Takich włosów się nie zapomina. Gęste, gładkie i ciemne, między kasztanem a czernią. Przyjemne w dotyku, jak sprężysta trawa, gęsty mech, szczotka z borsuczej sierści. Przez pierwsze kilka wizyt byłem tak skupiony na przyjemności, jaką znajdowałem w pracy na tak pięknych włosach, że praktycznie nie zauważałem ich właściciela.
Nie rezerwował wizyt z wyprzedzeniem, pojawiał się zwykle w środku tygodnia, w godzinach przedpołudniowych, równo co cztery tygodnie. Zazwyczaj trafiał na spokojny moment i od razu szedł na fotel. Sporadycznie, gdy akurat wszystkie stanowiska były zajęte, grzecznie czekał na swoją kolej. Zajmował fotel w poczekalni, kładł dłonie na udach i, dopóki nie przyszła jego kolej, po prostu siedział. Łatwo było zapomnieć, że w ogóle tam jest.
Zwykle trafiał do mnie. Zresztą z czasem tak ułożyłem sobie grafik, by być do dyspozycji, gdy miał się zjawić. To były najlepsze włosy, jakie miałem okazję strzyc.
Podczas swoich regularnych wizyt, zawsze prosił o to samo: — Skrócić o miesiąc, po bokach i z tyłu krócej, z przodu może być dłużej, górę przerzedzić. — Siadał, rozluźniał się i przez resztę strzyżenia milczał.
Po skończonej wizycie kiwał z zadowoleniem głową, płacił, zawsze gotówką, zakładał kurtkę i wychodził. Już w drzwiach, przeciągał dłonią po włosach, lekko je mierzwiąc. Sprawdzał fryzurę? Po prostu lubił je dotykać?
Włosy rosły jak w zegarku, dokładnie centymetr na miesiąc. I co miesiąc, skracałem je o dokładnie o centymetr, rozkoszując się każdą chwilą. Jak żadne inne poddawały się narzędziom, świetnie się układały, doskonale współpracowały z produktem i równie pięknie dawały się formować bez produktu, grzebieniem i suszarką. Jak z żurnala.
Na początku strzygłem boki i tył maszynką, ale po trzeciej wizycie przerzuciłem się na nożyczki. Mówiłem sobie, że potrzebuję większej precyzji, ale prawdę mówiąc, szukałem pretekstu by częściej dotykać włosów i spędzać z nimi choć kilka minut dłużej. Nie zrozumcie mnie źle, nie przeciągałem sztucznie strzyżenia ani nie odstawiałem żadnych chorych, fetyszystycznych akcji. Po prostu to były najlepsze włosy, na jakich w życiu pracowałem. Każda chwila była przyjemnością.
Ich właściciel chyba też polubił naszą współpracę, bo nawet gdy inne stanowiska były wolne, zaczął czekać aż skończę z poprzednią osobą. Po pół roku był już moim stałym klientem.
Niewiele mogę o nim powiedzieć: mężczyzna w średnim wieku, raczej wyższy, niż niższy, o prostych plecach i sylwetce kogoś, kto naturalnie jest w formie, choć niewiele ćwiczy. Twarz, na ile mogłem ją zobaczyć nad maseczką, którą zawsze nosił, raczej przystojna. Przyjemna, w nienarzucający się sposób, i raczej trudna do zapamiętania. Poza wspaniałymi włosami, nie wyróżniał się niczym. Nawet brwi miałniewyraźne, drobne, jak namalowane. Wszystkie inne jego przymioty bledły w porównaniu z niesamowitą, gęstą, lśniącą fryzurą.
Odzywał się niewiele. Gdy upewnił się, że strzygę zgodnie z wytycznymi, ograniczał się do zdawkowego: – Jak zawsze – a z czasem, przestał mówić nawet i to. Kiwał głową na przywitanie, odprężał się w fotelu i pozwalał mi pracować.
