Wiem, że w sprawie farbowania lnu zdania są podzielone, ale mimo wszystko postanowiłam spróbować. Mój pierwszy eksperyment przeprowadziłam na niedużych próbkach, żeby w razie porażki nie zmarnować zbyt wiele materiału.
Po przekopaniu internetu i znalezieniu wszystkich potrzebnych informacji zabrałam się do roboty. Zaczęłam od zaprawienia lnu w ałunie - wszystkie fragmenty wrzuciłam do nieco ponad pół litra wody z rozpuszczonym minerałem (myślę, że było go około 3g). Próbki postały tak jakieś dwie godziny, po czym przełożyłam je do garnka. Korę wrzuciłam do uciętych rajstop, co oszczędziło mi potem sporo płukania. Wszystko zalałam ciepłą wodą z dodatkiem roztworu, w którym poprzednio moczył się len i gotowałam (na zdjęciu od lewej, w tle niebarwiony fragment) 30, 60 i 90 minut. Nie mam niestety miedzianego naczynia, więc dodałam tego wszystkiego miedzianą biżuterię.
Jak widać, różnica między próbkami jest niewielka. Spodziewałam się, że ostatnia będzie ciemna, prawie brązowa, jednak nie da się jej właściwie odróżnić od tej sześćdziesięciominutowej. Tak szczerze, to nawet nie jestem pewna, czy ułożyłam je w poprawnej kolejności. Pierwszy kawałek jest odrobinę bledszy, ale na zdjęciu różnica jest ciut większa, niż w rzeczywistości.
Następnego dnia zafarbowałam fragment przeznaczony na zapaskę. Użyłam do tego resztek wywaru i pozostałych kilku gramów kruszyny. Oczywiście kolor wyszedł znacznie bardziej sprany - coś w rodzaju żółtawej kawy z dużą ilością mleka, ale efekt nadal mi się podoba. Myślę, że barwiony fartuch będzie dobrym testem trwałości koloru - nie uwierzę, że farbowanie lnu mija się z celem, dopóki sama tego nie sprawdzę.