzień nikt nie zgłasza pretensji, zapytany o przyczyny rodzinnej tragedii, odpowiada pytaniem: „Czy pan leżał przez cały upalny dzień w pszenicy? Bo ja nieraz leżałem z powodu ciągłych donosów mieszkańców Siedliszowic". Stanisław przed wojną przebierał się, udając i ośmieszając niektórych mieszkańców wsi, narażał się im. Gdy przyszli Niemcy, zaczęły się donosy. To myśmy prosili sołtysa, by wykupił Michała, ale Michał i tak zginął w Oświęcimiu. Stanisław był u siostry we Francji i został wydalony, ale nie wiem za co. Kradła biedota wiejska i towar sprzedawała Żydom. Nasza rodzina nie należała do biednych. Uparcie akcentuje twierdzenie, że wszystkiemu winni są tamtejsi ludzie, donosiciele. Ukrywający się nie miał z czego żyć... „Ja wyrabiałem cegłę, zarabiałem, ale nie dawali mi spokoju”. Tu pokazywał wklęśnięcie w czaszce, ślad po odniesionej ranie. Tego rodzaju wyjaśnienia nie usprawiedliwiają jednak zbrodni.

Tymczasem nienawiść do morderców narastała coraz bardziej, mimo że ludzie spodziewali się po Kosieniaku wszystkiego najgorszego, wydarzenia koszmarnej nocy, podczas której zginęło w Siedliszowicach osiem osób, a jedna została ciężko ranna, wywołały ogólne przerażenie. Ten dziki i zuchwały mord obudził w ludziach strach, ale spotęgował też powszechne oburzenie. Teraz już wszyscy traktowali kompanów Kosieniaka jednoznacznie: jako bandę. Okrucieństwa do reszty zohydziły bandę Kosieniaka w oczach mieszkańców, ale jak gdyby wzmogły butę zbrodniarzy.

Zorganizowany w Siedliszowicach posterunek policji też nie odstraszał bandytów. Przebywało tu czasowo ośmiu policjantów. Po ich odejściu w teren przybył Stanisław Kosieniak z kompanami. Wtargnęli do murowanego budynku i grozili mordem oraz pożarem. Krewny właściciela Ludwik Łysiak (obecnie docent) rzucał ze strachu różnymi przedmiotami na głowę Kosieniaka wchodzącego po drabinie na strych. Bandyta rzucił granat, ale Czesaków osłonił duży komin. Ciotka Czesaka pobiegła na wieś, a później na posterunek do Otfinowa po pomoc. Banda odeszła strzelając.

Nie opuszczało Kosieniaka upodobanie do płatania różnych figlów. Pewnego dnia zjawił się za oknem domu Andrzeja Czesaka - Niemcowi znajdującemu się wewnątrz ukazał twarz tak niesamowicie wykrzywioną, że ten przerażony zaczął krzyczeć „Mein Gott!" i czym prędzej opuścił dom. Śmiano się z tego dowcipu Kosieniaka, który potrafił wystraszyć oficera ponoć dość wysokiej rangi.

Kosieniak i Stokłosa zamelinowali się teraz w okolicach Mędrzechowa. Ponieważ nie mogli już liczyć na przychylność miejscowej ludności, kryli się po stodołach i w pustych szopach.

W końcu Kosieniak zabrał ze sobą żonę i udał się za Wisłę. Ukryli się w Opatowcu z paromiesięcznym synem. Później uszedł przed ścigającą go policją do powiatu tarnowskiego, gdzie zamieszkał u znajomego w Szczepanowicach, podając się za partyzanta angielskiego.

W tym czasie Kosieniak ze Stokłosą, który również zamieszkał u Rogali, wybrali się na wyprawę w góry i powiedzieli żonie Stanisława, że wrócą za trzy dni. Kosieniakowa zawiadomiła o wszystkim posterunek policji. Po trzech dniach policja granatowa i żandarmeria zjawiła się pod domem Rogali. W pobliżu ustawiono trzy cekaemy z lufami skierowanymi w stronę ścieżki górskiej, skąd spodziewano się nadejścia bandytów. Kosieniak i Stokłosa wracali ścieżką biegnącą przez mały lasek. Wraz z nimi szedł jako pierwszy Rogala, nieco podchmielony, nucąc piosenkę. Policja otworzyła ogień i Rogala padł zabity. Pozostałym udało się zbiec w góry. W odwecie Niemcy wystrzelali wszystkich mieszkańców domu Rogali, zarówno jego rodzinę, jak i przebywających tam przesiedleńców. Zginęło wtedy siedem osób.

Żonę Kosieniaka Niemcy zabrali do Tarnowa i dali jej pracę w stołówce, potem fabryce czekolady. Była przekonana, że jej mąż zginął w czasie obławy. Ponieważ synka zostawiła u jego ciotki Podobińskiej w Żabnie, przyjeżdżała tam często. Kosieniak dowiedział się o tym i zaczął ją śledzić. Przez znajomych rozpowszechnił plotkę, że on i Stokłosa zostali zabici daleko w górach. Nie wiadomo, czy Maria Kosieniakowa uwierzyła tej wersji. Faktem jest, że gdy podejmowała pracę w Tarnowie, żaliła się na męża. Opowiadała jak to Stanisław domagał się, żeby mu towarzyszyła w wyprawach i koczowała w polach. Chciał ją uczyć, czy nawet uczył strzelać i posługiwać się granatami.

Ciotka Handrycka odwiedziła ją w Tarnowie i prosiła, by w miarę możności zjawiła się w Siedliszowicach, by pomóc bratowej w młocce. Miała na myśli wdowę po Tadeuszu Kosieniaku. Maria przyjechała 25 września 1942 roku. Nie przypuszczała, że mąż żyje, a tym bardziej, że ją śledzi. Niespodziewanie zobaczyła go na drabinie, schodzącego ze strychu. Zawołał: „Komm, Komm... I ja Boga chwalę, żeby przeżyć wojnę!”. Rzuciła mu się w objęcia. Był już wieczór. Obaj ze Stokłosą zabrali ją do wsi Okręg. Tutaj rolnik Kwiecień dał im litr wódki kontyngentowej, kiełbasę i chleb. Przeszli w bród przez Dunajec i schowali się w wiklinie. Obok za wałem rozciągała się wieś Demblin.

Kosieniak wypominał żonie zdradę. Maria przyznała, że źle postąpiła, denuncjując go wobec policji; prosiła o przebaczenie, przyrzekając, że teraz wszędzie pójdzie za nim i już będzie lojalna. Po wspólnym wypiciu wódki udała, że zasypia. Sądząc, że Stanisław zapadł w twardy sen, zerwała się z ziemi i zaczęła uciekać. Kosieniak dogonił ją jednak i - jak to sam później opowiadał w domu swego znajomego Pietrasa - strzelił do niej z rewolwera, a następnie zmasakrował ciało ciężko rannej kobiety. Obdukcja dostarczyła przerażającego materiału. Zbrodniarz i sadysta pociął kobiecie pierś, poderżnął gardło, zadawał ciosy nożem, ciął zwłoki w pasy. Nagą rzucił na kamienie nad wodą. Działo się to w nocy. Strażnik pełniący służbę w pobliżu, słyszał jęki. W dzień znaleziono zwłoki, zawieziono je do Wietrzychowic i tam złożono na żytniej słomie pod remizą strażacką. Trudno było rozeznać tożsamość ofiary, choć zebrało się wokół zwłok z 15 osób z Siedliszowic i okolicy, a była wśród obecnych dobrze znająca Marię Józefa Sachaj. Rozpoznał zabitą Czesław Hajdas po obrąbku sukni i charakterystycznych zachodzących na siebie palcach nóg. To właśnie Hajdas rzekł w pewnym momencie: - Widzicie Staszka? Przebrał się za starą babę, siedzi nad rowem i obserwuje nas. - Obecni na te słowa uciekli. Niemcy przywieźli trumnę i prześcieradło, którym owinięto zwłoki.

Sąsiedzi tymczasem wspominali zbrodnie bestialskiego herszta. Przypominali jak podpalił z czterech rogów dom teścia w Janikowicach, dalej stodołę i stajnię. Te ostatnie pomieszczenia były w jednym budynku. Wcześniej jeszcze wyniósł z domu otrzymany jako prezent ślubny obraz „Chrystus w łodzi wśród fal morskich" i powiesił go na drzewie. Ostatecznie stodoła spłonęła, choć sąsiedzi gasili pożar. Tymczasem Kosieniak stał pod jabłonią sąsiada i z lubością obserwował, jak z gorąca pękały szyby i dachówki. Żywo omawiano liczne zbrodnie, które nagromadziły się w życiu herszta „Czarnych Sępów". Trzeba było pomyśleć o dzieciach mordercy i jego świeżej ofiary. Zajęła się nimi krewna w Mirosławicach w powiecie Mogilno.

Po tej zbrodni „Czarne Sępy" ukrywały się z kolei w gospodarstwie Kaczora, w Brzezówce pod Mędrzechowem. Dom ten stał tuż przy wale rzecznym nad Wisłą. Jan Legieć relacjonuje: Z nowo utworzonego posterunku w Siedliszowicach policja wysyłała w teren patrole, wystawiała warty i jakby przy okazji starała się dowiedzieć kto ukrywa broń itp. Doniesienia miejscowych denuncjatorów ułatwiły jej ten proceder. Józef Mika wspomina: 11 listopada 1941 r. funkcjonariusze policji z Siedliszowic konnymi podwodami przybyli do Otfinowa (Goruszów) w poszukiwaniu, jak to określili, broni i złodziei. Wtedy to ze swym szwagrem Stanisławem Lechockim młóciłem cepami żyto w stodole. Do tej stodoły wkroczył Niemiec w towarzystwie policjanta granatowego Tadeusza Krasnodębskiego. Rozwścieczony hitlerowski żandarm uderzył mnie naganem w głowę. Skutkiem tego ciosu było głębokie i rozległe wklęśnięcie w czaszce, utrata słuchu i paraliż obu nóg. Zostałem inwalidą. Niemiec bił także żonę. Wreszcie zarządził rewizję, w czasie której wszyscy solidarnie wyrzucali snopy ze stodoły na podwórze.

Równocześnie odbywała się rewizja w gospodarstwie mego ojca Michała Legiecia wspomina Jan Legieć. Policjant nadzorował wyrzucanie przez ojca, brata i mnie słomy ze stodoły. Inni penetrowali dom i budynki inwentarskie. Okazało się, że w stodole były skrzynie po amunicji artyleryjskiej, łuski i siodła wojskowe. Korzystając z nieuwagi policjanta, obaj z bratem Wojciechem, za radą ojca, rzuciliśmy się do ucieczki. Zauważyliśmy, że z domu Miki ruszył w pościg granatowy policjant. Ja schowałem się w domu Myszaka, a brat nadal biegł. Policjant przeciął poprzecznie trasę ucieczki i pojmawszy brata, wszedł z nim do izby. Na pytanie, gdzie jest drugi chłopak, gotująca obiad gospodyni odparła, że wpadł pod łóżko. Zabrał nas obu do domu Miki i przekazał Niemcowi oraz policjantom ze słowami: „Oni coś wiedzą, bo uciekali”. Tak zaczęło się połączone z biciem w twarz i okładaniem patykiem śledztwo. Darujmy sobie nader przykre dla nas Polaków szczegóły, gdy idzie o postawę i zachowanie się niektórych policjantów. Na podwórzu naszego gospodarstwa stała podwoda, którą przyjechała część policjantów. W mieszkaniu jeszcze trwało przesłuchanie naszego ojca. Policjant, który złapał nas i bił przed chwilą, pozwolił sobie na to samo wobec ojca. Jednak zakopanej w ogrodzie broni i amunicji nie znaleźli. Trafiła do partyzantów, a resztę po wojnie wydobył UB. Czekającą podwodą zawieźli nas do domu Czesaka w Siedliszowicach, gdzie mieścił się posterunek i tu zamknęli w osobnych pomieszczeniach. Policjant, który nas wcześniej złapał, znieważając nadal cieleśnie, żądał wydania broni i ujawnienia przynależności ojca do ruchu oporu, mimo że nikt tej sceny nie widział. A więc był nadgorliwy. Wiedzieliśmy, że uczestniczył w aresztowaniu Jana Podkówki, który schronił się w domu Zakrzewskiej w Otfinowie i Stanisława Piątka w Kłyżu. Lubił się popisywać. Inni stali na podwórzu, a on wtargnął przez okno i porwał Piątka.

Mimo ostrych dochodzeń i ciągłego bicia także przez Niemców, prawda nie wyszła na jaw. Ojca i mnie w końcu uwolnili, ale uwięzili brata Wojciecha, który nie wrócił z Oświęcimia. Przebywający w obozie ludzie z tych stron opowiadali, że brat w czasie pracy napił się skażonej wody i zmarł w boleściach. Wojciech zginął może dlatego, że był najstarszy spośród trzech braci, którzy jak sądzono, przywlekli te militaria znad płynącego tuż obok Dunajca. Opisana akcja była jedną z wielu. Policjant, który nas złapał i katował, z czasem sam znalazł się w podziemiu. Narastanie ruchu oporu, likwidacja nadgorliwców i strach przed karą wywoływały nierzadko takie zmiany postaw. (...)

Ale jeszcze inna okoliczność sprawiła, że dom Czesaka zapisał się ponuro w historii. Oto wkrótce z niemieckiej prasy dowiedzieliśmy się, że dwaj szwagrowie Czesaka, bracia Nagórzańscy, którzy tu wyrośli, zginęli w Katyniu. Trzeba dorzucić i tę informację, że Czesław był adwokatem, a Ludwik sędzią we Lwowie.

Ciągłe obławy sprawiły jednak, że bandyci przenieśli się do wsi Jamy, do Wojciecha Idzika. Było to z końcem lata w 1942 roku.

Bandycka „sława" Kosieniaka rozeszła się szeroko. Jest psychologicznie zrozumiałe, że zaczęto obarczać go czynami innych. Na przykład Józef Kowal ze wsi Rataje za Wisłą (kieleckie) bywając u krewnych w Mędrzechowie, mówił: - Wy się tu boicie Niemców, a u nas wasz Kosieniak w biały dzień bije Niemców i jest nieuchwytny... Wydaje się, że czasem dla uniknięcia pacyfikacji, akcje ruchu oporu były celowo przypisywane bandzie Kosieniaka. Składanie całości obrazu z różnych relacji musi więc uwzględnić i ten aspekt. Konieczny jest ostrożny krytycyzm w traktowaniu całej sprawy. Pewne jest, że banda Kosieniaka traciła grunt pod nogami. Bywało, że bandyci na noc wchodzili do czyjejś stodoły, kładli broń i spali, a odchodzili przed świtem. Zdarzyło się kiedyś, że obok nieproszonych przybyszów spały młode kobiety, które rano opowiadały o tym swemu ojcu. Ten po prostu zdrętwiał ...

Kiedy indziej w nieprzemakalnych płaszczach koczowali w dołach lub rowach, osłoniętych zaroślami nad brzegami Dunajca. Przyciśnięci głodem, wyszli z kryjówki i widząc przy łodzi Władysława Nowaka z Wietrzychowic, prosili go o żywność.

DLA DWÓCH ZA MAŁO MIEJSCA

na niebiesko moje dopiski

Przez bandę przewinęło się około 20 osób spośród - jakobyśmy powiedzieli dziś - marginesu społecznego. Szajka jednak topniała. Kosieniak zdał sobie sprawę z tego, że jego maleńki oddział jest zbyt słaby, by dalej wychodzić zwycięsko z potyczek z Niemcami i postanowił przyłączyć się do silniejszej szajki. Niedługo musiał czekać na sposobność. Coraz głośniej było w powiecie o wyczynach kolejnego - jak byśmy to dziś określili gangu awanturników - Wojciecha Idzika. Był to znany w okolicy przed wojną zawadiaka - zwolniony w roku 1939 z więzienia. Tam właśnie poznali się z Kosieniakiem.