Pasowało mi to: nie chciałem odrywać uwagi od pracy. Zakładałem mu na szyję ściągacz i zabezpieczałem nim brzegi ochronnej peleryny. Sięgałem po zraszacz i rozpylałem wodę, by zmiękczyć i rozluźnić włosy. Delikatnie i starannie je rozczesywałem, choć nigdy się nie plątały, po czym sięgałem po nożyczki. Zaczynałem od góry, zbierałem grzebieniem jedno pasmo włosów, chwytałem je między wskazującym a środkowym palcem lewej ręki i przykładałem nożyczki centymetr od końca.
– Tyle? – pytałem.
Delikatne kiwnięcie głową. Tak.
To był jedyny moment, gdy w lustrze mogłem złapać jego spojrzenie, przez resztę czasu siedział z półprzymkniętymi powiekami. Oczy miał ciemne, matowe w porównaniu z połyskiem jego włosów. Rzęsy długie i gęste, wręcz kobiece.
Po skróceniu góry, zabierałem się za boki i tył, zmieniając nożyczki i tnąc bliżej ciała. Następnie sięgałem po przerzedzające i przelatywałem górę. Jak można było chcieć mieć mniej tak pięknych włosów? Nie mieściło mi się to w głowie. Na sam koniec sięgałem po brzytwę i goliłem meszek z tyłu karku oraz skórę nad i za uszami.
Gdy kończyłem, czułem satysfakcję, ale i żal. Za każdym razem, gdy patrzyłem na opadające na ziemię ciemne pasma i łapałem w lustrze odbicie własnej, przerzedzającej się czupryny, której godności nie mogły uratować nawet najlepsze produkty z naszej półki premium, ogarniało mnie poczucie straty. Tyle piękna znikało w koszu na odpady, zmiecione szeroką miotłą, gdy ich właściciel wychodził, przeczesując dłonią odświeżoną fryzurę.
Po roku coś we mnie pękło. Jak to jest, myślałem, że mając tak piękne włosy, można mieć tak zły gust do fryzur? Tyle dałoby się z nimi zrobić, gdyby tylko były dłuższe.
Podczas kolejnej wizyty przyłożyłem nożyczki nie centymetr, ale osiem milimetrów od końca. – Tyle? – spytałem. Nie podnosząc powiek, skinął głową.
Wiem, że nie powinienem był czuć różnicy, a jednak zdawało mi się, że już te dwa milimetry dodały mu fantazji. Czyżby w grzywce pojawiła się sugestia zawadiackiej fali, która wcześniej nie mogła się w pełni rozwinąć? Poczułem głęboką satysfakcję.
Gdy skończyłem, klient wstał, zapłacił gotówką, założył kurtkę i skierował się do wyjścia. Sięgnął dłonią by przeczesać włosy i zamarł na ułamek sekundy. Ja też zamarłem, z miotłą w dłoni. Nie mógł wyczuć tak drobnej różnicy! I rzeczywiście, chyba nie wyczuł, przejechał dłonią przez włosy, lekko je mierzwiąc i wyszedł.
Miesiąc później wrócił. – Jak ostatnio – powiedział siadając.
Spryskałem włosy wodą, by je rozluźnić i rozczesałem. Z tyłu, po raz pierwszy, końce kosmyków delikatnie sięgnęły na kołnierz peleryny. Odmierzyłem sześć milimetrów od końca i zacząłem strzyc. Klient siedział nieruchomo, nieświadomy nadchodzących zmian.
Gdy wychodził, złapał moje spojrzenie i skinął głową. Nie byłem pewien, co chciał powiedzieć. Do widzenia? Dziękuję? Wiem, co robisz?
Przed kolejną wizytą, zacząłem czuć napięcie, niepokój. Nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się świadomie złamać wytycznych klienta. A teraz? Wiedziałem, że nie poprzestanę na milimetrowych zmianach. Koniec ze skracaniem co miesiąc, koniec z krótkim tyłem i bokami, koniec z przerzedzaniem. Zapuszczamy!
