„Prace Verneologiczne” zeszyt 11

Edmund de Amicis

W gościnie u Juliusza Verne’a

Tytuł oryginału A Visit to Jules Verne and Victorien Sardou

Z angielskiego przełożył i przypisami opatrzył Krzysztof Czubaszek


By spotkać się z Verne’em, udaliśmy się do Amiens, gdzie mieszka on od lat. Miasto to oddalone jest od Paryża o dwie i pół godziny jazdy pociągiem.

List, jaki Verne napisał do mojego dobrego przyjaciela Caponiego, utwierdził mnie w przekonaniu, że pozdrowienia od niego były czymś więcej niż tylko kurtuazją. Tym samym spełniło się moje odwieczne marzenie, a także marzenie moich dwóch synów, którzy również wybrali się ze mną, ażeby osobiście poznać podziwianego i ulubionego autora tak wielu niezwykłych podróży. Nigdy wcześniej nie widzieliśmy go osobiście, jedynie na fotografiach, w związku z czym znaliśmy go jedynie z jego książek.

W czasie podróży rozmawialiśmy o tym zastanawiającym fakcie, iż czytelnicy tego żyjącego francuskiego pisarza, jakże przecież podziwianego, tak niewiele o nim wiedzą, gdy tymczasem o wszystkich innych autorach mnóstwo jest informacji, zarówno dotyczących ich życia, jak i charakteru. Owa tajemnica otaczająca Juliusza Verne'a wzmagała naszą ciekawość.

Zakołataliśmy do bramy miniaturowego pałacu, usytuowanego przy krańcu opustoszałej ulicy, w eleganckiej, wyludnionej dzielnicy. Kobieta, która nam otworzyła, poprowadziła nas przez niewielki ogród i wprowadziła do rozświetlonego salonu na parterze. Za moment pojawił się Juliusz Verne, z uśmiechem na twarzy i rozłożonymi rękami.

Jeśli bym go spotkał, nie wiedząc, kim jest, i musiał odgadnąć, czym się zajmuje, powiedziałbym, że jest emerytowanym generałem armii, bądź profesorem fizyki i matematyki, lub też wysokiej rangi urzędnikiem, nigdy jednak artystą. Nie widać było po nim ciężaru prawie osiemdziesięciu lat1. Z postury podobny był do Verdiego. Miał poważną, miłą aparycję. Nie dostrzegało się u niego owego charakterystycznego dla artystów ożywienia – ani w wyglądzie, ani w mowie. Nie silił się na wyszukane maniery. W każdym przejawie jego uczuć i myśli poznać można było niekłamaną szczerość. Jego mowa, postawa, sposób ubierania się świadczyły o tym, że jest człowiekiem, dla którego wygląd zewnętrzny zupełnie nie ma znaczenia. Pierwsze wrażenie, jakie odniosłem, poza przyjemnością zobaczenia go, to było osłupienie. Oprócz przyjaznego spojrzenia i uprzejmej postawy nie znalazłem niczego wspólnego w Vernie, który stał przede mną, i pisarzu, który żył w mojej wyobraźni. Przypomniałem sobie wówczas słowa, które rzekł do mnie, pół żartem, pół serio, mój przyjaciel z Turynu: „Zamierzasz zobaczyć się z Juliuszem Verne’em? Zważ więc, że Juliusz Verne nie istnieje. Czy nie wiesz, że jego przygodowe opowieści są pisane przez grupę pisarzy, którzy przyjęli tylko taki pseudonim twórczy?”.

Moje zdziwienie wzrosło jeszcze bardziej, gdy Verne zaczął opowiadać o swych dziełach z takim dystansem, jak gdyby mówił o pisarstwie zupełnie obcej osoby, lub raczej o rzeczach, w które nie włożył ani odrobiny siebie – jak by to powiedział – o zbiorze sztychów lub monet, które zbierał raczej z tego powodu, by mieć jakieś zajęcie, niż z zamiłowania do sztuki. Początkowo kilka razy próbował skierować rozmowę z siebie na kogoś innego, a gdy to mu się nie udało, skupił się na swych dwóch młodych gościach. Ostatecznie jednak, przyparty do muru bezpośrednim pytaniem, zmuszony był opowiedzieć o swej drodze do wyobraźni i pisarstwa. Uczynił to w kilku słowach, z dużą prostotą i zadziwiającą przejrzystością.