Idzik pochodził ze wsi Małec, przysiółka największej w Krakowskiem wsi - Radgoszcz. Małec jak inne wsie na tym terenie, była miejscowością biedną i zacofaną. Najprymitywniejsza część młodzieży często okradała dwory i bogatszych gospodarzy. Największymi warchołami byli bracia Idzikowie, wywołujący często krwawe bójki. Podejrzewano ich też o kradzieże i rabunki. Władysław Idzik, młodszy brat Wojciecha, kilkakrotnie karany za przestępcze czyny, zmienił swe postępowanie, ożenił się we wsi Jamy i tam zamieszkał. Starszy brat, wspominany już Wojciech, w dalszym ciągu podejrzewany był o kradzieże w bogatych gospodarstwach. W końcu lat trzydziestych został skazany przez sąd na wieloletnie więzienie i osadzony w Tarnowie. Po wybuchu wojny w 1939 roku jak już wspomniano, wrócił do domu podobnie, jak wielu innych więźniów wypuszczonych z chwilą wybuchu wojny na wolność. Wkrótce jednak został aresztowany pod zarzutem posiadania broni i znowu znalazł się w tarnowskim więzieniu.

Wczesną wiosną 1942 roku do więzienia w Tarnowie dotarły wieści o planowanej wysyłce kolejnej partii więźniów do obozu w Oświęcimiu. Jednym z przeznaczonych do wysyłki był Wojciech Idzik, który zaplanował zuchwałą ucieczkę. Udając uległość jak mówił - zdobył zaufanie strażników więziennych, niektórzy z nich byli Polakami wysiedlonymi ze Śląska lub poznańskiego. Magdalena Idzik–Dubielowa, była żona Wojciecha Idzika mówi, że mąż jako więzień chodził z Niemcami do miasta do sklepów i to mu ułatwiło realizację planu. Zdobył ponoć klucze od strażników, otworzył niektóre cele i kazał więźniom uciekać. Twierdził później z przesadą, że uciekło wtedy około 40 więźniów, a wśród nich jego znajomy Wojciech Lasota, pochodzący z rodzinnych stron Idzików. Lasota i Idzik po ucieczce z więzienia ukrywali się razem między innymi we wsi Małec, w Dulczy Wielkiej i Dulczy Małej, najczęściej jednak we wsi Jamy.

Żandarm Engelbert Guzdek, działający w pobliskiej Radgoszczy, zdawał sobie sprawę z tego, że zbiegli więźniowie ukryli się w pobliżu i wszczął poszukiwania. Któregoś dnia na czele policji granatowej wpadł do wsi Suchy Grunt. Tu aresztowali Franciszka Mikusa, w Małcu zatrzymali braci Wojciecha i Jana Rysiów, braci Michała i Wojciecha Szendołów. Po egzekucji Rysiów i Szendołów, Franciszek Mikus rzucił oprawcom w twarz, że oto padli niewinni ludzie. Wtedy zastrzelili i jego, a ciało zakopali w rowie koło cmentarza. Ojciec zamordowanego - Antoni przewiózł w nocy zwłoki na cmentarz w Szczucinie, za to też zginął. Za posiadanie naboi zapłacił życiem chłopiec Franciszek Żurek z Suchego Gruntu. Zginęli jeszcze syn Antoniego Stanisław i Wojciech Zarowiak w Mędrzechowie, najpierw skatowani, a potem zastrzeleni.

Prawdopodobnie za sprawą żandarma Engelberta Guzdka policja z Wadowic Górnych (w ówczesnym powiecie mieleckim) aresztowała Pawła Grzecha z Jam, który będąc w czasie pierwszej wojny światowej w niewoli rosyjskiej związał się z ruchem robotniczym i po powrocie z wojny propagował ideologię socjalizmu. Grzech wieziony do więzienia zeskoczył z wozu i rzucił się do ucieczki. Policjanci chcąc, by udała się ucieczka, strzelali tylko dla pozoru tak, że Grzech zbiegł. Przyłączył się wkrótce do Idzika. Po dwóch miesiącach wrócił jednak do domu, ponieważ dowiedział się, że policja nie poszukuje go.

Na początku sierpnia 1942 roku Wojciech Idzik ze swym dobrym znajomym Julianem Muchą przybyli do sklepu w Jamach, którego właścicielem był Wojciech Puła. Dwudziestoletni wtedy Mucha, mieszkaniec Jam krył się przed powołaniem do służby w „Baudienście". Skądinąd podejrzewany był o kradzieże kur i królików. Idzik i Mucha kazali sobie podać większą ilość papierosów, za które zapłacili za mało, gdyż nie mieli odpowiedniej gotówki. Puła zgłosił o tym nazajutrz na posterunku policji w Wadowicach Górnych. Policja zainteresowała się sprawą. Wieczorem 28 sierpnia Guzdek obstawił dom i zabudowania gospodarcze Puły policją granatową, aby ująć Idzika. Obława nie udała się, poszukiwanego nie było.

Guzdek wiedział, że we wsi ukrywają się Żydzi, którzy nie posłuchali zarządzenia o przeniesieniu się do getta w Dąbrowie Tarnowskiej. Po opuszczeniu domu Puły, Guzdek udał się na drogę, rozgraniczającą wieś Jamy od wsi Małec, do gospodarstwa Jana Gmyra, gdzie ukrywały się dwie siostry Żydówki z rodziny Amsterdamów, Dąbka i Szajówna.

Ktoś widocznie doniósł o tym Guzdkowi. Policjanci otoczyli dom. Żydówki zauważyły policjantów. Chcąc się ratować, wyszły do sieni domu, gdzie były ręczne żarna i zaczęły mleć zboże, aby uchodzić za domowników. Guzdek rozpoznał je jednak, wyprowadził za dom i rozstrzelał.

Niedaleko wsi akurat przebywał Idzik i dowiedział się, że Guzdek jest tam z policją. Kiedy żandarm wracał z policjantami na koniach w stronę Radgoszczy, Idzik otworzył do nich ogień z karabinu ręcznego Zaczęli w panice uciekać i schronili się do opuszczonego, pożydowskiego domu Amsterdamów. Rano rozwścieczony Guzdek pojechał do wsi Czarkówka, położonej w gminie Radgoszcz, gdzie mieszkała siostra Idzika Honorata Sojkowa i zabrał ją z domu z córkami Zofią i Julią. Więcej nie wróciły (zginęły w Oświęcimiu, Honorata nr 28031, 24-04-1943; Zofia nr 28033, 8-03-1943).

We wrześniu 1942 roku do wsi Jamy przyjechały niemieckie furmanki konwojowane przez policję, by zabrać od chłopów zboże. Idzik, zawiadomiony o tym przez chłopów, stanął na drodze obok kościoła z bronią w ręku i krzyczał, że nie pozwoli zabrać chłopom ani jednego ziarnka zboża. Niemcy odjechali z pustymi wozami. O zajściu w Jamach policja zgłosiła żandarmerii niemieckiej w Mielcu. Odtąd zaczęło Jamom zagrażać niebezpieczeństwo, ale Idzika uznano za bohatera. Wieść o tym zdarzeniu rozeszła się po wsiach lotem błyskawicy.

O Idziku usłyszeli ukrywający się Stanisław Kosieniak i Ludwik Stokłosa. Przybyli oni do Jam i poprosili Władysława Idzika, brata Wojciecha o skontaktowanie ich z jego - jak byśmy to dziś określili - coraz słynniejszym gangiem.

Wojciech Idzik nie miał zamiaru napadać na mieszkańców okolicznych wsi, chciał im nieść pomoc w trudnych czasach niemieckiej okupacji i dlatego długo zastanawiał się, czy przyjąć do swej kompanii Kosieniaka i Stokłosę, o których ponurej działalności słyszał bardzo wiele złego. Po namyśle przyjął ich do siebie pod warunkiem, że wyrzekną się złodziejstwa i rabunków, a włączą się czynnie do walki z Niemcami. Kosieniak i Stokłosa przyrzekli posłuszeństwo.

Na początku września 1942 roku odbyło się wesele Jana Fedora we wsi Małec. Był tu Guzdek z policjantami jako zaproszeni goście. Guzek kazał wszystkim tańczyć, nawet chłopom po siedemdziesiątce w drewnianych butach. Był następnie Józef Fedor z Zabrnia. Słyszał wiele złego o Guzdku, więc poszedł sobie do domu, ale z odległości 300 m zaczął uciekać. Guzdek strzelał za nim.

W listopadzie 1942 roku odbywało się wesele siostrzeńca żony Idzika. Pan młody miał dwadzieścia lat, przez kilka lat służył jako parobek u swej ciotki i prowadził gospodarstwo Wojciecha Idzika. Nazywał się Bronisław Soławski. Chłopak żenił się w sąsiedniej wsi lzbiska. Idzik życzył sobie, aby na weselu przygrywała dobra orkiestra ludowa, prowadzona przez niejakiego Piotra Walasa. Walas nie wyraził jednak na to zgody, gdyż był na liście osób, które Niemcy zamierzali wywieść do obozu. Jego żona już tam została wywieziona (Walas Maria nr 27204, przeżyła Oświęcim i Ravensbrück). Idzik dowiedział się, że Walas nie chce grać i surowo nakazał mu przyjść, gdyż chciał potańczyć przy dobrej muzyce. W końcu pomimo obaw Walas przybył ze swym zespołem.

Wesele skończyło się po północy i zespół przygotowywał się do snu, gdy nagle wpadła żandarmeria niemiecka z Mielca, aresztowała Walasa i resztę członków jego zespołu. Żandarmi zabrali Walasa do drugiego pokoju, bili okrutnie chcąc, by przyznał się do posiadania broni. Aresztowali Walasa i klarnecistę Sitę Władysława, a resztę zespołu zwolnili. Walas nie powrócił już nigdy (zginął w Oświęcimiu 8-03-1943). Z czasem okazało się, że ktoś władzom niemieckim doniósł, że Walas grał Wociechowi Idzikowi na imieninach „Jeszcze Polska nie zginęła”. W donosie pisano też o broni, którą rzekomo miał Walas posiadać.

Donos był fałszywy. Nie wiadomo kto i za co oskarżył znanego z uczciwości ale i ostrożności człowieka. Sprawa wywołała przerażenie w okolicy. Niektórzy chłopi obawiając się podobnego losu zamierzali dobrowolnie pójść pod komendę Idzika. Sam Idzik nie wziął udziału w nieszczęsnym weselu. Okazało się, że uczynił przezornie, gdyż Niemcy długo czekali w polu na jego przybycie.

W drugim dniu pobytu Kosieniaka i Stokłosy w szajce Idzika, w lesie koło Dulczy Małej wszyscy przeżyli chwilę grozy. Oto około 35 Żydów uciekło z Radomyśla Wielkiego i w nocy przybyło do tego lasu. Guzdek dowiedział się o tym, ale do dziś nie wiadomo, czy od leśniczego Jana Fijała, czy od kogoś innego. Pewne wyjaśnienie tej sprawy można znaleźć w książce „Dzieci oskarżają”. Na jej kartkach umieszczono wypowiedź czternastoletniego Żyda, Amsterdama Jochannam z Małca, który powiedział: „Z powodu okropnych warunków w gettcie część Żydów uciekła do lasu. Pewien Polak, leśniczy, widząc ich w lesie, zgłosił o tym policji, a ta ujęła zbiegów, skatowała i na koniec wystrzelała. W odwet za to kilku ukrywających się Polaków zabiło leśniczego”.

Zemsty dokonali Idzik ze swymi kompanami. W skład tego dobranego towarzystwa wchodzili: Idzik - mężczyzna tęgawy, średniego wzrostu, szatyn o ponurej twarzy i niebieskich oczach; Mucha - bardzo niski, tęgi, ciemny szatyn: Kosieniak - średniego wzrostu, blondyn o jasnej cerze, stojących uszach, człowiek wyjątkowo sprytny; Stokłosa - niski, niebieskooki, szatyn o pulchnej twarzy, spłaszczonym nosem i Lasota - tęgawy, niski, ciemny szatyn o drobnej twarzy i ponurych oczach.

Wszyscy oni chodzili na wspólne wypady, ale po pewnym czasie Kosieniak zaczął sam wyruszać do Jam i po okolicy rozeszły się wieści o dokonywanych przez niego gwałtach. Chłopi z Jam donieśli o tym Idzikowi, informując go również, że Niemcy w odwecie za jego działalność zamierzają spalić Jamy. Idzik surowo zagroził Kosieniakowi, że w razie dalszego dokonywania przez niego przestępstw, usunie go z oddziału.

Policja coraz baczniej śledziła szajkę, zaniepokojona jej szybkim rozrastaniem się. Pewnego dnia policjanci zatrzymali się u sołtysa we wsi Jamy. Wtem wdarli się ludzie Idzika, a Kosieniak krzyknął: „Ręce do góry!”. Policjanci poddali się bez walki. Rozbrojono wtedy pięciu policjantów z Wadowic Górnych. Otrzymali oni wprawdzie z powrotem broń, ale amunicję im zabrano. Musieli tańczyć przy dźwiękach harmonijki ustnej.

Julian Mucha, który do grupy przystał pod koniec października 1942 roku, nie od razu chodził z bronią i nie we wszystkich wypadach brał udział, ale ponieważ policja zaczęła go poszukiwać, pozostał w szajce na stałe.

We wsi Jamy policja, z inspiracji Guzdka, starała się pozyskać agentów, którzy by dostarczali informacji między innymi o nielegalnie posiadanej broni. Również w Radgoszczy Guzdek zorganizował siatkę konfidentów. Próbował sporządzić listę osób współpracujących z Idzikiem. Na listę tę w pierwszej kolejności wpisał jego krewnych i znajomych w Małca. W sporządzaniu listy współdziałał z posterunkami policji. Powziął decyzję zlikwidowania dowódcy bandy i jego najbliższych.

Nic też dziwnego, że Guzdek poczyniwszy niezbędne przygotowania, przystąpił do akcji zakończonej wysłaniem rodziny Idzika do Oświęcimia. Dodajmy, że w Małcu mieszkali dwaj bracia Idzika i cztery jego siostry.

7 listopada 1942 roku, wcześnie rano rozległy się strzały karabinowe we wsi Małec i Jamy. Okrążone zostały domy rodziny Idzika. Niemcy z Dąbrowy Tarnowskiej i Mielca przystąpili do obławy.

Podczas tej akcji zabrali Niemcy za wsi Małce 15, a z Jamy 16 osób. Aresztowali wielu członków rodziny Idzika (Idzik Apolonia nr 27191, zginęła w Oświęcimiu 18-05-1943; Idzik Jan nr 85094, brak informacji o jego losie; Idzik Kazimierz nr 85095, brak informacji o jego losie; Idzik Emil nr 87145, przeżył Oświęcim i Buchenwald) i Muchy, a także tych, których podejrzewano o niesienie im pomocy. Wystarczyło sprzedać chleb, wódkę czy słoninę, by zostać uznanym za współpracującego z bandą.

Aresztowano też ludzi pomagających Żydom, a także podejrzanych o działalność polityczną. W czasie akcji żandarmi spalili wiele domów, strzelali do psów, rabowali drób. Zginął chłopiec Mieczysław Szelowski, który wybiegł przed dom. Ludzie uciekali różnymi drogami, np. sąsiad aresztowanego działacza ludowego Aleksandra Doroża (zginął w Oświęcimiu 14-02-1943), Jan Kulpa, ostrzeliwany przez Guzdka, uszedł głębokim rowem. Był trafiony, a Magdalena Pietras, która właśnie piekła chleb, zalepiła mu ranę ciastem. Po latach zmarł z pociskiem, tkwiącym w nodze.

Aresztowano wielu; wielu też uniknęło złapania. Uciekali Władysław Kusiak i Apolonia Puła. Żona Jana Kulpy urodziła wówczas syna, któremu przekornie na pamiątkę zdarzeń z Guzdkiem dano imię Gustaw. Aresztowali Kazimierza Idzika, brata Wojciecha, ale w końcu pozostawili w domu jego żonę, gdy ją otoczyło sześcioro dzieci i narobiło wrzasku. Jedno z nich miała na rękach.

Aresztowani w tej obławie musieli położyć się na ziemi z rękami wyciągniętymi do przodu. Potem zostali załadowani na samochody i przewiezieni na gestapo w Tarnowie. Krewni usiłowali dostarczyć im żywność. W tym celu wyjechali - Jan Bartyzel ze wsi Małce do swojej żony (Bartyzel Bronisława nr 27183, przeżyła Oświęcim i Sachsenhausen), Władysław Puła (przeżył Oświęcim i Buchenwald nr 83779)z Woli Wadowskiej do ojca (Puła Wojciech nr 83780, zginął 14-04-1943), matki (Puła Zofia nr 27200, zginęła 29-04-1943) i dwu sióstr. Franciszek Szeliga (zginął w Oświęcimiu 12-02-1943) też z Woli Wadowskiej oraz Wojciech Pietras.