Myślę, że początkowo chciałem z nim o tym porozmawiać, ale nigdy do tego nie doszło. Rozmowa nie była częścią rytuału; nie łączyła nas tego typu relacja. On przychodził do zakładu, bo miał włosy wymagające uwagi, moją pracą było zmieniać te włosy w fryzurę. A same włosy, te wspaniałe, gęste, miękkie, połyskujące, ciemne włosy, zasługiwały na to, by było ich jak najwięcej.
Podejrzewam, że klient zorientował się co robię, nie był przecież głupi. Mimo to, nie skomentował. A jednak, pojawiło się między nami napięcie. Nie wrogość. Napięcie. Choć może to ja je wniosłem w naszą relację i tylko ja je czułem, uwrażliwiony poczuciem winy. Czułem napięcie i oczekiwałem go od mojego klienta.
Tak jak wcześniej nie zwracałem na niego uwagi, tak teraz nieustannie śledziłem go kątem oka. Czy widzi, co robię? Czy skomentuje? Co sądzi o nowej fryzurze? Czy za miesiąc też przyjdzie?
Przychodził, równo co cztery tygodnie. Przychodził, gdy grzywka urosła na tyle, by można było ją zacząć zaczesywać na bok (układała się w prawo). Przychodził, gdy włosy po bokach urosły na tyle, że trzeba było zacząć coś z nimi robić (zdecydowałem się ich nie skracać lecz zakładać za uszy). Przychodził, a z każdą wizytą napięcie rosło.
Gdy czesałem coraz dłuższe włosy — zaczynały delikatnie falować, ile ja bym dał za taką falę — czułem, że drżą mi ręce. I wtedy zacząłem to zauważać. Drobiazgi, które dotychczas wypychałem z pamięci. Dziwną fakturę jego skóry. To jak nieruchomo siedział. Miałem wrażenie, jakbym znów czesał manekin treningowy. Ludzie nigdy nie siedzą aż tak nieruchomo, wiercą się lub przynajmniej poprawiają pozycję, napinają i rozluźniają mięśnie, oddychają. Uderzyło mnie irracjonalne poczucie, że czeszę naturalnych rozmiarów kukłę. Zamarłem.
Uniosłem wzrok i spojrzałem w lustro. Klient podniósł powieki, przechylił głowę, jakby rozluźniał zesztywniałą szyję i coś mruknął pod maseczką. Raczej przyjaźnie. W stanie napięcia, w jakim byłem, odniosłem wrażenie, że była w jego ruchach pewna teatralność, jakby odgrywał scenę, której jedynym celem było mnie uspokoić.
Wróciłem do czesania. Co innego mogłem zrobić? Włosy układały się naturalnie, pięknie podążając za grzebieniem. Mogłem nie znać się na ludziach, ale na włosach się znałem. Te były prawdziwe, zdrowe, naturalne, ludzkie.
Tej nocy, leżąc w łóżku, mieliłem w głowie wszystkie dziwne rzeczy, które zauważyłem strzygąc klienta. Nienaturalnie matowe oczy. Skórę, która nie była ani sucha, ani wilgotna, ale zupełnie gładka i równomiernie cielista, w tym kolorze, który zawsze odstaje o kilka tonów od prawdziwego ciała. Gdy przez chwilę zdjęto obostrzenia, widziałem jego wargi. Były symetryczne, różowe i suche — ale nigdy spękane. Nie widziałem, by kiedykolwiek otwierał usta. Zawsze gdy mówił, patrzyłem akurat w innąstronę. Miał kształtną szczękę, męską, lecz zupełnie pozbawioną zarostu. Gdy nachylałem się bliżej, by ułożyć niesforny kosmyk za jego uchem, czułem delikatny zapach ciepłej gumy i plastiku. Włosy miał hipnotyzujące w dotyku, sprężyste, i prawdziwe, i żywe.
I gęste, i piękne jak nigdy. Latem pojawiały się na nich rudo-złote refleksy od słońca. Wraz z kolejnymi centymetrami fale zmieniły się – a jakże by inaczej – w kręcone kędziory, jak z renesansowych obrazów.