W przeciwieństwie do tego, co myślałem, Verne, zabierając się do pisania książek, nie wymyśla najpierw postaci oraz zdarzeń, a następnie nie szuka jednego lub więcej krajów, które mają stanowić miejsce akcji. Odwrotnie – najpierw zapoznaje się z historią i geografią krajów, jak gdyby nie zamierzał robić niczego innego, jak tylko je drobiazgowo i szczegółowo opisywać. Tworzone przez niego postacie, główne fakty i wątki poboczne, powstają w jego głowie podczas czytania, które jest naprawdę celem samym w sobie, nie zaś czynnością służącą jedynie zbieraniu niezbędnych materiałów do książki. Różnorodne informacje dotyczące fizyki, chemii, astronomii, historii naturalnej, w które obfitują jego książki, gromadził przez wiele lat, właściwie bez wyraźnej potrzeby przeszukując naukowe czasopisma. To była jego ulubiona lektura od wczesnej młodości. Ów naukowy materiał czerpie ze swej pamięci, lub korzysta z niezliczonej ilości notatek, które stale zbiera, przeglądając książki, magazyny i periodyki. Nie przegapia niczego, co dotyczy podróży, odkryć, zjawisk oraz niezwykłych wydarzeń i postaci, które mogą być przydatne w jego dalszej pracy.

Wracając jeszcze do krajów, w których Verne umieszcza akcje swych powieści, to, wybierając je, kieruje się założeniem, które trudno było mi przewidzieć. Zamierza bowiem opisać w swych książkach całą Ziemię i przemieszcza się z jednego miejsca na drugie według pewnego, określonego wcześniej, porządku. Nie odstępuje od tej zasady, chyba że zachodzi taka potrzeba, jednak wówczas czyni to na tak krótko, jak tylko się da. Pozostało jeszcze wiele części świata, które musi opisać. Wyliczył nawet, ile jeszcze książek musi napisać, by zrealizować swój plan.

– Czy wystarczy mi na to czasu? – zapytał, uśmiechając się. Ma taką nadzieję, tymczasem nie traci ani dnia. Pisze regularnie dwie książki rocznie, wszelako do druku daje tylko jedną, tak by jedna po drugiej nie wychodziły zbyt szybko. Dzięki temu ma zawsze w zapasie coś, co oczekuje na swą kolej.

Kładzie się spać prawie regularnie o ósmej wieczorem. O czwartej rano jest już na nogach i pracuje do południa. Tak wygląda jego styl życia, z wyjątkiem okresów, gdy podróżuje. Zamierza tak organizować sobie czas, dopóki będzie w stanie.

– Muszę pracować – dodał. – Praca stała się moją życiową funkcją. Gdy nie pracuję, wydaje mi się, że nie żyję.

Verne chciał, abyśmy obejrzeli cały dom. Weszliśmy po schodach na górę. Wszędzie panowała surowa i prosta elegancja. Nigdzie żadnych luksusowych mebli, które z łatwością mógłby mieć, od kiedy teatralne inscenizacje jego utworów przynoszą mu dochody wystarczające, by uznać go za człowieka zamożnego.

Jego gabinet to pojedynczy, bardzo mały pokój, będący jednocześnie pracownią i sypialnią. W jednym rogu, naprzeciwko okna, stoi duży, pokryty zielonym materiałem stół, służący do pracy, na którym ułożone są w symetrycznym porządku książki i mapy. W przeciwnym rogu stoi polowe łóżko, małe, wąskie i bardzo niskie, bez żadnej kotary. To na tej wojskowej pryczy Juliusz Verne sypia od wczesnego wieczora do brzasku, zimą i latem, od nie wiem ilu lat! Z przepełnionego blaskiem słonecznym pokoju rozpościera się widok na opustoszałą aleję, w głębi której rysują się wieże słynnej amieńskiej katedry.

Na stole leżały jakieś rękopisy, które z dużą uwagą przejrzałem. Kartki były zapisane gęsto starannym, równym i wyraźnym pismem, z bardzo niewielką liczbą poprawek. Verne, przygotowawszy się pilnie i przemyślawszy swe książki dokładnie, pisze bardzo szybko.

Gdy wraz z moimi synami i swą żoną, która dołączyła do nas zaraz po naszym przybyciu, przeszedł do biblioteki, wyznał mi, że jego zdrowie szwankuje od czasu pewnego nieszczęśliwego zdarzenia, o którym nigdy wcześniej nie słyszałem. Jego bratanek2, postradawszy zmysły, napadł na niego z bronią w ręku i postrzelił go ciężko w nogę. Po tym wypadku pisarz długo musiał się kurować.

W pokoju sąsiadującym z gabinetem znajduje się bogaty zbiór książek podróżniczych, prac naukowych i atlasów. W jednym miejscu zgromadzone są różne tłumaczenia dzieł Verne'a – setki tomów różnych rozmiarów, w różnych językach, wśród nich przekłady na arabski i japoński. Na innej półce ustawione są wszystkie jego książki po francusku. – Osiemdziesiąt tomów! – rzekł z uśmiechem, potrząsając głową jak gdyby mówił: "Osiemdziesiąt lat!". Książki ustawione zostały według dat wydania, jedna za drugą, tworząc różnokolorowy i błyszczący szereg, dumny i połyskujący jak rząd sztandarów.