Zostali jednak zatrzymani przez gestapo. Jedynie Jan Bartyzel był ostrożny, gdyż nie wszedł od razu do budynku gestapo, tylko z daleka obserwował, czy tamci powrócą. Po kilku godzinach zrozumiał, że wszystkich zatrzymano. Szeligę i Pułę dołączono do aresztowanych i wysłano do Oświęcimia.

W kilka dni po wywiezieniu ludzi z Małca i Jam do obozu koncentracyjnego Idzik wyśledził, kto sporządził dla gestapo listę ofiar. W nocy przyszedł ze zbrojną obstawą do domu i zaczął go szukać. Nie znalazł jednak i chciał opuścić mieszkanie z niczym, ale sprytny Kosieniak popatrzył za piec i wyciągnął stamtąd przerażonego Wincentego G. W obronie ojca stanęły jego dwie córki i ulubiony pies gospodarza. Szamotanie i krzyki trwały chwilę, ale w końcu Kosieniak wyprowadził ujętego na podwórze i tu zastrzelił go z browninga. Zdarzenie to miało miejsce 22 listopada 1942 roku.

Tymczasem Guzdek usilnie pracował nad zlikwidowaniem watahy. W Malcu w szkole powszechnej, znajdującej się bardzo blisko domu rodziny Idzików, uczył nauczyciel Anastazy Banaś, zakochany w pannie Janinie Pule, siostrzenicy Wojciecha Idzika. Całą rodzinę Pułów wraz z Janiną wywieziono do Oświęcimia. Banaś rozpaczał po stracie narzeczonej. Guzdek zauważył jego boleść i podstępnie udał, że chce pomóc nauczycielowi. Obiecał Banasiowi, że jeśli ten zabije Idzika, uwolni Janinę z obozu.

Po tej rozmowie Banaś porzucił pracę w szkole i przyłączył się do kompanów Idzika. Był wciąż zamyślony i zrozpaczony, ludzie uważali, że jest obłąkany z desperacji. Zdarzyło się, że szajka Idzika wybrała się na wesele Magdaleny Witaszek, pochodzącej z Woli Wadowskiej z Banasiem. Przybyli bez zaproszenia, którego Idzik nie otrzymał, mimo że jego żona była krewną pana młodego. O ten brak zaproszenia Idzik miał wielką pretensję do ojca Banasia.

Banda liczyła 6 mężczyzn i włączyła się do śpiewów oraz tańców. Zachowanie Idzika i jego kompanów nie budziło zaufania wśród obecnych. Goście weselni jeden po drugim uciekali. Na sali brzmiała doraźnie zaimprowizowana piosenka.

A kto tu tańcuje?

Sikorskiego dzieci.

Kto nas zaczepi.

Kominem wyleci!

Po godzinie z pięciu muzykantów pozostał tylko jeden. To rozsierdziło porywczego Idzika. Porozbijał kolbą naczynia kuchenne. Nie dość tego! Po wyjściu z podwórza strzelał w stronę domu weselnego. Znalazła się na miejscu policja i spisano protokół.

Po kilku dniach cała szajka zakwaterowała się w domu stojącym na granicy Jam i Małca. Wszyscy udali się na spoczynek. Idzik, Mucha i Kosieniak spali w mieszkaniu, Banaś i Stokłosa na strychu. W nocy Banaś wstał, zabrał karabin Stokłosy i trzymając broń za lufę, dwa razy silnie uderzył Stokłosę w głowę, jednakże nie zabił śpiącego. Prawdopodobnie Banaś zamierzał Stokłosie zabrać sześciostrzałowy rewolwer, wpaść do mieszkania i wszystkich powystrzelać. Stokłosa podniósł alarm. Zbiegli się na jego krzyk wszyscy i dołączyli do wrzasku Banasia, sądzili jednak, że czynu tego dopuścił się w szoku nerwowym i dali mu spokój, a Idzik kazał mu iść precz.

Kiedy zrezygnowany Banaś zaczął się oddalać, Kosieniak nagle domyślił się, że Stokłosa został zaatakowany z całą świadomością przez Banasia, któremu po prostu nie udał się zamiar podstępnego wymordowania wszystkich. Gwizdnięciem przywołał Banasia z powrotem. Zabrali go do pobliskiego lasu w Dulczy Małej i tu kazali wykopać grób. Kosieniak opowiadał potem, że Banaś został lufami pistoletów zatłuczony na śmierć i pochowany w pozycji siedzącej.

Na drugi dzień ciekawi przychodzili pod świeżą mogiłę bez krzyża i rozpowiadali o tragedi jaką ona kryje. Te ponure opowiadania, często oparte na domysłach, zniekształcały prawdę dopóty, dopóki nie rozpowszechniła się wersja podana przez Idzika. On to mówił napotkanym znajomym o podstępnej taktyce żandarma, który nasłał prowokatora i zdrajcę.

Niemcy jeszcze przed akcją w Małcu i Jamach wyznaczyli zakładników odpowiedzialnych za schwytanie Wojciecha Idzika. Ten nie bał się zakładników, gdyż wiedział, że tych ludzi wyznaczono wbrew ich woli. Ale w końcu doszło do tego, że zakładnicy sami zaczęli czynić starania, aby zlikwidować szajkę. Zaplanowali więc, by najpierw oddać w ręce policji młodszego brata Wojciecha, Władysława, którego reszta rodziny przebywała już w obozie oświęcimskim. A wiadomości stamtąd dosłownie mroziły krew w żyłach.

Władysław spotykał się od czasu do czasu ze swym bratem. Nie przyłączył się jednak do jego kompanii, był człowiekiem spokojnym, przykładnym gospodarzem. Niektórzy wiedzieli, że lubi sobie popijać w czasie spotkań z leśnymi. Kiedy prawie całą rodzinę Idzika Niemcy wywieźli, Władysław został samotny z trojgiem dzieci; z ich powodu choćby nie mógł się przyłączyć do gangu brata. We własnym domu jednak nie sypiał.

Guzdek wszak skutecznie sterroryzował całą okolicę. O ohydnych mordach, których się dopuścił, opowiadano szeroko. Zakładnicy, coraz bardziej naciskani przez Guzdka, bali się o siebie. Postanowili dostarczyć Guzdkowi Władysława Idzika. 12 grudnia 1942 roku poczęstowali go wódką, jak mówili niektórzy, lekko zatrutą. Jeden z uczestników ponurej libacji Walenty P. z Jam, widząc, że Władysław upił się, pojechał konno na posterunek w Radgoszczy, aby powiadomić, że Idzik leży pijany w domu swych wywiezionych do Oświęcimia teściów. Doniósł też, że Idzikowi pomagają piętnastoletnia córka i dziewiętnastoletni syn Grzanków.

Guzdek zarządził alarm i pojechał do domu Grzanków do Jam. Tu rozkazał policji otoczyć dom, a sam z pistoletem wszedł do środka. W tym czasie ktoś zdążył obudzić Władysława i uprzedził go o zbliżaniu się Niemców. Próbował po drabinie dostać się na strych, ale było już za późno. Guzdek, który akurat wszedł, zobaczył go. Bał się jednak wejść za nim na strych, więc zawołał na pomoc policję i kilku chłopców z sąsiedztwa. Wśród ludzi, którzy mieli Idzika ściągnąć ze strychu, znalazł się ksiądz Józef Głodzik. Chłopi i ksiądz musieli na rozkaz Guzka wejść na strych. Udawali, że szukają Idzika w sianie, a tymczasem ksiądz wyspowiadał go. Guzdek rozkazał wtedy ludziom zrzucać ze strychu siano. Gdy ksiądz skończył spowiedź, owinęli Idzika w siano i zrzucili na dół, mając nadzieję, że może Guzdek nie zauważy go, ale niestety, podstęp się nie udał. Idzik, zauważony przez żandarma uciekł do kuchni pod łóżko, potem wpadł z powrotem do sieni, stąd skoczył na podwórze i pobiegł w pole. Guzdek zabił go celnym strzałem. Tego samego dnia ciało Władysława Idzika zostało pochowane bez trumny na cmentarzu.

Wielka boleść - więcej - prawdziwa rozpacz ogarnęła Wojciecha Idzika po śmierci brata. Wiedział, że zginął, ponieważ wydali go zakładnicy, wyznaczeni przez Guzdka. Następnego dnia podczas pobytu w lasach koło wsi Dulcza Wielka i Dulcza Mała, podburzony przez Kosieniaka, powołał samozwańczy sąd złożony z członków bandy. Sąd ten wydał wyrok śmierci na zakładników, ale tylko na tych, którzy bezpośrednio mieli schwytać Władysława.

Wojciech Idzik, rozżalony i wściekły, gdy zapadł zmrok, wyruszył z lasu i pośpieszył w stronę wsi. Tuż przy domach jego kompania spotkała furmankę z Dulczy Małej, na której jeden z mieszkańców Radomyśla przewoził nielegalnie zakupioną świnię. Idzik skierował na jadącego światło latarki, Radomyślanin krzyknął „Zgaś, bucu!” a wtedy któryś z zaczajonych strzelił, zabijając go na miejscu. Poszli dalej i pociskami zapalającymi podpalili stodołę. Następnie wpadli do domu sołtysa Piotra Sypka. Weszli do pokoju, gdzie akurat sołtys siedział przy stole, rozmawiając z zięciem i kilkoma sąsiadami. Przez otwarte na oścież drzwi wkroczył Idzik i zapytał, czy sołtys wie że Władek nie żyje. Sołtys odparł, że wie. Kiedy to powiedział padły dwa strzały wymierzone przez Kosieniaka i Stokłosę. Sołtys padł martwy.

Następnie napastnicy opuścili dom sołtysa, a wtedy jeden ze świadków tragedii, Antoni Głodzik, wybiegł na wieś i powiadomił księdza Józefa Głodzika, swego brata, który był zakładnikiem. Następnie biegnąc przez wieś, zawiadomił o zajściu kilku gospodarzy z Jam.

Franciszek Tomala, który już dowiedział się od kogoś, że Idzik morduje zakładników, uciekł do stawu w sadzie swego domu i tu ukrył się w wodzie, siedząc w niej zanurzony po szyję.

Chłopi z całej wsi uciekali, ostrzegając jeden drugiego o niebezpieczeństwie. Ksiądz Głodzik, zaalarmowany przez brata, zerwał się z łóżka i boso uciekł z plebanii do pobliskiej wsi, Woli Wadowskiej, gdzie u gospodarza Józefa Chudego przeczekał bezpiecznie całą noc. Rano dostarczono księdzu ubrania, sutannę i buty, po czym uciekł on do sąsiedniej parafii Wadowice Dolne.

Od sołtysa bandyci podążyli przez wieś w kierunku zachodnim. Weszli do domu Marcina Siembaba i poprosili gospodarza, by poprowadził ich do tych zakładników, którzy mieli schwytać Wojciecha Idzika. Staruszek Siembab nie wiedział z kim ma do czynienia. Sądząc, że to policja w cywilu, zaczął mówić, że „Niemcy, którzy dziś rano zabili jednego Idzika, powinni zabić i drugiego, który ukrywa się w lesie”. Zginął, zastrzelony na miejscu.

Idąc dalej, wstępowali do kolejnych domów, ale nikogo w nich nie zastali, bo ludzie zdążyli uciec. Wreszcie spotkali dwóch chłopów wracających z kościoła i zapytali ich, czy są zakładnikami, którzy wyznaczeni zostali do schwytania Wojdziecha Idzika Zapytani nie wiedzieli, kto ich zatrzymał; przypuszczali, że to Guzdek z Niemcami, więc pełni obawy odpowiedzieli, że zakładnikami są obaj, mimo że żaden z nich zakładnikiem nie był. Byli to Józef Maciejak i Michał Szeliga. Zostali przez Idzika zastrzeleni. Jest to jeden z wielu przykładów świadczących jak na włosku wisiało wtedy życie ludzkie i od jak absurdalnych okoliczności zależało.

Wataha opryszków weszła do domu, w którym Guzdek zabił Władysława Idzika. W mieszkaniu znajdowało się troje osieroconych dzieci, którymi opiekował się grabarz - Michał Kokoszka. Ponieważ wygadywał sporo złego na bandytów został też zastrzelony. Stąd poszli na plebanię, ale księdza już nie zastali. Z plebanii udali się na cmentarz i oddali salwę honorową nad grobem Władysława. Następnie ukryli się w pobliskim lesie Jamy. W czasie akcji zabili pięć osób. Uzbrojona wataha zbójecka wędrowała po lasach, manifestacyjnie okazując lekceważenie Niemcom i Guzdkowi.

Ukrywali się w lasach, w bunkrach, często razem z Żydami. Tu, gdzie przebywał Idzik, panował względny spokój. Szajka płaciła za żywność i opierunek. Idzik nie chciał słyszeć o rabunkach. Zresztą nie było tu gospodarzy zamożnych. Inaczej natomiast traktował sołtysów, bądź co bądź wykonawców woli okupanta.

Zdarzyło się na przykład w wigilię Bożego Narodzenia 1942 roku w Woli Wadowskiej, że ludzie Idzika zabrali sołtysowi Janowi Spyrze czterdzieści litrów wódki; była ona przeznaczona dla rolników, którzy wywiązali się z kontyngentów. Z kolei sąsiadowi Spyry, Bronisławowi Koziołowi skonfiskowali beczkę piwa, kazali mu nieść ją na barkach aż do lasu i śpiewać przy tym kolędy.

Z kolei ludzie z szajki Idzika opuścili las w Dulczy Wielkiej i dotarli do sołtysa tejże wsi Franciszka Ptaka. Zażądali pieniędzy i pobili sołtysa. Zmaltretowany na trzeci dzień zmarł. Opuszczając dom sołtysa, rozpoczęli strzelaninę. W sąsiednim budynku zginęła trafiona przez ścianę dziewczynka nazwiskiem Gancarz. Przed odejściem w domu sołtysa zgwałcili nauczycielkę. Idzik miał o to pretensje do Kosieniaka. Sam w tym podobno nie uczestniczył. Potem wybrali się aż pod Stopnicę, gdzie obrabowali dwór, zarządzany przez Niemca. Wrócili przebrani w inną odzież.

Mimo tych wszystkich zbrodni i okrucieństw Idzik pozostawił po sobie legendę swoistego Janosika. Oto przykład. Władysław M., mieszkający w Porębach (gmina Radgoszcz) był starym i zamożnym kawalerem; jemu to przydzielono rodzinę wysiedloną ze Wschodu, małżeństwo z małym dzieckiem. Ojciec rodziny pracował w Tarnowie, przyjeżdżał jedynie na niedzielę. Dowiedział się, że gospodarz nawiązał z jego żoną romans i oboje ponoć przygotowywali na niego zamach. Władysław M. udał się na spotkanie z Idzikiem z propozycją zamordowania męża wysiedlonej. Za zabójstwo chciał zapłacić pieniędzmi, uzyskanymi ze sprzedaży konia. Idzik cierpliwie wysłuchał, po czym solidnym kijem pobił projektodawcę wołając: „Tyle jest dziwek, a ty za jeden tyłek chcesz go zamordować?” Chłop nie mógł wrócić o własnych siłach, został odwieziony do domu wyznaczoną podwodą.

W styczniu 1943 roku Niemcy zorganizowali zbrojną akcję przeciwko bandzie Idzika. W przekonaniu, że wieś Jamy nie ma z nim kontaktu, wpadli na chytry pomysł, by uzbroić chłopów. Dowództwo całej operacji umieścili w stojącym pośrodku wsi domu Pawła Orzecha. Chłopi, na polecenie Niemców usiłowali wyśledzić Idzika i jego kompanów. Uwierzyli Niemcom, że wszyscy zginą, jeśli nie będą się bronić przed groźnym gangiem.

5 stycznia 1943 roku młody chłopak z Jam spotkał powinowatego Muchy i dowiedział się o planach oraz miejscu zakwaterowania bandy. O uzbrojeniu chłopów i planowanej zasadzce nie powiedział jednak ani słowa.

