Koszula, której aktualnie używam, jest efektem mojego drugiego podejścia do tej części stroju. Pierwszą uszyłem z fabrycznie tkanego, chemicznie barwionego na boleśnie bordowy kolor lnu - nie dość, że wyglądała bardzo niewiarygodnie, to jeszcze w dodatku była za ciasna pod pachami, a zdecydowanie za szeroka na ramionach. Nauczyłem się jednak co nieco. Przy szyciu drugiej koszuli miałem w głowie ultra-historyczny plan. Satysfakcja po wielu dniach szycia stroju z ręcznie tkanego lnu przy pomocy kościanej igły, nierzadko wieczorami przy świetle świecy, była naprawdę niesamowita.
Koszula ma bardzo prostą budowę. Do tułowia wyciętego z jednego fragmentu materiału doszyte są rękawy zwężane od pachy, z małymi klinami pod samymi pachami. Na wysokości pasa zaczynają się rozcięcia, które zapewniają swobodę ruchu. Koszula jest dość długa, bo sięga do połowy uda - takie wyglądają dobrze w zestawie z ozdobnym pasem i kaftanem, do którego szycia się przymierzam. Pod szyją rozcięcie spinam zwykle miedzianą spinką podkowiastą, dzięki czemu krawędzie lepiej zakrywają obojczyki, chroniąc tym samym przed otarciem ich pasem mieczowym.
Jest to, razem z koszulą, podstawowy element wczesnośredniowiecznej męskiej garderoby. Istnieją przeróżne kroje, od najprostszych i luźnych, po te zszyte z wielu elementów i dopasowane dokładnie do sylwetki. Ja swoje spodnie uszyłem według najprostszego wzoru i z dużym zapasem materiału, szczególnie w pasie i w kroku. Umożliwia mi to poruszanie się i ustawianie w różnych przedziwnych pozycjach, na przykład w trakcie pracy i walki, bez obaw przed rozdarciem. Spodnie zaciągane są na ręcznie pleciony w warkocz sznurek lniany, zaszyty wzdłuż górnej krawędzi. Wiążę je od kostki po kolano za pomocą krajek - inaczej szerokie nogawki mi przeszkadzają. Wykonane są z dość delikatnego lnu. Nie było to zamierzone, ostatecznie materiał okazał się jednak dobry i nie ociera mnie w żadnym miejscu.
Jest to mój pierwszy własnoręcznie uszyty element stroju i świetny dowód na to, że rekonstrukcja jest naprawdę dla każdego. Z minimalnym doświadczeniem i pomocą tutorialu udało mi się stworzyć poprawną, nierozpadającą się suknię. Sam proces tworzenia wspominam bardzo przyjemnie - to było lato, siedziałam więc na trawie i oganiałam się od kotów.
Tak naprawdę, nie wiadomo dokładnie, jak wyglądały stroje średniowiecznych kobiet. Znaleziska w tym zakresie są bardzo skąpe. Wiemy za to, jak mogły wyglądać, przez analogie do strojów ludowych, męskich lub dzięki ikonografii. Z przedstawieniami jest tak, że o ile nie podadzą nam konkretnego wykroju, to zobrazują sylwetkę i kształt, a to już jakiś trop.
Jeśli chodzi o budowę sukni, to jestem zwolenniczką wszywania trójkątnych klinów, a nie sukni z trapezów. Krosna miały ograniczoną szerokość - do jednego metra. Zdaję sobie sprawę, że metr z przodu i metr z tyłu to już dwa metry, co daje wygodną szerokość. Z tym, że 100cm to było maksimum, co oznacza, że istniały też węższe krosna (poprawcie mnie, jeśli się mylę!). Szycie giezła, które ma, powiedzmy, 120cm w najszerszym miejscu, trochę mija się z celem.
Kliny wszyłam dwa, boczne. Kilka lat temu byłam przekonana, że istnieje swoisty dresscode - cztery trójkąty dla wikingów (po bokach, z przodu i z tyłu), dwa dla Słowian. Nie ma takiego rozróżnienia, bo sprawa jest dużo bardziej skomplikowana, ale w sumie błędu nie popełniłam. Jest to jedna z możliwych interpretacji, na przykład na podstawie męskich tunik. Do tego należy pamiętać, że giezło to tak naprawdę bielizna, dlatego można domniemywać, że powinno być jak najprostsze.
Chciałam też wspomnieć o drobnych błędach. Przede wszystkim, nieodpowiednio zabezpieczyłam brzegi. Zawinęłam każdy z nich tylko raz przed obszyciem. Efekt? Wystające nitki. Len bardzo łatwo się siepie, dlatego zwróćcie uwagę, żeby temu zapobiec. Oprócz tego, nie najlepiej dobrałam wymiary rękawów. Bałam się, że będą zbyt wąskie, dlatego zostawiłam spory zapas na ramieniu. Wszycie kwadratowych klinów pod pachy jeszcze bardziej zwiększyło luz, przez co suknia nie układa się idealnie. Wniosek: jeśli wszywacie kliny, możecie być spokojni o szerokość rękawów i swobodę ruchów. Do tego suknia jest szyta bawełnianą nicią, bo lepszej wtedy nie miałam - ale jakbym się nie przyznała, to nikt by nie zauważył.