Ach, cóż za wspomnienia zaczęły do mnie powracać, gdy tak przyglądałem się tym lśniącym księgom – wspomnienia radości, jaką dały mi one w młodości, oraz pocieszenia i wytchnienia, jakie przyniosły mi w ostatnich latach. Gdy wziąłem do ręki jedną z nich, przypomniałem sobie, jak czytałem je z szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami, śniłem o dalekich podróżach, lasach, pustyniach i oceanach, o lodowych i ognistych górach, tajemniczej samotności poza kresem Ziemi, w przestrzeni kosmicznej, o przerażających morskich otchłaniach i ziemskich czeluściach, wreszcie o cudownych i groźnych kataklizmach. Zabrzmiały mi nagle w uszach wszystkie te imiona – Nemo, Hatteras, Grant, Strogow, Robur, Craig3 – imiona tajemniczych postaci, budzących grozę wynalazców zdumiewających pojazdów, odkrywców nieznanych światów, ofiar i bohaterów gigantycznych zmagań z naturą.

Wspominając wszystkich tych bohaterów, jak również wiele innych pomniejszych postaci i szczegółów związanych z ich przygodami, po raz kolejny nie mogłem wyjść z podziwu, iż wszystkie one powstały w głowie tego skromnego, cichego człowieka, wiodącego spokojne życie, wyrażającego tak wyważone opinie i mającego tak umiarkowane pragnienia. Nie mogłem się powstrzymać przed podzieleniem się z nim moimi myślami. Prostota jego odpowiedzi była nie mniej zadziwiająca i urocza.

– Widzi pan – rzekł Verne. – Wielka popularność mojego pisarstwa bierze się głównie stąd, iż zawsze uważałem, chociażby kosztem artyzmu, aby spod mojego pióra nie wyszła nawet strona lub linijka, która byłaby niezrozumiała dla chłopców, dla których piszę i których kocham.

Poprosiłem pisarza o jego fotografię. Napisał na niej pseudonim grupy współpracowników, którzy napisali jego dzieła, jak by powiedział mój przyjaciel z Turynu. Żona Verne’a zauważyła, że zapomniał daty, poprosiłem więc ją o jej dopisanie, ażebym miał również jej autograf. Zaśmiała się, nie przypuszczała bowiem, że o czymś takim pomyślę. Złożyła jednak swój podpis, cały czas się śmiejąc. Potem wyszliśmy wszyscy z domu i od tej chwili Juliusz Verne był już tylko zwykłym radnym miasta Amiens. Pokazał mi budynki miejskie, opowiedział o municypalnych problemach, wypytywał mnie o administrację samorządową w miastach włoskich, na czym się dobrze znam, będąc członkiem rady miejskiej w Turynie. Znajomi pisarza, których spotkaliśmy po drodze, żartowali i śmiali się z naszego przewodnika, widząc go poza domem o godzinie, o której zwykle pracuje. Zwiedziliśmy ratusz miejski, katedrę i galerię. W tym ostatnim miejscu pisarz bardziej niż nami zajmował się wątpliwym cytatem z Dantego, wypisanym na ramie jakiegoś pięknego, nowoczesnego obrazu.

Z galerii poszliśmy do kawiarni, w której pisarz nie był od kilku lat. Wywołało to duże zdziwienie jej bywalców oraz przechodniów, którzy nas tam zobaczyli. Takie odstępstwo od zwykłych przyzwyczajeń pisarza było niesłychane. Verne był następnie tak miły, że odprowadził nas na dworzec kolejowy. Powiedziałem mu, jakim przeżyciem była dla mnie ta wizyta i jakie wspomnienia zabieram ze sobą. Z pewnością moja wylewność była dla niego czymś niespotykanym, bowiem jego przyjacielskie, roześmiane oczy zaszły łzami. Ja i moi synowie czuliśmy w jego uścisku, iż odwzajemnia nasze uczucia. Jego drogi wyraz twarzy pozostał z nami przez całą drogę powrotną, dopóki nie zostaliśmy wyrwani z naszego zamyślenia przez tysiące świateł i niekończący się łoskot paryskiego Dworca Północnego4.


Przypisy:

1 Pomyłka autora – Verne miał wówczas prawie siedemdziesiąt lat.

2 Gaston Verne, syn Pawła.

3 W tekście angielskim opublikowanym w internecie występuje ’Craits’. Jest to zapewne pomyłka powstała w druku bądź podczas przepisywania, bowiem postać taka nie występuje w utworach Verne’a. Natomiast Craig pojawia się na kartach powieści Przypadki pewnego Chińczyka.

4 Na tym artykuł Amicisa się nie kończy. W dalszej partii tekstu opisuje on swą wizytę u Victoriena Sardou, która jednak nie ma nic wspólnego z Verne'em, nie jest więc dla nas istotna.


Tekst w języku włoskim ukazał się w „Nuova Antologia”, 1 listopada 1896 r. Tekst w języku angielskim ukazał się w „The Chautauquan”, t. 24, marzec 1897 r., str. 701-705.