Chłopi postanowili sprowokować szajkę do akcji. Idzik i jego kompani od pamiętnego grudnia 1942 roku nie pokazali się we wsi. Wraz z policją uradzono, że trzeba w gospodarstwie Idzika upozorować kradzież świni, ale ten nie zareagował. W końcu podpalili zabudowania gospodarstwa, w którym mieszkała jego żona, dwie córki i teściowa.

Ogień wybuchł nocą. Domownicy spali, dopiero sąsiad na widok ognia przybiegł i obudził wszystkich. Ale Idzik nawet po spaleniu domu nie przyszedł do Jam sądząc, że dom mogli podpalić Niemcy.

W końcu żandarmi aresztowali ulubionego kolegę Idzika, dwudziestoletniego Jana Bochańca w domu narzeczonej w Woli Wadowskiej. Prowadzili pojmanego w stronę Mielca, nad potokiem Jamnica pobili okrutnie i na koniec zastrzelili. Na drugi dzień zwłoki Jana Bochańca przywieziono do wsi Jamy. Trupa powieszono na przydrożnej akacji z tabliczką na piersi głoszącą, że „kto będzie pomagał Idzikowi, będzie tak wisiał”. Przez kilka dni nikt nie zabrał zamordowanego. Strach ogarnął całą okolicę.

Idzik obserwował wieś; zrozumiał, że śmierć Bochańca i spalenie domu rodzinnego to robota chłopów z Jam. 21 stycznia 1943 roku na miejscu, gdzie zginął Bochaniec i na cmentarzu oddał wraz z towarzyszami kilka salw. Nie wiedział, że na wiejskich drogach stały warty. Policja granatowa, Niemcy z Czermina i grupa chłopów jamskich usłyszeli strzały. Wysłano jednego z chłopów, aby poszedł do przysiółka Bór i tu śledził z ukrycia, dokąd pójdzie Idzikowa kompania. Wyznaczony chłop nazywał się Jan Grzanka, jego siostra była żoną Władysława Idzika. Rodzeństwo i rodzice Grzanki zostali już wysłani do obozu oświęcimskiego, przeto ten chciał się przysłużyć Niemcom w obawie o własną skórę. Wysłany, trzymając się w bezpiecznej odległości podsłuchał rozmowę ludzi Idzika, poznał trasę ich marszu, poinformował chłopów i policjantów, że „leśni” idą w kierunku Jam. Kierownictwo obławy szybko ustaliło linię ogniową w odległości trzystu metrów na wschód od kościoła. Po prawej stronie w odległości 70 - 80 metrów od drogi były zabudowania wsi. Dalsze zabudowania, z lewej strony znajdowały się bardzo blisko drogi, niektóre nawet w odległości 10 metrów od rowu. Tu było dobre miejsce do zasadzki. Liczba żandarmów i pomagającym im chłopów oceniana jest na około 40 osób.

Po pewnym czasie banda Idzika wyszła z lasu na drogę, prowadzącą w kierunku kościoła w Jamach. Wstąpili do Walentego P., gdyż Idzik wyśledził, iż to on właśnie nasłał żandarma Guzdka na brata Władysława. Jednakże Walenty P. od pamiętnego 12 grudnia 1942 roku nie mieszkał u siebie, ale wraz z całym dobytkiem przeniósł się do teściów, spodziewając się zemsty. Podobnie jak Walenty P. postąpiło wielu gospodarzy, którzy opuścili swe położone na skraju wsi domy i przenieśli się do centrum. Wszyscy byli uzbrojeni. Szajka, nie zastawszy Walentego P., podpaliła zabudowania i idąc dalej, wstąpiła do domu sołtysa Franciszka Doroża. Nie wiadomo na pewno jaką urazę żywił Idzik do niego. Ludzie mówili, że poszło o krowę szefa szajki, którą to Doroż przeznaczył na kontyngent. W mieszkaniu sołtysa Kosieniak postrzelił Doroża w ramię, a potem strzelał w szczególnie wrażliwe na ból miejsca na jego ciele, chcąc jak najdłużej męczyć ofiarę. Podpalono siano na strychu; spłonął cały dobytek. Dorożowa zdołała wyciągnąć zwłoki męża na podwórze. Kosieniak chciał spalić wszystkie zagrody po kolei, ale Idzik pohamował go tłumacząc, że nie wszyscy mieszkańcy wsi są winni. Zbójecki oddział poszedł dalej.

Czatujący w zasadzce dopuścili ludzi Idzika na odległość pięćdziesięciu metrów i dopiero wtedy otworzyli ogień z cekaemu i karabinów ręcznych. Kosieniakowi kula przeszyła płuco, zatrzymała się tuż pod skórą. Grupa odpowiedziała ogniem, walka trwała około pół godziny. „Leśni” zabrali rannego Kosieniaka, wycofali się na zachód w kierunku kościoła i wrócili do lasu w Jamach. Wtedy odłączył się od nich jeden z członków szajki, Wojciech Lasota. Kosieniaka z przestrzelonym płucem przyprowadzono do mieszkania Jakuba Puły, którego dom stał na uboczu. Kazali Pule zaprzęgać konie, owinęli słomą koła wozu, by nie było słychać ich stukotu po zamarzniętej ziemi. Synowi Puły Filipowi polecili odwieźć rannego do lasu. Idzik sprowadził znachora, który opatrzył ranę Kosieniaka.

Właściwie do dziś nie bardzo wiadomo, czy ranny przebywał jakiś czas w lesie, czy od razu został odwieziony do któregoś z wiejskich domów, najprawdopodobniej do domu Józefa Bartyzela ze wsi Małec. Dziś nikt nie chce się przyznać, że przechowywał u siebie rannego bandytę.

Tragiczny był los Wojciecha Lasoty, który po tej akcji opuścił towarzyszy Żandarmi zdołali wykryć miejsce jego ukrycia już nazajutrz. Przebywał we wsi Jamy Małe, w domu narzeczonej. Niemcy okrążyli dom, Lasota był akurat na strychu. Policjanci dojrzeli go, rozkazali zejść na podwórze. Sprowadzili także dziewczynę, obojgu polecili wykopać grób. Potem oboje musieli uklęknąć i zostali zabici serią z ckm-u.

Jamy i sąsiednie wsie - Małec oraz Dulcza Mała były sterroryzowane. „Leśni” chcieli czasem u kogoś spocząć, zjeść ciepłą strawę, wyprać bieliznę, ale ludzie bali się przetrzymywać ich u siebie, udzielać jakiejkolwiek pomocy. Przecież Guzdek i wyznaczeni przez niego zakładnicy śledzili bacznie, co dzieje się w okolicy, a za udzielenie leśnym pomocy groziła kara śmierci lub obóz koncentracyjny. Jeśli przebywali u kogoś dłużej, sąsiedzi donosili policji. Szajka Idzika została izolowana, przyjmowano ją niechętnie, z lękiem i obawą, tym bardziej, że gestapowcy i policja nasilali represje.

W tydzień po walce w Jamach żandarmi wraz z uzbrojonymi chłopami, wyruszyli do Woli Wadowskiej i wstąpili do gospodarstwa Piotra Pietrasa, na którego wpłynął donos. Przeprowadzono rewizję, zabrano dwieście kilogramów pszenicy i sto kilogramów żyta, maciorę, a jeden z chłopów Paweł G. przywłaszczył sobie pas do kieratu. Nieludzko zbito wówczas dwunastoletnią córkę Pietrasów, chcąc się dowiedzieć, czy leżał u nich ranny Kosieniak. Mała otrzymała trzynaście razów w pośladki, ale nie pisnęła ani słowa. Po rewizji polecono Pietrasowi odwieźć rzeczy do Jam. Jego żona i syn wcześniej zdołali uciec z domu.

Nazajutrz, wcześnie rano, policja i chłopi przybyli do Małca. Jadąc do wsi wstąpili po drodze do domu Jana Muchy. Policjanci zbili straszliwie chłopa i na powrozach ciągnęli w stronę lasu grożąc, że powieszą go na drzewie. Potem poszli do Jana Dziuby, gdyż do tego domu matka Idzika, Janina Idzikowa przyniosła jakieś drobne, kuchenne sprzęty na przechowanie. Zabrali wszystko, a staruszka Dziubę pobili tak okrutnie, że zmarł po kilku godzinach.

Następnie wtargnęli do kolejnego domu, bo ktoś doniósł, że przebywa tam siostra członka szajki Juliana Muchy - Anna. Zastali ją w mieszkaniu i pobili, to samo spotkało jej męża i domowników. Zabrali dobytek, załadowali na wóz i kazali kobiecie za nim iść. Powiązana powrozami musiała trzymać w ustach ogon krowy. Anna została odesłana na roboty do Niemiec, gdzie po sześciu miesiącach zmarła z powodu odniesionych ran w czasie pobicia. Tak Niemcy przy wydatnej pomocy chłopów niszczyli rodziny członków szajki. Tymczasem w łonie samej zbójeckiej kompanii następował coraz głębszy rozłam. Jej szef nie mógł dłużej tolerować coraz zuchwalszego postępowania wyleczonego już z ran Kosieniaka i akceptować jego bestialskich poczynań. Kosieniak łamiąc słowo dane przy przyjmowaniu do gangu, że nie będzie krzywdził okolicznej ludności, dokonywał wypadów na własną rękę. Na przykład w Jamach usiłował zgwałcić żonę czy córkę gospodarza.

Zdarzył się też wyjątkowo drastyczny wypadek zbrodniczej samowoli awanturników. Oto jesienią 1942 roku w Dulczy rozpędzili oni wesele, a pannę młodą zgwałcili. Stwierdzono, że i inne gwałty dokonane we wsi były dziełem Stanisława Kosieniaka. Idzik stanowczo zażądał, by Kosieniak zaprzestał tych czynów. Ale awanturnicy skupiający się wokół Kosieniaka nie zaprzestali zbrodniczych praktyk. W styczniu 1943 roku podchodzili do wsi Jamy na odległość około 400 metrów. Wiedząc, że mieszkańcy tej miejscowości są uzbrojeni, próbowali z tego dystansu ostrzeliwać budynki, by rozniecić w nich pożar. Ostrzeliwani ratowali się padając na ziemię.

29 lutego 1943 roku szajka urządziła zabawę w Dulczy, w domu Jana Kulpy. Dom stał w odległości około trzydziestu metrów od lasu. Wywiadowcy z Jam usłyszeli odgłosy zabawy i powiadomili posterunek policji. O godzinie 22 Niemcy otoczyli dom, z którego dobiegały piękne melodie, wygrywane na ustnej harmonijce. Stokłosa, kompan Kosieniaka, wyszedł na dwór, by się ochłodzić, ale oblegający go nie dostrzegli. Po chwili wyszła żona Kulpy. Zbliżył się do niej policjant z dwoma chłopami i zapytał kto jest w domu. Kobieta nie zdążyła odpowiedzieć, gdyż akurat wyskoczył Idzik z rewolwerem w ręku i biegnąc obok nich zawołał: „Jam jest Idzik!”. Chłopi, jak to później sami opowiadali, zamarli ze strachu i nie oddali do uciekającego ani jednego strzału. Z drugich drzwi wypadli Kosieniak, Mucha i reszta domowników. Rozpoczęła się strzelanina. Stokłosa zajął dogodne stanowisko i ogniem osłaniał swoich, którzy uciekali nie do lasu, lecz w pole. Był to sprytny manewr, bo policja, pewna że zaatakowani chronić się będą w lesie, tam właśnie skupiła większość sił.

W czasie strzelaniny jeden z policjantów został trafiony. Ranny był też Stokłosa; upadł, ale nie stracił przytomności, czołgał się w stronę lasu, sądząc, że tam bronią się jego towarzysze; wołał o pomoc. Głos rannego usłyszeli policjanci, zbliżyli się i zastrzelili go.

Na drugi dzień po tych wydarzeniach policja i chłopi przybyli ponownie na pobojowisko. Policja zarządziła, by zabrać cały dobytek Kulpów i zastrzeliła gospodarza. Podpalono budynki, w ogień wrzucono zwłoki Kulpy i Stokłosy. Żona i córki Kulpy ocalały, gdyż wcześniej uciekły z domu.

Pod koniec lutego 1943 roku szajka Idzika wyprawiła się do Mędrzechowa, położonego o kilkanaście kilometrów na zachód. Tu, w biały dzień nie znani w tych okolicach „leśni” odważyli się wejść do sklepu. Ktoś zawiadomił o tym kwaterujące obok - policję i żandarmerię. Zaatakowana banda Idzika rozdzieliła się. Kosieniak i Mucha uciekli w stronę Wisły, a Idzik do lasu. Policja ścigała ich konno.

Ludzie opowiadali, zapewne koloryzując, że Idzik w czasie ucieczki wymachiwał harmonijką ustną i kpił głośno z Niemców. Ci dziwili się, że mimo tylu oddanych strzałów, nie zginął. Przypuszczali, że nosi kamizelkę kuloodporną. Kosieniaka i Muchy Niemcy nie ścigali. Po tej nieudanej wyprawie szajka spotkała się w umówionym miejscu, w lesie koło Dulczy Wielkiej, w „swoich” stronach.

Wkrótce pomiędzy Idzikiem a Kosieniakiem doszło do nieporozumień i wielkiej kłótni, po której nastąpiła tragedia. Sprawę tę opisał naoczny świadek wydarzenia, Żyd Jochannam Amsterdam, w książce „Dzieci oskarżają”. Czytamy tam:

„Na wiosnę przybyli do nas owi chłopcy. Wybudowali osobną kryjówkę dla siebie. Jeden z chłopców, dodajmy od siebie, że chodziło o Idzika, zakochał się w mojej ciotce, ona stała się jego żoną, on jej mężem. Pewnego dnia powrócili owi chłopcy pijani i pokłócili się między sobą, a kiedy położyli się spać, jeden z chłopców zastrzelił moją ciotkę i jej męża, gdy byli oni pogrążeni we śnie. Sprawca zabójstwa i jego towarzysze uciekli z bunkra. Ojciec mój ścigał sprawcę zabójstwa, chcąc pomścić swoją siostrę i nawet strzelał za nim, ale go nie trafił”.

Amsterdam w ten sposób opisał zbrodnię, w której mordercą był Kosieniak, a ofiarami Wojciech Idzik i Żydówka, ciotka autora cytowanej relacji, pochodząca ze wsi Małec. Jochannam opowiadał po wojnie, że Idzik dał mu karabin z nabojami i rzekł: „Broń się, tak jak my!”

BANDA KOSIENIAKA PO ŚMIERCI IDZIKA

Po zabójstwie Idzika Kosieniak rozpoczął swą okrutną, niczym już nie hamowaną, dalszą bandycką działalność. Dotychczas był podwładnym Idzika i musiał się z nim liczyć. Idzik nie pozwalał na barbarzyńskie wyczyny, dlatego Kosieniak go zabił. Poza tym sam obawiał się, że Idzik może go zastrzelić. Zwłoki Idzika kazał Kosieniak wynieść na drogę. Żydówkę zaś pochowali jej bliscy w lesie.

Podczas obchodu gajowy Stanisław Staniszewski natknął się na trupa Idzika, ale nie rozpoznał zabitego, tylko zameldował na posterunku policji, że znalazł zwłoki. Dopiero policja i chłopi z Jam rozpoznali zabitego. Zabrali ciało do Jam i powiesili je na terenie jego spalonego gospodarstwa, na studziennym żurawiu. Wisiał nad studnią kilka dni.

Wiosną 1943 roku Radgoszczanie odetchnęli z ulgą. Niebezpieczny kat i oprawca Polaków i Żydów, Engelbert Guniek został przeniesiony do Mędrzechowa. Na miejsce Guzdka przybył Władysław Szymanowski, przeciwieństwo swego poprzednika. Chodził nieuzbrojony, tylko z trzciną w ręku. Mówił. że jego rąk nie splamiła krew.

Gdy pewien chłop doniósł mu o nielegalnym uboju w Łęgu, za co jak wiadomo, groziła kara śmierci, Szymanowski wysłał przodem policjantów z nakazem usunięcia śladów, sam zaś udał się po pewnym czasie do Łęgu wraz z donosicielem. Oczywiście śladów uboju już nie było. Donosiciel został tęgo spoliczkowany. Innym razem, gdy do następcy Guzdka przyszła pewna kobieta z donosem, wyrzucił ją za próg. Kiedyś Szymanowski jadąc do Radgoszczy spotkał w Gruszowie Wielkim dwóch studentów. Legitymowani udowodnili, że są volksdeutschami. Nieoczekiwanie następca Guzdka każdego z nich uderzył mówiąc, że nie są oni ani Polakami, ani Niemcami.