Jest to moje drugie podejście do wełnianej kiecki. Poprzednią uszyłam z materiału o wątpliwym składzie i jeszcze gorszym kolorze. Tym razem przygotowałam się porządnie.
Razem ze Świętomirem zamówiliśmy ręcznie tkaną w jodełkę wełnę u Lepigliny. Materiał naprawdę był wart czekania, ma przecudny splot, kolor i całkiem miłą fakturę (troszkę gryzie, ale tak z miłości). Początkowo planowałam zafarbować go na ciepły rudobrązowy odcień, ale zjadł mnie trochę stres. Jednak materiał nie byle jaki, a moje umiejętności i doświadczenie – wręcz przeciwnie. Poza tym, pooglądałam zdjęcia drużyny Czarny Orzeł – większość ich ubrań jest w naturalnych kolorach i wygląda przepięknie.
Zadowolona, że nie muszę martwić się barwieniem, zabrałam się za pracę. Zdecydowałam się na eksperyment. Chciałam, żeby moja suknia dobrze leżała, bo poprzednia wyglądała jak worek. Przy planowaniu wykroju wzięłam pod uwagę obwód biustu, a nie bioder jak wcześniej, a trójkątne kliny wszyłam odrobinę wyżej, bo od talii (wcześniej zawsze wychodziły mi jakoś śmiesznie nisko). Do momentu wszycia drugiego rękawa, byłam przekonana, że wyjdzie za mała. Na szczęście, po połączeniu wszystkich elementów, materiał zaczął się ładnie układać, chociaż przyznam, że musiałam odrobinę poszerzyć rękawy. Koniec końców sukienka leży bardzo ładnie, ale mam jednak trochę problemów ze ściąganiem.
Moja poprzednia wierzchnia sukienka miała budowę „choinki” – była krótsza od spodniej , miała od niej krótsze rękawy i większy dekolt. Tym razem zmieniłam zamysł i myślę, że na lepszy. Skoro jest to sukienka na zimne dni, to zdecydowałam się zostawić długie rękawy i mniejszy dekolt, za to ze spinanym rozcięciem. Niestety dekolt wyszedł mi większy, niż planowałam, bo mniej więcej taki, jak w gieźle. Nie zmieniłam natomiast długości samej sukni, kończy się ona kilkanaście centymetrów nad rąbkiem spodniej. Pomyślałam, że prawdopodobnie będę w niej chodzić w pluchę, możliwe, że w błocie, a wełnę jest znacznie trudniej wyprać od lnu, dlatego lepiej, żeby była dalej od ziemi.
Jeśli chodzi o błędy, to pomyliłam się przy wycinaniu rękawów i przez to mają splot ułożony w innym kierunku, niż szkielet sukienki. Na szczęście, na obu układ jest ten sam, więc nie rzuca się to aż tak bardzo w oczy.
Skłaniam się ku przekonaniu, że zapaska powinna się składać z dwóch części - lnianej i wełnianej. W takim układzie przednia część tworzy fartuch, a tylna swego rodzaju spódnicę. Nie chcę się rozwodzić nad dokładną interpretacją, gdyż powstał na ten temat świetny artykuł, który mnie bardzo przekonał. Jeżeli ktoś jest zainteresowany tematem, polecam też zajrzeć do komentarzy. Wykorzystam jeszcze okazję, żeby przestrzec Was przed zaponami, czyli prostokątnymi fartuchami na szelkach lub z dziurą na głowę - jest to niepoparty w żaden sposób wymysł, który zresztą jest niedopuszczalny na niektórych imprezach.
Ze względu na to, że fragmenty mojej zapaski nie powstają jednocześnie, podzieliłam ten tekst na części.
Część pierwsza:
Fartuchowa część (wybaczcie robocze nazewnictwo) zapaski to nic innego jak lniany prostokąt. Wycięłam go z pozostałego po spodniach Świętomira materiału. Mam co do niego trochę wątpliwości - na pewno jest to len, ale odnoszę wrażenie, że chociaż został opisany jako naturalny, to był barwiony na delikatny beżowy odcień. Zdecydowanie nie jest też ręcznie tkany, ale na takie luksusy muszę jeszcze poczekać.
Na samym początku zafarbowałam moją tkaninę korą kruszyny, żeby nadać jej delikatny kolor. Później nadszedł czas na obszycie brzegów - każdy zawinęłam podwójnie i zabezpieczyłam lnianą nicią. Ostatni brzeg szyłam kościaną igłą. Był to mój pierwszy raz i powiem szczerze, że nie podzielam entuzjazmu ich twórcy. Przeraża mnie odrobinę, jak bardzo rozpychają one włókna materiału, chociaż muszę przyznać, że po jakimś czasie i naciągnięciu tkaniny trochę się schodzą. Za to na wełnie nie zostawiają nawet śladu. Mam nadzieję, że to kwestia przyzwyczajenia, bo sama idea bardzo mi się podoba.
Jeśli chodzi o o krajkę - nie przyszywam. Chcę najpierw przetestować zapaskę w takiej formie i jeśli nie będzie się sprawdzać, to będę myśleć nad innymi rozwiązaniami. Chciałabym też w przyszłości zaopatrzyć się w drugą wersję "spódnicy" - lnianą, na cieplejsze dni. Przyszycie krajki na stałe pozbawiłoby mnie takiej możliwości.