Innym razem w Nieczajnej czekał, aż ludzie zaczną wychodzić z kościoła. Był jak zwykle bez broni, trzciną uderzał po cholewach butów. Wychodzących zebrał wokół siebie i uprzedził, że za doniesienie o uboju cielęcia wymierzy 25 kijów na tyłek.

Znamienny incydent wydarzył się w czasie obchodu imienin Szymanowskiego. O północy solenizant rozkazał zebranym gościom wstać i odśpiewać hymn polski. Wieści o takich zaskakujących faktach dotarły jednak do okupantów. Niemcy wywieźli Szymanowskiego. Nie powrócił już do Radgoszczy.

Odejściem Guzdka z Radgoszczy ucieszył się też bardzo Kosieniak, który coraz śmielej grasował w okolicy. Po śmierci Idzika nie miał już kto hamować zdziczałego i rozbestwionego bandyty. Nastąpiła kolejna seria gwałtów, kradzieży i rabunków.

W czerwcu 1943 roku banda znów przeniosła się w inne rejony, w pobliże Siedliszowic. Obowiązywał w całym powiecie wydany przez Niemców rozkaz meldowania o ruchach zespołu Kosieniaka. Wyśledzono go w Lubiczku. Przybyli z Guzdkiem policjanci zatrzymali się u sołtysa, nie poszli jednak po Kosieniaka, który akurat rabował domy właścicieli resztówek Tracza i Wróbla.

Policjanci oświadczyli, że rano aresztują bandytę. Ten jednak w nocy uszedł za Wisłę. Akcją policji dowodził Guzdek (wcześniej przeniesiony do Mędrzechowa), który dopiero rano podążył za Kosieniakiem. Gestapo z Pińczowa pomogło mu otoczyć wieś Urzuty, gdzie herszt bandy miał powinowatych Odonów. Zamordowano wtedy rolnika Odona i jego żonę Marię z Podsiadłów. Zabudowania zostały spalone. Kosieniak wyprawił się do odległego od Jam Lubiczka prawdopodobnie dlatego. że w gminie Radgoszcz niewiele zostało już domów zdatnych do obrabowania. A może też kierowała nim myśl by „spłatać figla” Guzdkowi, urzędującemu w pobliskim Mędrzechowie. Znów wrócili z pieniędzmi.

Śmierć Idzika ośmieliła księdza Głodzika, obawiającego się prześladowań ze strony tego bandy. Wrócił do swojej parafii, ale aż do śmierci Stanisława Kosieniaka sypiał w łóżku, ustawionym w kościele za ołtarzem. W Jamach panowała nadal atmosfera strachu. Tylko niektórzy chłopi mieli odwagę wyruszać poza wieś. Ogół, z obawy przed Kosieniakiem wyrzekł się wypraw do lasu i do miasta.

A tymczasem mnożyły się przykłady bandyckich wyczynów Kosieniaka i Muchy w nowym „rejonie operacyjnym”. Przybyli oni między innymi do bogatego rolnika Gromnego. Przed wojną przebywał on w USA, przywiózł stamtąd dolary, kupił dużo ziemi w Zabrniu. Bandyci pobili go i obrabowali zabierając między innymi złoty zegarek kieszonkowy z łańcuszkiem. Znęcali się też nad gospodarzem.

Spalili również gospodarstwo pewnego bogatego rolnika w Podlesiu. Ponieważ dostali zbył mało, zapowiedzieli, że za kilka dni zgłoszą się po resztę żądanej kwoty. Gospodarz nie przygotował pieniędzy, ale zasłonił okna stalową blachą i wykopał w piwnicy tunel. Bandyci nie mogąc wejść do domu podpalili wszystkie zabudowania gospodarcze. Właściciel wraz z córkami zdołał uciec.

W odwet za to banda przybyła po raz trzeci. Kosieniak w obecności całej rodziny w świetle świecy zgwałcił na stole córkę. Znów zapowiedział, że przyjdzie po pieniądze. Podczas kolejnego napadu, prześladowany przez Kosieniaka rolnik oświadczył, że przechowuje pieniądze w stajni i udał że idzie po nie. Mucha skierował się za nim i czekał pod drzwiami stajni. W murze budynku była tymczasem dziura, przez którą chłop uciekł.

Banda przebywała potem na leżach w Podlesiu, w gospodarstwie Walentego Stopy. Tu odpoczywali, tu urządzali libacje alkoholowe. Dom ten znajdował się obok lasu i dawał dość bezpieczne schronienie. Łatwo stąd było czynić wypady, jak na przykład opisany tu, a dokonany na szkodę owego zamożnego rolnika. W czasie jednego z napadów córka gospodarza, odważna dziewczyna, pobiegła na posterunek do niedalekiej Radgoszczy. Banda strzelała za nią pociskami zapalającymi. Zawiedziony Kosieniak wypuścił zwierzęta domowe i podpalił zabudowania. Spaliły się jednak świnie ukryte przed Niemcami w przemyślnych schowkach na terenie posesji. Policja przybyła w pobliże pożogi i ukryła się pod mostem na rzece Dęba, posyłając jedynie wartę chłopską.

Coraz częściej bandyci odwiedzali dom Pietrasów w Woli Wadowskiej. W maju 1943 roku Stanisław Pietras podjął pracę w kopalni węgla „Jadwiga” pod Orłowem na Zaolziu, ale ponieważ praca ta była bardzo ciężka, uciekł stamtąd i w połowie czerwca powrócił do domu. Tu dowiedział się o śmierci Idzika i o tym, że Kosieniak wraz z Muchą stworzyli bandę, obaj mordując i rabując wokoło. We wsi Suchy Grunt pobili ostatnio okrutnie matkę i córkę, żądając pieniędzy za sprzedanego niedawno konia. W innym domu zamożny Michał Pikul napadnięty przez bandę, zdołał uciec z domu.

W dwa dni po powrocie Stanisława Pietrasa bandyci zjawili się w jego domu. Odpowiadano o napadach np. na dom zamożnego rolnika Józefa Saternusa. Ten zabarykadował się w domu, nie złożył również żadnego okupu.

W tym czasie do wsi zaczęły docierać listy od więźniów z Oświęcimia, wywiezionych tam z Małca i Jam. 7 listopada 1942 roku Pietras, znając nieco język niemiecki, pomagał odpisywać na listy, które zawsze brzmiały lakonicznie i pisane były według schematu: „Moja kochana żono! Donoszę Ci, iż jestem zdrowy, powodzi mi się dobrze! Poślij mi suchego chleba, cebuli i czosnku. Oświęcim”.

Stanisław Pietras, wówczas zaledwie dwudziestoletni, dowiedział się od Kosieniaka o okolicznościach śmierci Idzika. Według tej wersji - bezpośrednio przed zabójstwem - obaj pokłócili się i Idzik. zdenerwowany już mocno, zamierzał strzelić do leżącego na słomie Kosieniaka, ale ten chwycił go za rękę i krzyknął: „Wojciu, Wojciu, co robisz?”

Następnie, widząc wściekłość Idzika, wydobył swój pistolet i pierwszy strzelił. Opowieści tej nie sposób dać wiarę. Kosieniak najwidoczniej pragnął usprawiedliwić się. Poza tym jego wersja jest sprzeczna z przytoczonym uprzednio opisem wydarzenia naocznego świadka, Amsterdama, w książce „Dzieci oskarżają". Tam właśnie znalazły się słowa Idzika, skierowane do Kosieniaka: „Stasiu, daj tej pannie spokój i nie ruszaj jej!”. Chodziło o jeszcze jeden przykład napastowania dziewczyny przez zbójeckiego herszta.

Kosieniak opowiadał wtedy wiele o swojej rodzinie. Mucha dowiedział się, że jego siostra zmarła w Niemczech, jej gospodyni przysłała metrykę zgonu. Julian Mucha wpadł w rozpacz, gdyż wiedział, że stało się to przez niego. Narastała w nim nienawiść do Wojciecha Puły, który niegdyś złożył w policji meldunek. Donosił, że za mało zapłacili mu za papierosy i tym właśnie sprowadził nieszczęście na rodzinę Muchy. W domu Pietrasa odgrażał się Pule; mówił, że to przez niego został bandytą. „Zginę ja dziś, ale on jutro, zginęła moja siostra, zginie i jego córka” - mawiał często.

W domach ludzie opowiadali o okrutnych poczynaniach bandy, o gwałtach dokonywanych na kobietach. Teraz cała okolica była we władaniu Kosieniaka. Już nikt nie miał odwagi sprzeciwić mu się, jak to robił dawniej Idzik. Niektóre ofiary jego gwałtów zachodziły w ciąże. Ojcowie odwozili je do szpitala położniczego w Krakowie, tam prawdopodobnie w tajemnicy rodziły się dzieci. Inne usuwały ciążę. Niektóre z nich umierały w wyniku nieudolnych, domowych zabiegów.

Kosieniak i jego ludzie coraz częściej przychodzili do Pietrasów głodni i zmarznięci. Ci bali się tych odwiedzin, skoro za pomoc udzieloną bandzie groziła kara śmierci. Nie odważyli się jednak powiedzieć Kosieniakowi, że nie życzą sobie jego wizyt. Natomiast syn Pietrasów - Stanisław napisał w tajemnicy przed rodziną list, w którym zawiadomił posterunek w Wadowicach Górnych o wizytach Kosieniaka w ich domu.

W tym czasie dom Pietrasów odwiedzał często pewien partyzant pochodzący z kieleckiego. Liczył 35 lat, był wykształcony, znał dobrze język niemiecki i należał do organizacji podziemnej. Mówił, że się ukrywa. Wiele razy nocował u Pietrasów. Czuł się tu względnie bezpieczny, bo dom stał na uboczu i okalały go głębokie rowy.

10 lipca 1943 roku po Żniwach, gdy zboże stało jeszcze na polu, Pietrasowie z samego rana wyjechali wozem na targ w Mielcu. Syn pozostał w domu i rozmawiał z gościem, owym człowiekiem z kieleckiego. Uczył on Stanisława języka niemieckiego. Nagle w drzwiach ukazała się zapłakana matka, mówiąc że, policjanci zawrócili ich z drogi i że są już na podwórzu. Dodała też szybko, że komendant policji pytał, czy bywa u nich Kosieniak i czy może akurat jest. Kobieta zaprzeczyła nie wiedząc, że syn w liście zdradził już ten fakt policji. Za kłamstwo komendant uderzył ją w twarz. Stanisław zdążył ukryć się w drugim mieszkaniu (wystrzegał się, gdyż uciekł z robot w Niemczech). Stamtąd obserwował, co się dzieje. Policjanci weszli do pokoju, gdzie na przypiecku siedział obłąkany żebrak Kazimierz Kucy. Gdy policjant przystawił lufę pistoletu do jego piersi, żebrak odepchnął mu rękę, mamrocząc pod nosem: „Nie wolno bratku, nie wolno”. Komendant domyślił się, że to nie bandyta, zapytał więc o Stanisława. Żebrak powiedział, że młody Pietras wszedł do komory. Słysząc to Stanisław wyszedł z ukrycia i przywitał się z policjantami. Powiedział, że często bywają tu Kosieniak i Mucha. Komendant Policji wydał mu polecenie, by natychmiast zawiadomił posterunek, gdy zjawią się bandyci. Wychodząc policjanci zabrali przybysza z kieleckiego, ale potem puścili go wolno. Nie zjawił się już więcej u Pietrasów. Aby zmylić czujność Kosieniaka, policjanci zabrali Pietrasów na posterunek. Spisali protokół, że ktoś doniósł o pobycie bandy w ich domu.

Bandyci grasowali wtedy znów w okolicach Dunajca. Po powrocie odwiedzili dom Pietrasów i usłyszeli, że wskutek czyjegoś donosu szukała ich tu policja. Gospodarze mieli nadzieję, że ta wiadomość odstraszy bandytów. Ale wybieg na nic się nie zdał.

Wkrótce po tych wydarzeniach kilku chłopów porozumiało się z policją, że zastrzelą Kosieniaka i Muchę. Latem 1943 roku policja wraz z sześcioma chłopami urządziła zasadzkę przy drodze do Malca, którą bandyci mieli wracać ze wsi Brzezówka. Zaczajono się w gęstych zaroślach. Księżyc jasno świecił. Około północy nadeszli Kosieniak i Mucha, ale gdy zbliżyli się na odległość około piętnastu metrów, komendant policji wydał rozkaz, by nie strzelano. Bandyci spokojnie przeszli, a policja odjechała. Chłopi bali się później, by Kosieniak nie mścił się na nich, bo przecież on miał swoich wywiadowców, którzy za pieniądze dostarczali mu informacji. Była to ostatnia zorganizowana zasadzka.

Przedwczesna była radość Kosieniaka z odejścia Guzdka do Mędrzechowa. Guzdek bowiem z odległej o kilkanaście kilometrów miejscowości dokonywał dość często wypadów w okolice Jam, głównie po to, by urządzać obławy na Żydów. Widywano Guzdka z policją granatową i Niemcami, którzy mając widocznie jakieś sygnały, wpadali do domów położonych na skraju wsi, przy lesie. Czatowali także przy drogach.

Jedna z takich ekspedycji omal nie zakończyła się ujęciem Muchy i Kosieniaka, za którymi Guzdek podążał stale jak cień. W odwet, Kosieniak przyrzekł sobie, że nie pozostawi żandarma w spokoju. Rabunki nad Wisłą w okolicach Mędrzechowa powtarzały się, ale trudno dziś ustalić, które były dziełem Kosieniaka i po których to Kosieniak drwił sobie z Guzdka. Mówił, że ten, zawiadomiony wieczorem o pojawieniu się bandy w rejonie Mędrzechowa, zjawił się dopiero nad ranem z liczną sforą policjantów. Kosieniak przemyśliwał stale nad tym, jak wciągnąć Guzdka w zasadzkę.

Stanisław Pietras często spotykał teraz Kosieniaka i Muchę w domu Józefa B. w Małcu. Ten dom też stał na uboczu. Gospodarze, w starszym już wieku mieli dwie córki, 19-letnią Honoratę i 17-letnią Marię. Byli to ludzie zacni, więc bandyci czuli się u nich bezpiecznie. Podobno w ich domu leczył się kiedyś ranny Kosieniak.

15 września 1943 roku odbywało się wesele w domu Marcina Witaszka, którego żoną była siostra znanego już czytelnikom Jana Kulpy z Woli Wadowskiej. Razem z gośćmi bawili się również Kosieniak i Mucha. Gdy pojawili się, zaczęli pytać o młode dziewczęta. Ktoś skierował ich do domu Józefa Kupca, we wsi Suchy Grunt, stojącego już na granicy z Wolą Wadowską.

Bandyci wtargnęli nocą do domu, ściągnęli z łóżka 17-letnią Marię i usiłowali wywlec na podwórze. Matka w obronie córki rzuciła się na Kosieniaka. Ten upadł na podłogę. Dziewczyna, korzystając z zamieszania wpadła do drugiego pokoju, otworzyła okno i pobiegła w stronę wsi. Za uciekającą strzelił Mucha, na szczęście niecelnie. Bandyci pobili jej rodziców kolbami pistoletów. Zbudzona ze snu 13-letnia Józefa stanęła w obronie matki. Kosieniak uderzył ją pistoletem w twarz, zalała się krwią. Józef zdołał uciec, jego żona nieprzytomna upadła na podłogę. Opuszczając dom napastnicy strzelali w sufit.

Poranionych przewieziono do lekarza w Szczucinie. Kiedy wóz z rannymi znalazł się na rynku miasteczka, zbiegli się mieszkańcy, pytając o okoliczności zajścia. Trudno zrozumieć przyczyny, dla których tak bestialsko potraktowano znane z zacności małżeństwo. Po tych wydarzeniach cała okolica drżała ze strachu przed Kosieniakiem. Teraz wszyscy pojęli, że to Idzik hamował okrucieństwo zwyrodniałego Kosieniaka.

Amsterdam pisze we wspomnianej już książce „Dzieci oskarżają” na str. 71: „Chłopcy z lasu przychodzili do naszych bunkrów z wódką i tu jedli. Na zimę odeszli. Wiosną zaś wrócili do nas i zbudowali dla siebie osobną kryjówkę. Ojciec mój i kilku Żydów zamieszkało z nimi w tej kryjówce. To był chyba jedyny bunkier, jaki mieli. To tu zginął Idzik. Żydzi bardzo lubili Idzika, mówili mu: wujku. Było tu dużo młodych, ładnych Żydówek. We wrześniu 1943 roku mój wuj Żyd, wybrał sic do wsi po prowiant. Wszedł do mieszkania, ale na podwórzu postawił strażnika. Wtem ktoś napadł na strażnika i zabrał mu karabin. Wuj usłyszawszy krzyki wypadł z mieszkania i wtedy został raniony z karabinu. Udało mu się wrócić do lasu. Aby opatrzyć ranę, ojciec i jego siostra poszli na wieś po bandaże. Pod którymś domem postrzelił ojca ten bandyta, który przedtem zabił ciotkę w lesie. A potem ów bandyta dobił ojca strzałami, które było słychać w lesie”. Kiedyś John Amsterdam poszedł z kolegą do domu Jana i Bronisławy Pisarczyków z Woli Wadowskiej w przysiółku Zaurze. Tu jakiś mężczyzna zranił Johna w rękę. Brat Johna, Mendel i siostra poszli dalej, do Małca i na podwórzu Marcina Rysia spotkali Kosieniaka. Kosieniak poznał Mendla Amsterdama Żyda, który strzelił do niego po zabójstwie Idzika. Z zemsty Kosieniak zabił go teraz i zabrał karabin. Zwłoki zabitego wyniesiono za zabudowania.

O wydarzeniu tym opowiadał Kosieniak w domu Bartyzela. Tam bandyci myli zakrwawione ręce.

Kosieniak w rozmowach z nieznajomymi chłopami podawał się za partyzanta, częstował papierosami i żegnał się zwykle słowami: „Jeszcze Polska nie zginęła”.

Z racji takiego złudzenia banda Kosieniaka zwiększyła się o jednego Rosjanina. Przez okolice Dąbrowy przewinęła się duża liczba Rosjan, zbiegów z obozów w Niemczech. Szli na wschód, wstępowali do domów prosząc o chleb, o pokazanie bezpiecznej drogi, omijającej posterunki i miasta. Na polnej ścieżce obok domu Pietrasów jeden z jeńców radzieckich spotkał Kosieniaka. Po rozmowie, jeniec wstąpił do bandy, myśląc, że ma do czynienia z partyzantami. Wszyscy przybyli do Pietrasów, gdzie Rosjanin zdjął stary zniszczony mundur i wdział odzież Stanisława. Rosjanin przedstawił się jako Wasyl. Wiele opowiadał wtedy i o nowej, potężnej broni - katiuszach. Dopiero później przekonał się z jakim to ma do czynienia oddziałem. A tymczasem Kosieniak i jego podkomendni kontynuowali swój zbójecki proceder.

Bandyci często nocowali w domu B. w Małcu. Pewnego razu pijanemu Kosieniakowi wpadła w oko ich córka. Ściągnął ją z łóżka, wyprowadził na podwórze. Chcąc bronić córki, wybiegli za nim z domu rodzice i siostra. Kosieniak krzyknął, że mają wrócić i strzelił w ich kierunku. Zawrócili do mieszkania. Kosieniak zgwałcił dziewczynę. Od tego czasu zmuszał ją często do współżycia, nie wstydząc się domowników.

Niedługo banda Kosieniaka zapisała na swym koncie nowe zbójeckie wybryki.

Jakub P. wydawał swą córkę Apolonię za mąż. Wieczorem nieproszeni - Kosieniak, Mucha i Wasyl zjawili się na weselu. W czapki mieli wetknięte czerwone duże 1iście dębów włoskich. Wasyl tańczył kozaka. Orkiestra grała im marsza, za który zgodnie ze zwyczajem, honorowo zapłacili. Ponieważ coraz więcej pili, przerażeni goście zaczęli uciekać. Kosieniak tańcząc z siostrą panny młodej śpiewał:

Czy to na góreczce, czy to na dolinie

Gdzie mnie kula trafi, tam mnie śmierć nie minie.

Nie będzie, nie będzie mamusia wiedziała.

Gdzie się moja krewka będzie rozlewała.

Po tygodniu spotkał ich Władysław Pietras w domu B. Była niedziela. Bandyci byli już pijani. Około godziny piętnastej, posłali B. do Pietrasów po wódkę. Nie było tam jednak alkoholu. Tymczasem Kosieniak urządził Wasylowi egzamin z obrabowywania bogaczy. Chciał, by Rosjanin pomagał w rabunkach. Ponieważ jednak nie przyniesiono wódki, Kosieniak próbował z kolei posłać Stanisława Pietrasa do domu Puły, ale ten odmówił, utrzymując, że już wystarczająco dużo wypili. Kosieniak nie prosił go więcej, pożegnał się ze wszystkimi i wyszedł. Kiedy zbliżył się do bramy płotu, wsparł lufę karabinu o żerdź i wycelował w Pietrasa. Mucha dopadł go i poprosił o rozwagę. Kosieniak odłożył karabin. Pietras schronił się wtedy u kolegi, a gdy wrócił po pewnym czasie do swego domu, Kosieniak nadal awanturował się i sierdził, że nie przyniesiono mu wódki.

Kosieniak pijany w sztok, zażądał, aby obudzono śpiącego już Stanisława, gdyż chce z nim porozmawiać. Mucha poszedł na strych, gdzie zazwyczaj sypiał Stanisław, ale tym razem nie było go tam. Odszukał dopiero go na piecu i perswadował, by Stanisław dobrowolnie poszedł do Kosieniaka.

W koszuli i boso zjawił się Pietras w komorze, gdzie sypiał Kosieniak i próbował wytłumaczyć mu, iż wódki nie przyniósł dlatego, że B. prosiła, by już nie podawać więcej alkoholu, już i tak bardzo pijanym. Kosieniak pytał zaczepnie, czy bardziej zależy mu na B., czy na nim. Pietras zapewniał, że oczywiście zależy mu na dobrych stosunkach z Kosieniakiem i jego kolegami.

Wtedy udobruchany Kosieniak wyciągnął jeszcze dwa litry wódki i znowu pił. Pod wpływem kolejnej porcji alkoholu wymierzył w Pietrasa z pistoletu, ale obecna tam wtedy stara Muchowa, która odwiedzała ostatnio dom Pietrasów dla zobaczenia się z synem, podbiła mu rękę i Stanisław zdążył uciec w pole. Wrócił dopiero rano, gdy bandyci jeszcze spali. Wtedy to po raz pierwszy pomyślał o tym, by zabić Kosieniaka.

Do córki właściciela pobliskiego sklepu, szesnastoletniej dziewczyny chodził wtedy w konkury Feliks Ogorzałek z Woli Wadowskiej. Mucha chował od dawna urazę do sklepikarza. Bandyci pozostawali jednak w dobrych stosunkach z Feliksem. Wyświadczył im niejedną przysługę, przywoził im między innymi z Krakowa materiały, o które prosili. Mimo tej znajomości, chcąc jak to tłumaczono - dokuczyć właścicielom sklepu - zgwałcili narzeczoną Feliksa, a podczas plądrowania sklepu i domu, Kosieniak uderzył jej ojca rewolwerem w głowę. Przedtem zdarzyło się, że Feliks Ogorzałek przywiózł jakiś towar i wstąpił do Pietrasów, pytając, gdzie są chłopcy. Pietrasowa wskazała dom. Za ujawnienie tajemnicy ukarali ją po swojemu. Przychodzili stale po kury, aż wszystkie zabrali.

Mucha i Kosieniak, wszedłszy do domu pewnego rolnika, zastali jego żonę leżącą w łóżku. Sprawiała wrażenie konającej. U jej wezgłowia paliła się gromnica. To rodzina, przejrzawszy zamiary Kosieniaka, upozorowała ciężką chorobę matki. W izbie obecni byli sąsiedzi, Kosieniak domyślił się, że gospodyni chce go wywieść w pole, wylał na głowę leżącej dwa wiadra wody. Następnie polecił Wasylowi przynieść jeszcze dwa wiadra wody i ponownie wylał ich zawartość na nią. Gdy zbierał się po raz trzeci do powtórzenia tej czynności, kobieta podniosła się z łóżka. Kosieniak wyjął wódkę z kieszeni i podał jej napełniony kieliszek, ale nie chciała go wypić. Wymierzył wtedy do niej z rewolweru. Gdy wypiła, zapytał, czy lepiej się czuje. Odparła, że lepiej. Wówczas stwierdził cynicznie, że gospodyni zawdzięcza mu życie, bo gdyby nie on i spora ilość wody to byłaby umarła. Ponieważ Wasyl stał w izbie z przyniesioną wodą, Kosieniak wylał ją znowu na nią, a potem wyprowadził jej córkę na dwór i zgwałcił.

Nic dziwnego, że każda wieść o zbliżaniu się bandy wywoływała popłoch wśród kobiet, które kryły się, opuszczając mieszkania. Rozjątrzeni przybysze mścili się na pozostałych sprzętach, strzelali do wietrzonych pierzyn.

Różne bywały zachcianki Kosieniakowych rabusiów i awanturników. Kiedyś herszt spotkał w lesie znanych sobie muzykantów, którzy przyjechali po chrust. Mieli go już trochę na wozie. ale zaraz musieli zrzucić na rozkaz Kosieniaka. Znalazł dla nich piłę u robotników leśnych i kazał ścinać grube drzewa. Czasem, spotkanego w lesie chłopa częstowali bandyci wódką i kiełbasą, nawiązywali przyjazne stosunki i rozmowy. Taki pozorny kaprys miał swój głębszy sens: po prostu chcieli się czegoś dowiedzieć.

Pewnego razu szli bandyci wałem rzeki Breń koło wsi Brzezówka. Dwaj wartujący chłopi zapytali, kto idzie. Kosieniak złapał ich za baty i wepchnął do koryta rzeki Breń. Musieli wędrować w wodzie do pasa około kilometra. To była kara za próbę wylegitymowania.

Lubił Kosieniak wędrować ze swoją bandą po okolicznych wsiach. Przechodząc przez Radgoszcz, usłyszeli w jednym z domów muzykę i bez wahania wstąpili. Okazało się, że to sołtys grał ze swymi synami. Sama muzyka bandytów nie interesowała. Zaczęli po swojemu wydziwiać „Cóż to za muzyka bez panien?” Zabrali jednego z chłopców i wkrótce przyprowadzili dziewczyny. Po jakiejś parodii zabawy wyprowadzili je przed dom i swoim zwyczajem zgwałcili w kopie słomy.

Podobnie postępowali z kobietami zbierającymi jagody w lesie, przy czym Kosieniak udawał obcokrajowca, a Mucha tłumacza. Często obierali sobie z góry ofiary zbójeckich zapędów. Przyszli do Małca, pytając o córkę gospodarza i z góry zapowiadając, że nie wierzą w jej nieobecność. Po przetrząśnięciu domu, już zabierali się do odejścia, gdy przebiegły Kosieniak zajrzał do dużego pieca. Gdy znalazł w nim poszukiwaną, wszystko odbyło się według znanego już scenariusza. Przykład herszta działał na jego podkomendnych. Mucha starał się też dorównywać szefowi, a znajomość terenu ułatwiała mu penetrację i cały proceder.

W grudniu 1943 roku Kosieniak. Mucha i Rosjanin wyszli z lasu z Dulczy i dotarli do jednego z gospodarzy w Małcu. Był to już wieczór i dopiero po dłuższej chwili im otworzono. Kosieniak zaczynał wizytę od spenetrowania odwiedzanych pomieszczeń. Zaglądał do komór, gdzie były umieszczane skrzynie ze zbożem i beczki z kapustą. Miał przy tym Stanisław Kosieniak swoje zwyczaje, od których nie odstępował. Nigdy np. nie pił wódki pierwszy, gdy go poczęstowano.

Był też zupełnie trzeźwy, gdy w jednej beczce znalazł ukrytą dziewczynę, a to samo powtórzyło się przy spenetrowaniu drugiej beczki. Obu kobietom kazał wyjść, a potem dając upust swojej złości, zaczął im ubliżać. ,.Wy rudzielce. wy małpy szkaradne...!” Przyjęty te wymysły w milczeniu. Cały incydent zakończył się dla nich pomyślnie. Herszt zniechęcony ich bierną postawą, machnął ręką i opuścił nieciekawy dla siebie dom. Skarżył się swoim kompanom. ze panny nie zaimponowały mu urodą, dlatego też zostawił je w spokoju.

Tymczasem w okolicy wytworzyła się psychoza wszechobecności Kosieniaka. Prowadziło to do tragicznych spięć. W grudniu 1943 roku w dzień świąteczny ze Szczucina jechali na rowerach policjant Kukla i Paul Prescher. Koło szkoły w Małcu natknęli się na idących mężczyzn: Stanisława Saładygę z Brzezówki i Stanisława Dzięgiela z Radwana w powiecie dąbrowskim. Zapytani, co tu robią, powiedzieli, że idą do kierownika szkoły Kuznowicza.

Niemiec sięgnął do kieszeni Saładygi, a ten nagłym ruchem obalił Preschera na ziemię. Wtedy Kukla strzelił do niego i do Dzięgiela, kładąc obu trupem. Zaraz potem policjant z Prescherem wpadli do szkoły i Kuznowicza skrępowali powrozami. Żonie kierownika udało się wytłumaczyć, że nie znają żadnego z zastrzelonych. Skończyło się na poleceniu zakopania zwłok zamordowanych tuż obok szkoły. Dopiero po wojnie rodziny dokonały ekshumacji i pochowania prochów ofiar na cmentarzu w Szczucinie.

Wieści o takich morderstwach docierały do bandy Kosieniaka, która nie zaprzestała swego awanturniczo-rozbójniczego procederu. W czasie najścia na któryś z domów zdarzyło się, że nagabywana dziewczyna odmówiła przejścia do innego mieszkania. Oparła się nogą o próg tak zdecydowanie, że Kosieniak upadł na podłogę. Rozwścieczony kazał kobietę rozebrać do naga i oblać zimną wodą. Potem, ubrana w odświętny strój musiała z nim przejść do drugiego pokoju.

Mnożyły się wypadki gwałtów. Adam Pikul, medyk z Radgoszczy udzielał pomocy jednej z ofiar brutalnej przemocy bandytów. Opowiadał, jak to skruszony Kosieniak zdjął pierścień i włożył na palec skrzywdzonej dziewczyny. Podobno klejnot wspaniale błyszczał w mroku. Herszt lubił precjoza i nosił stale sześć pierścieni na dwóch palcach lewej ręki. Chwalił się tym bogactwem, gdy dołączył do grupy Idzika.

O rodzinie Idzików miał zwyczaj mówić: „Dobre ludzie”. Podobnie oceniał Magdalenę i Piotra Pietrasów, określając ich: „Złote ludzie”. Natomiast w swojej klasie ocen wrogo odnosił się do chłopów z Jam. Stale odgrażał się mieszkańcom tej miejscowości. Nadal był Kosieniak postrachem okolicznej ludności. Kiedyś zaprosił Franciszka i Stanisława Pietrasów do domu Józefa B. w Małcu. Mieli tam beczkę piwa i popijali. Ich córka B. wyszła z domu, stroniąc od takiego towarzystwa. Kosieniak próbował odszukać dziewczynę, znalazł ją w zabudowaniach gospodarczych i usiłował zgwałcić, a że broniła się ze wszystkich sił, bił ją kijem. Ojciec próbował bronić córki, ale Kosieniak uderzył go w głowę rewolwerem. Następnie chwycił karabin i strzelił w sufit, gasząc tym strzałem lampę. Mucha złapał Kosieniaka za kołnierz i zanurzył mu głowę w cebrzyku. Dziewczyna słysząc strzał uciekła.

W dziewięć dni później Stanisław Pietras spotkał się z Kosieniakiem i Muchą w domu Józefa B. Bandyci urządzili tu parodię konferencji teherańskiej. Kosieniak wystąpił jako premier angielski Churchill, Mucha jako prezydent USA - Roosevelt, Wasyl jako Stalin.

Po tej „zabawie" bandyci chcieli zanocować, ale gospodyni odmówiła im kwatery, tłumacząc, że rano przyjedzie tu ze zbożem sąsiad i będzie je młócił w ich stodole. Bandyci poszli więc do Jana Pietrasa. Obserwował ich Jan B. i o świcie zawiadomiono policję w Radgoszczy, Dąbrowie Tarnowskiej i Szczucinie. Po południu Niemy wraz z policją granatową zaczaili się w głębokim rowie, oddalonym od zabudowań o 150 metrów. Kosieniak był czujny i w porę zauważył przez okno dwóch policjantów idących w kierunku domu. W chwilę potem, zaatakowali oni obstawę granatami. Wywiązała się strzelanina. Bandyci wycofali się. Podczas odwrotu karabin Wasyla nie wypalił, gdyż był celowo uszkodzony przez kompanów, którzy zbytnio nie dowierzali Rosjaninowi. I tym razem zdołali dopaść lasu. W czasie ucieczki jeden padał i czynnie osłaniał towarzyszy, potem drugi padał i znów osłaniał cofających się. Jak widać znali oni pewne reguły wyszkolenia bojowego.

Niemcy i policjanci ścigali bandytów tylko na brzegu lasu. Następnie wrócili do domu Pietrasów. Jeden z oficerów pchnięciem bagnetu w pierś zabił Jana Pietrasa, a synową wysłano do obozu w Płaszowie.

Nazajutrz przyjechała do wsi policja z Dąbrowy Tarnowskiej. Z domu Pietrasów zabrali cały inwentarz, a kiedy wszystko załadowano do samochodu, położyli zwłoki siedemdziesięcioletniego gospodarza na stole, przynieśli kilka snopków słomy i podpalili dom.

Kosieniak podejrzewał, że o pobycie bandy u Jana Pietrasa zawiadomił policję Jan B. z Małca, przez żonę spokrewniony z Idzikiem. Oświadczył więc rodzinie B., że wypowiedzianą bandzie wojnę przegrali i są jakby w niewoli, z której muszą się wykupić kwotą 10 tysięcy złotych. Ma to być odszkodowanie za zgubiony przez Kosieniaka płaszcz, za porzuconą przez Wasyla teczkę z harmonijką ustną, maszynką do golenia i amunicją. Wszystko to, dodawał, zabrała policja.

Jan B. nie lekceważył tego ultimatum. Sprzedał 150-kilogramowego tucznika za 5 tysięcy złotych. Podobnie uczynił Józef B. i zdobyte 10 tys. złotych posłali Kosieniakowi. Musieli to zrobić z zachowaniem wszelkich środków ostrożności, gdyż Kosieniak wolał nie zbliżać się do wsi, podejrzewał, ze B. ma broń, a noce spędza na posterunku w Radgoszczy.

Przyszedł jednak Kosieniak do domu Józefa B., a odszedł zabierając córkę gospodarzy Marię, u Leona Woźniaka „zarekwirował” pierzyny i wycofał się do lasu w Jamach. Po dwu dniach zwolnili zatrzymaną. ale znowu odwiedzili jej dom któregoś wieczoru. Lubili bandyci obrzędowe ceremonie. Kazali domownikom klękać i podnosząc dwa palce przysięgać. że już więcej nie zdradzą Kosieniaka i jego kompanów. Maltretowali przy tym gospodarzy, obrabowywali ich z kur i gęsi.

Stanisławowi Pietrasowi zabronili bywać w tym - jak określali - domu zdrajców. Grozili, że z tego domu pozostanie komin i garść popiołu, a gospodarze zginą tak, jak ich sąsiad Jan P. Niegdyś Idzik płacił rodzinie B. za pranie bielizny i dał im zegarek i inne wartościowe rzeczy. Kosieniak wszystko to zrabował i sprzedał po niskie cenie.

Od walki z policją w zagrodzie Pietrasów, bandyci uważali się za „potęgę”, gdyż aż dwudziestu policjantów nie mogło sobie z nimi poradzić. Kosieniak zapowiadał, że echo tej walki znajdzie swoje odbicie w książkach. Tym śmielej więc poczynali sobie, wybierając się do Dulczy Wielkiej na wesele u gospodarza Stopy.

Bawili się hucznie. Jednakże po godzinie, goście przerażeni ich obecnością opuścili uroczystość. Bandyci zatrzymali jednak dwie druhny. Kosieniak zgwałcił jedną na łóżku, Mucha drugą na podłodze. Następnie polecił Wasylowi aby dopilnował dziewczyn, a sami wraz z muzykantami udali się do drugiego domu po wódkę. Druhnom udało się jednak zbiec.

Kosieniak i Mucha, wracając z wesela, wstąpili po drodze do jednego z domów w Dulczy Wielkiej. Mucha oświadczył gospodarzom, że chce spędzić noc z ich córką. Rodzice zabrali więc z łóżka jej małą siostrzyczkę bojąc się zatargu z pijanym bandytą.

Gwałtów dopuszczali się bandyci także w sąsiedniej Radgoszczy. Chełpili się cynicznie, że już im wszystkie panny zbrzydły, a po świętach Bożego Narodzenia będą gwałcić tylko te, które nie ukończyły jeszcze szesnastu lat.

Byli niewątpliwie zwyrodnialcami, zdradzającymi wyraźne cechy patologiczne. Lubowali się także w szczegółowych opowieściach o swych erotycznych ekscesach. Chlubili się swymi przestępczymi czynami, nawet w obecności ofiar i ich krewnych. Bywało, że Kosieniak kazał ludziom tańczyć nago przy wtórze gry na ustnej harmonijce.

Miejscowa ludność żyła w ciągłym strachu. 28 listopada 1943 roku Stanisław Pietras znalazł się w Wadowicach Górnych. W tym dniu odbywał się tu tzw. przegląd koni. Pietras miał nadzieję, że spotka w drodze komendanta posterunku. Chciał z nim porozmawiać, ale bał się wstąpić do niego, bo ktoś mógłby o tym donieść Kosieniakowi. Wreszcie spostrzegł policjanta na drodze i podjechał do niego konno. Skarżył się wtedy, że musi u siebie gościć bandytów i postanowił ich zgładzić. Komendant poradził mu, by zabił bandytów we śnie. Przedtem powinien w jakiś sposób zdobyć ich zaufanie. Może na przykład upozorować. że przyłączył się do bandy i pójść z nimi na jakąś wyprawę.

W powrotnej drodze z Wadowic Górnych Pietras rozmyślał nad sposobem realizacji planu. Wiedział, że Kosieniak ma bardzo lekki sen. Jest czujny i niełatwo go podejść. Kiedy był jeszcze małym chłopcem, słuchał rozmów jakie prowadził jego ojciec z jednym z sąsiadów, na temat snów. Ojciec tłumaczył wtedy, że ten kto ma bardzo czujny sen, zbudzi się natychmiast na odgłos zbliżających się kroków, ale bardzo szybko potem zasypia, gdy podejrzane odgłosy ucichną. Pietras zapamiętał to sobie. Stanisław Pietras po powrocie do domu zobaczył, że Mucha śpi na piecu, a Wasyl leży na łóżku. Pomyślał więc, że jest okazja, by dopaść Kosieniaka samego, w osobnym pomieszczeniu zwanym komorą. Kosieniak był mocno pijany, ale nie spał. Pietras szybko wrócił do kuchni.

Do domu Pietrasów przychodziła często matka Muchy. Kosieniak prosił ją, by zaprzestała tych wizyt, bo ktoś może ją zauważyć i domyśli się, że idzie na spotkanie z synem. Muchowa zlekceważyła jednak to ostrzeżenie, nadal w biały dzień odwiedzała syna i tylko przezornie korzystała z drogi przez las. Przychodziła tu często ze swym młodszym synem Józefem. Podburzała najstarszego syna, członka bandy, przeciwko wsi Jamy. Sama pochodziła z tej właśnie wsi, ale ukrywała się w Woli Wadowskiej u znajomych. Ludzie bali się jej, nie lubili starej kobiety. Groziła, że gdyby Julian zginął, doniesie policji, że Pułowie ukrywają broń.

17 grudnia bandyci cały dzień przebywali w domu Pietrasa. Kosieniak zaproponował wtedy Stanisławowi, by poszedł z nimi na wyprawę rabunkową, gdy zapadnie zmrok.

Gdy Pietras wyraził zgodę, wręczył mu karabin. Nauczył też go obchodzić się z bronią i następnie wszyscy ruszyli drogą wzdłuż potoku Łoś i wałem nad rzeką Upust. U ujścia Upustu do rzeki Breń, Kosieniak częstował wódką. Pietras zdjął karabin z ramienia i ukradkiem celował w Muchę, starając się zarazem mieć na linii ognia i Kosieniaka. Ale ponieważ niezbyt wierzył w powodzenie przedsięwzięcia, zrezygnował ze swych zamiarów. W końcu ruszyli w dalsza drogę. Teraz Mucha szedł pierwszy, za nim Kosieniak i na końcu Pietras. Pietras znów zdjął karabin i mierzył w Kosieniaka. Było na szczęście ciemno i nikt tych gestów nie zauważył. Nie wiedział też, że iglica karabinu była przezornie przez Kosieniaka spiłowana, tak, że nie można było strzelać z tej broni. Nie zdecydował się wtedy na ostateczny krok, bo nie wierzył, że celnie strzeli. Wiedział, że w razie niepowodzenia zginąłby śmiercią męczeńską.

Pod Zabrniem na wale rzeki Breń spotkali jakiegoś chłopa, zatrzymali i spytali, kto w okolicy ma dużo pieniędzy. Przerażony chłop odpowiedział, że najbogatszy jest sołtys Morytko. Kosieniak kazał prowadzić do niego. Na podwórzu Morytki Wasyl stanął na straży i pilnował chłopa. Morytko zaskoczony w domu i uderzony rewolwerem w twarz, upadł na ziemię krwawiąc. Kosieniak przygasił lekko lampę i polecił Pietrasowi, aby pilnował leżącego, a sam z Muchą wszedł do drugiego pokoju szukać pieniędzy. Zabrali stamtąd skóry i płótno, przeznaczone na nagrody dla gospodarzy wywiązujących się z kontyngentów. Pietras próbował pocieszać zrozpaczoną Morytkową, ale Kosieniak zabronił mu rozmawiać z napadniętymi.

W pewnej chwili Mucha dostrzegł światło w stajni. To córki Morytków doiły krowy, nie wiedząc nic o napadzie. Mucha przyprowadził je przed oblicze Kosieniaka, który zaproponował, by je zgwałcić w mieszkaniu. Pietras nie zgodził się jednak na to. Wór z łupem wyrzucili przez okno. Wychodząc słyszeli, jak gospodyni rozpacza, że zabrali im najlepsze ubrania. Kosieniak zawrócił i karabinem uderzył kobietę tak mocno, że złamał jej obojczyk. Była w ciąży. W ciężkim stanie została przewieziona do szpitala w Tarnowie.

Po napadzie na Morytków, puściwszy wolno zatrzymanego chłopa, wstąpili do dużego gospodarstwa i zabrali stąd trochę żywności. Potem odwiedzili jeszcze gospodarza Gromnego i zrabowali mu dziecinne futerko oraz buty. Po skończonej wyprawie pożegnali się ze Stanisławem Pietrasem przed jego domem, gdzie odebrali mu karabin i dali trochę zdobycznej kiełbasy i słoniny.

18 grudnia 1943 roku bandyci znajdowali się wieczorem w swojej melinie. Kosieniak już trochę podchmielony wyciągnął wódkę i wszystkich częstował. Mówił wtedy, że dręczą go jakieś złe przeczucia, że nie będzie już sypiał u Pietrasów. Opowiadał, że kilka dni wcześniej w komorze, gdzie sypiał, nawiedziło go jakieś straszne widmo. Przerażony chwycił krzyżyk na wyłogu bluzy i zapytał, czego widmo żąda. Widmo, nie odpowiedziawszy znikło, a Kosieniak długo nie mógł zasnąć.

Mimo tych obaw i złych przeczuć Kosieniaka, bandyci znowu odwiedzili dom Piotra Pietrasa, ojca Stanisława, w dniu 21 grudnia. W trakcie rozmowy Kosieniak zaproponował, by pójść się zabawić. Odwiedzili dwa domy, zaczepiając młode kobiety. Wtedy to Rosjanin Wasyl w pełni poznał charakter „partyzantów". Korzystając z ciemności odszedł od bandytów. Mucha próbował go wprawdzie szukać, ale na próżno. Rosjanin postanowił rozstać się z nimi na dobre.

Stanisław Pietras, który był również obecny w domu Józefa B., spostrzegł siekierę leżącą pod stołem, Mucha akurat uganiał się za Wasylem i Stanisław pomyślał o posłużeniu się siekierą w swoich planach.

Nazajutrz udali się do Radgoszczy, gdzie mieszkał Władysław Wąż. Przed dwoma tygodniami bandyci byli u niego i kazali przygotować okup w wysokości 5000 złotych. Wąż nie miał takiej sumy, ukrył się więc na strychu. Prześladowcy ostrzelali strych i zabili gospodarza przypadkowym strzałem, który z odległości 300 metrów trafił nieszczęsnego w oko. Rodzina długo nie mogła znaleźć ciała.

Tego samego dnia szesnastoletniej córce Tomasza Lesińskiego - Genowefie, nałożył Kosieniak na plecy karabin i torbę z amunicją i oświadczył, że zabierze ją do lasu, ale dziewczyna, wykorzystując stosowny moment, porzuciła karabin i amunicję, wybiegła do drugiego pokoju i wyskoczyła przez okno. Ukryła się tak szczęśliwie w kopcu ziemniaków, że jej nie znaleźli. Wówczas bandyci okrutnie pobili starych Lesińskich, którzy mieli dać okup w wysokości 2000 złotych. Nie poprzestając na tym, polecili im za parę dni przygotować nowy okup w wysokości 5000 złotych. Wszystkiego tego było jeszcze mało. Kazali napadniętym przygotować 5 litrów bimbru, po który wkrótce przyjdą. Zażądali też, by w czasie tej nieproszonej wizyty była obecna też córka gospodarzy Genowefa. Gdy wracali z tej zbójeckiej wyprawy, we wsi powstał krzyk. Bandyci nie reagowali na wywołany popłoch. Zdążyli się już przyzwyczaić do takiej reakcji na swoją obecność.

Nękany przez nich żądaniami Tomasz Lesiński załadował na 3 wozy żywność, dobytek i drób, zabrał krowy i świnie, wywożąc wszystko do córki Leokadii w Dąbrowie Tarnowskiej. Był przekonany, że banda posunie się do ostateczności i spali mu gospodarstwo.

A tymczasem szajka Kosieniaka poczynała sobie coraz śmielej.

Bandyci odwiedzili wysiedlonego spod Kolbuszowej C., który mieszkał w Radgoszczy. Jego sąsiadem był inny wysiedleniec, który podburzył podobno bandę przeciw C., z powodu jakichś sąsiedzkich sporów. Bandyci pobili C. i jego żonę i zmusili ją, aby rozebrała się do naga. Nie obeszło się bez poniżającej sceny. Odchodząc zażądali 5 litrów bimbru, po który mieli zgłosić się za kilka dni. Teraz natomiast poszli tropić zbiegłego Wasyla, strzelając po drodze swoim zwyczajem do pierzyn, które wietrzyły się na płocie.

W przeddzień wigilii, 23 grudnia Stanisław Pietras był już całkowicie zdecydowany na wykonanie planu likwidacji bandytów. Wszystko dokładnie przemyślał. Zdawał sobie sprawę, że w wypadku niepowodzenia sam zginie. Do śmierci przygotował się już psychicznie. Nie chciał dłużej tolerować bandytów w swym rodzinnym domu, z którego zrobili sobie melinę. Postanowił bronić rodziny, sąsiadów, narzeczonej. Okazji do likwidacji bandytów nie brakło, gdyż Mucha ufał mu z racji ich powinowactwa. Tuż przed świętami Pietras dowiedział się od swojej dziewczyny, że Kosieniak ją zgwałcił.

Nadszedł dzień wigilii Bożego Narodzenia. Stara Pietrasowa wybrała się w odwiedziny do córki. Matka Muchy kręciła się przy piecu. Kosieniak i Mucha, którzy wrócili z wyprawy, dopiero nad ranem położyli się spać w drugim pokoju. Stanisław rąbał drwa. W pewnym momencie z siekierą w ręku wszedł do komory, gdzie spali bandyci. Kiedy otworzył drzwi, Kosieniak obudził się i zapytał, co nowego. Pietras odrzekł obojętnie, że nie wydarzyło się nic godnego uwagi i poprosił o zapałki. Kosieniak podał mu je. Pietras zamierzał uderzyć siekierą, ale w komorze było ciemno i obawiał się, że może chybić celu, wyszedł na zewnątrz.

Bandyci wstali o godzinie dziewiątej. Kosieniak poprosił Stanisława, by ten pojechał do Małca. Tam u niejakiego Mastalerza stały dwie beczki piwa, przywiezione ze Szczucina. Piwo to Feliks Ogorzałek kupił dla bandy. W drodze Pietras odwiedził swego szwagra Józefa Sipiorę. Zwierzył mu się, że zamierza zabić Kosieniaka. Muchę i Muchową. Koło południa pokłócił się z Muchą, poszło o drobny zatarg z dawnych czasów. Zdenerwowany Mucha wyciągnął rewolwer, ale Kosieniak chwycił go za rękę mówiąc, że do dobrych ludzi nie wyciąga się broni. Następnie schował rewolwer do swojej kieszeni.

Przed wieczerzą wigilijną Stanisław dawał paszę bydłu. Kosieniak i Mucha byli dziwnie niespokojni. W biały dzień wyszli na podwórze, jakby obojętne im było, czy ktoś ich zauważy. Chodzili ze Stanisławem do stajni, do stodoły. Stali się nagle dobroduszni. Pietras pomyślał: „Szkoda, że dopiero przed śmiercią tak się zmienili”.

Zapadł wieczór i wszyscy zasiedli do wigilijnej wieczerzy. Nawet Kosieniak łamał się opłatkiem i składał wszystkim życzenia. Stanisław zaprosił na wigilię także narzeczoną. Kosieniak był dla niej uprzedzająco grzeczny, życzył jej wszelkiej pomyślności. W ciągu całego wieczoru wigilijnego Kosieniak i Mucha wstępowali do pobliskich gospodarstw, składali ludziom życzenia. Odwiedzili podobno 15 domów, w tym obejście rodziny B.

Stanisław Pietras opuścił po wieczerzy dom i zanocował u kolegi. 25 grudnia, nad ranem, obaj bandyci wrócili. Zanim położyli się spać, Mucha parodiował mszę katolicką, udając księdza. Narzucił na siebie czerwone przykrycie z łóżka i udawał, że odprawia nabożeństwo. Kosieniak zbliżył się do obrazu Matki Boskiej wiszącego na ścianie i dziękował za to, że pozwoliła mu doczekać, piątego już Bożego Narodzenia w tych wszystkich „walkach". Potem położył się w komorze.

Mucha poprosił, żeby zrobiono mu posłanie w kuchni, na piecu albo w łóżku. Ale Pietrasowa odmówiła wyjaśniając, że mogą go tu zobaczyć sąsiedzi, którzy odwiedzać będą dom w ciągu dnia. Posłuchał jej, poszedł do komory i tam położył się obok Kosieniaka na łóżku, od strony ściany. Dwa rewolwery umieścili między krawędzią łóżka, a siennikiem: dwa karabiny stały przy łóżku, granat spoczywał w wiszącym na ścianie tornistrze.

Rano 25 grudnia Stanisław wrócił od kolegi. Przechodząc obok domu Jeżów spotkał brata Zofii, Władysława i zwierzył mu się. że zaplanował zabić obu bandytów. Władysław życzył mu powodzenia. Kiedy już znalazł się w domu, wszedł najpierw do komory, gdzie spali Kosieniak i Mucha. Pietras wyjaśnił, że przyszedł zabrać ubranie z szafy. Otworzył szafę i biorąc z niej jakieś rzeczy, odsunął ukradkiem zasuwkę ryglującą drzwi prowadzące z komory na podwórze. Po chwili wyszedł. Postanowił, że wejdzie do komory od podwórza przez te odryglowane teraz drzwi po odczekaniu, aż Kosieniak zapadnie w drugi, mocny sen. Drzwi prowadzące na podwórze otwierały się bardzo lekko i cicho. Zasuwka jednak znajdowała się tuż nad łóżkiem, w odległości 40 - 50 cm od głowy Kosieniaka.

Teraz Pietras wyszedł na podwórze, kierując się do innej komory, w której mieścił się warsztat stolarski. Wziął leżącą tam siekierę i zaczął ostrzyć ją pilnikiem. Obmyślał przy tym szczegółowy plan działania. Ojciec zapytał po co przy tak wielkim święcie potrzebna mu siekiera. Odpowiedział, że chce naprawić bryczkę i poszedł do pomieszczenia, gdzie stały wozy. Po chwili zawrócił w stronę domu i oparł siekierę z ostrzem skierowanym w dół o futrynę prowadzących do komory drzwi, gdzie spali bandyci. Sądząc, że Kosieniak już śpi, wrócił do domu i otworzył drzwi do komory. Przekonał się w ten sposób, że obaj bandyci pogrążeni są we śnie. Zbliżył się więc do łóżka Kosieniaka i otworzył ostrożnie drzwi prowadzące na podwórko. Następnie pochylił się lekko i wziął opartą o futrynę siekierę. Cały czas obserwował w napięciu twarz Kosieniaka.

Nie namyślał się długo. Uderzył Kosieniaka siekierą w głowę tak, że ostrze wbiło się w czoło na głębokość 12 cm. Uderzony odrzucił głowę do tyłu. Pietras trzymając mocno stylisko siekiery, próbował ją wyrwać z czoła Kosieniaka, ale nie udało mu się. Wtedy z desperacją szarpnął siekierę z całej siły w górę i tak uwolnionym ostrzem uderzył budzącego się w tym czasie Muchę. Ten oszołomiony snem, zasłonił głowę lewą ręką. Pietras jednym ciosem uciął mu ją poniżej łokcia i zadał ranę w poprzek czoła. Powtórnie uderzył w głowę Kosieniaka zadając nową ranę o głębokości 4 cm. Potem dwa razy ciął Muchę w głowę, ale te dwa ciosy zadał przez pierzynę, gdyż Mucha zdążył się pod nią schować.

W tym czasie Pietrasowa nabierała wodę ze studni na podwórku Zauważyła siekierę opartą o drzwi i trochę ją to zdziwiło. Kiedy wyciągnęła wiadro z wodą, obejrzała się za siebie - nie dostrzegła siekiery. Usłyszała natomiast straszliwy łomot dochodzący z komory. Zaczęła krzyczeć, że mężczyźni się biją.

Pietras ostatnim uderzeniem - jak sądził - zabił Muchę. Ten jednak jeszcze żył lecz była to tylko przedłużająca się agonia. Opuścił siekierę, wszystko poszło pomyślnie. Z kolei chwycił karabin Muchy i wybiegł na korytarz. Dostrzegł Muchową. Dzieliła ich siedmiometrowa izba. Gdy matka bandyty zobaczyła go z karabinem, próbowała uciekać. Nie zdążyła jednak zamknąć drzwi za sobą. Pietras oparł kolbę karabinu o własny brzuch, nie mierząc strzelił do kobiety, która upadła. Nie miał pewności czy żyje, ale nie był w stanie strzelić powtórnie do leżącej. Później zobaczył, że trafił w czoło.

Zapragnął o wszystkim jak najszybciej zawiadomić okolicę. Wybiegł na podwórze i strzelił dwa razy w powietrze. Działo się to około godziny dziewiątej dwadzieścia pięć. Matka Pietrasowa uciekła w stronę studni, krzycząc. Ojciec stał osłupiały. Stanisław, stojąc na podwórzu, wołał wielkim głosem, że nastąpił koniec bandytyzmu, mordów i gwałtów.

Ojciec powiedział do niego: „Synu, dobrześ zrobił, ale czemuś w tak wielkie święto ich zabił?”. Stanisław odpowiedział: „Ten dzień Bóg wyznaczył”. U sąsiada Jakuba Puły wszyscy domownicy wybiegli z chaty, by zobaczyć, co się dzieje. Któreś z Pietrasów zawołało, że bandyci zostali zabici.

Stanisław Pietras pojechał teraz konno na posterunek policji, by zawiadomić o swoim czynie. W drodze spotkał ludzi wracających z kościoła i dzielił się ze wszystkimi nowiną. Wiadomość wywołała wybuch ogólnej radości. Gdy Jakub Puła dowiedział się o wydarzeniu, pognał drogą do Jam, aby podzielić się wieścią ze swymi kuzynami, Walentym i Pawłem Pietrasami. Ci opowiedzieli o wszystkim uzbrojonym chłopom. Chłopska „policja” zaczęła podejrzewać podstęp. Pojechali więc wozami potwierdzić prawdziwość informacji. Wieść o śmierci bandytów rozniosła się w mig po okolicy. Kto mógł, biegł do Pietrasów, aby o wszystkim przekonać się na własne oczy.

Sąsiadka Bartyzelów, dowiedziawszy się o wydarzeniu, wpadła do ich domu z krzykiem: „Jezus Maria, wolność!”. Bartyzelowie płakali i całowali się z radości.

Tymczasem Stanisław Pietras opowiadał zebranym ludziom swój sen z ubiegłej nocy. Śniło mu się, te wraz z Zofią Jeż kopali na jego polu dół o szerokości 40 cm i długości 1 metra. Pomyślał sobie teraz, że dobrze się stało, że o tym śnie nie przypomniał sobie przed dokonaniem zabójstwa, bo nie zdobyłby się wtedy na tak śmiały czyn. Znalazł w senniku wytłumaczenie takiego snu: „dół - oznacza niebezpieczeństwo”.

Jadąc na posterunek policji wstąpił do sołtysa Woli Wadowskiej Jana Spyry, któremu oświadczył, że zabił dziś bandytów siekierą, a następnie pokazał skrwawione ręce mówiąc, że na prawej ma krew Muchy, a na lewej Kosieniaka. Sołtys nie mógł uwierzyć, kazał sobie wszystko jeszcze raz powtarzać.

Gdy zameldował policji o zabiciu Kosieniaka i Muchy, dyżurny natychmiast powiadomił swych przełożonych w Mielcu. Następnie komendant posterunku wraz z jednym z żandarmów pojechali wozem do wsi. Przed kościołem zatrzymali się obok grupy żywo rozmawiających chłopów i komendant wyznaczył kilku z nich do wykopania grobu dla zabitych. Przyjęli polecenie z ochotą, chwycili łopaty i popędzili za wozem.

Obok domu Pietrasów zebrał się tymczasem tłum ludzi; w sumie przewinęło się tu około pięciuset osób. Przyjeżdżali nawet z daleka. Komendant posterunku rozpoczął czynności służbowe od szczegółowej rewizji w domu Pietrasów.

Z komory, gdzie spali bandyci, zabrał rewolwer i granat, a z kieszeni Kosieniaka portfel z kilkoma tysiącami złotych. Zdjął mu też z palców cztery złote pierścienie.

Potem zrewidował zwłoki Muchy, którego ręka zaciśnięta była w kieszeni na rewolwerze. Skonfiskował także zabitym zegarki, a następnie wyszedł na podwórze, gdzie powiedział do zebranych: „Ten człowiek, który ich zabił, był naprawdę bardzo odważny”. Chłopi przejęci wydarzeniem wołali patetycznie: „Niech mu Bóg uświęci ręce i nogi, i niech mu nieba przybliży. On ocalił i uratował wiele ludzi!”

W tym momencie komendant Mrowiński wystrzelił kilka razy z rewolweru Kosieniaka na wiwat. Z kolei wydał polecenie, aby zdjąć odzież ze zwłok Kosieniaka, Muchy i Muchowej, wyjaśniając, że skoro „sami za żywota rozbierali innych, to niech przynajmniej po śmierci pokażą swoją nagość”.

Nagie zwłoki ułożono na podwórzu. Ludzie znieważali je, kopali. Prosili Pietrasa, aby po raz nie wiadomo który opowiadał o przebiegu całego wydarzenia. Wszyscy podziwiali odwagę dwudziestoletniego Stanisława. Wśród obecnych był też żebrak z Jam, Michał Kucy. Komendant Mrowiński rozkazał mu zawlec zwłoki do lasu, gdzie chłopi kopali już dół, a jednocześnie poczęstował go kiełbasą znalezioną w teczce Kosieniaka. To, co nastąpiło potem, było wręcz naturalistyczne. Kucy ukręcił powróz ze słomy, powiązał nim nogi i ręce zabitych i tak wlókł zwłoki około 200 metrów. Jedną ręką ciągnął, a w drugiej trzymał kiełbasę, którą pogryzał

Tymczasem przybyli Niemcy i policja z Mielca i Dąbrowy Tarnowskiej oraz policja ze Szczucina. Oficer niemiecki z Dąbrowy Tarnowskiej biegnąc krzyczał: „Prima, Prima!”. Następnie wyjął aparat fotograficzny i zrobił zdjęcie bandytów i ich zabójcy, Stanisława Pietrasa. Komendant Mrowiński natychmiast ogłosił, że przez tydzień ludność okoliczna może do woli pędzić bimber i urządzać zabawy.

Do późnego wieczora obok domu panował wielki ruch, zewsząd ciągnęli ludzie. Tymczasem niemieccy funkcjonariusze zmienili poprzednią decyzję i rozkazali zawieźć zabitych na posterunek w Wadowicach Górnych. Nie zabrakło i scen okrucieństwa. Ludzie wychodzili z domów, wyrywali sztachety z płotów i bili zwłoki, mszcząc się za krzywdy doznane od bandytów.

Policja z Mielca wezwała Stanisława Pietrasa i spisano protokół. Niemcy pytali go, czy nie obawia się zemsty pozostałych przy życiu członków rodziny zabitych. Pietras pocieszał się, że ani brat, ani siostra Muchy nie będą mu szkodzić. Żandarm niemiecki zapewniał, że za ewentualne pogróżki grozić będzie kara śmierci. Na koniec Niemcy polecili sołtysowi załadować na wóz znalezioną broń: dwa granaty, dwa rewolwery, lornetki, dwie torby amunicji, dwa karabiny, potem odjechali.

Zbliżał się wieczór. Ludzie rozeszli się do domów. Kilku chłopów wracających przez las do Jam, spotkało księdza Głodzika, który szedł zobaczyć zabitych. Gdy usłyszał, że zwłoki są nagie, zawrócił. Opowiadał, że rano nie uwierzył organiście, ale w czasie odprawiania mszy, ilekroć odwrócił się od ołtarza widział, że ludzie zamiast modlić się, rozmawiali półgłosem, a w końcu, nie czekając końca nabożeństwa pobiegli na miejsce wydarzeń. Ksiądz znowu mógł sypiać na plebanii.

Nocą trupy złożono w szopie przy posterunku, a po trzech dniach zakopano na polu, przy drodze gromadzkiej. Przechodnie obchodzili mogiłę z daleka, wciąż żywiąc dziwny lęk.

Tego pamiętnego wieczoru urządzono wiele libacji, pito z radości i wciąż na nowo roztrząsano każdy szczegół wydarzeń. Wszyscy podziwiali odwagę Stanisława.

Tak zginął osławiony bandyta, herszt szajki „Czarnych Sępów”, zabójca wielu niewinnych ludzi, własnego brata i żony, sprawca nieokreślonej bliżej ilości napadów, rabunków i gwałtów. Swoje imię okrył wieczną hańbą. Do dziś wspominany jest przez ludzi z odrazą i lękiem.

28 grudnia 1943 roku przybył do domu Pietrasów Tomasz Lesiński. Na wiadomość o śmierci herszta bandytów i jego najbliższego pomocnika, powrócił do swego domu w Radgoszczy nie obawiając się już wymuszeń ani podpalenia. Głęboko nosił w pamięci poczucie doznanej od nich krzywdy. Przyszedłem - mówił - popatrzeć na krew Kosieniaka, rozbryzganą po ścianach, bo to on bijąc i kalecząc mnie i żonę patrzył na naszą krew.