Podczas następnej wizyty zauważyłem, że napięcie gdzieś znikło. Nie rozmawiałem z klientem o tym, jak prezentuje się jego fryzura, ale wyobrażałem sobie, że był zadowolony z przemiany. A ja nauczyłem sięakceptować jego dziwactwa. Nie, nie akceptować. Ignorowałem je, celowo odwracając wzrok, byle móc dalej pracować z takim materiałem. Gdy gorączkowo czekałem na kolejną wizytę, wbrew sobie udawałem, że nie dzieje się nic nadzwyczajnego.
Czesałem, podcinałem, układałem, suszyłem, nakładałem produkt, modelowałem. Klient wstawał, płacił gotówką, zakładał kurtkę i wychodził, z zadowoleniem przeczesując coraz dłuższe pukle.
Zresztą im bardziej imponująca była fryzura, tym bardziej ludzki mi się wydawał. Włosy sięgały do linii szczęki gdy po raz pierwszy podziękował, wstając z fotela. Dochodziły do ramion, gdy uśmiechnął się do mnie, kiedy nakładałem produkt. Z miesiąca na miesiąc dłuższe, włosy wciąż układały się z szaloną gracją. Byłem w stanie spędzać długie minuty obserwując, jak gra na nich światło lamp. Nierzucające się w oczy rysy klienta, otoczone tak majestatyczną fryzurą wyglądały jak antyczna rzeźba, przedstawiająca cesarza, półboga. Wydaje mi się, że na tym etapie, gdyby były proste, włosy sięgałyby już łopatek.
Przygotowania do kolejnych wizyt zajmowały mi coraz więcej czasu. Wertowałem katalogi produktów, odżywek, szamponów, pomad, wosków i lakierów. Spędzałem długie godziny zamawiając online nowe szczotki, grzebienie i jeszcze lepiej leżące w dłoniach nożyczki. Przeglądałem katalogi agencji modeli, wyszukując referencje do kolejnych fryzur. Przestałem spotykać się za znajomymi. Inni klienci przesuwali się przez mój fotel jak widma. Żywiłem się mrożonkami i jedzeniem na wynos. Niewiele wychodziłem. Któregoś dnia złapałem w lustrze swoje spojrzenie. Miałem matowe oczy i cerę w niezdrowym, nienaturalnym odcieniu. Wtedy jeszcze się tym nie przejąłem. Od kolejnej wizyty dzieliły mnie tylko trzy dni.
Tym razem zaproponowałem zebranie fryzury w kok na czubku głowy, włosy już dawno pozwalały się spinać. – Może tak być? – spytałem. Pokręcił głową: – Wolę rozpuszczone.
Przed kolejną wizytą źle spałem, męczony zapętlonym koszmarem, w którym ktoś siedział przy moim łóżku, wpatrując się we mnie z głodem w błyszczących oczach. Już świtało, kiedy zapadłem w końcu w ciężki, głęboki sen. Gdy otworzyłem oczy, była prawie jedenasta.
Do pracy biegłem, modląc się w duchu, by ktoś inny nie podebrał mi klienta. Gdy wpadłem do salonu, nie było go, ani w poczekalni, ani na żadnym z foteli. Recepcjonistka nie pamiętała, czy w ogóle się zjawił. Byłem roztrzęsiony.
Cały dzień spędziłem jak w transie, automatycznie strzygąc klientów, z których obecności nie do końca zdawałem sobie sprawę. Roztrząsałem w duchu: gdybym tylko wziął taksówkę, gdybym nie zaspał, gdybym nie kładł się tak późno, gdybym zjadł coś lżejszego na kolację, gdybym się słuchał i nie zaczął mu zapuszczać tych cholernych włosów...
Nic innego nie mogłem zrobić. Nigdy nie umawiał wizyty z wyprzedzeniem. Płacił gotówką. Nie miałem jego numeru, maila, adresu, żadnego sposobu by się z nim skontaktować. Nie wiedziałem nawet, jak ma na imię.
Tego dnia zostałem w salonie dłużej, gdy wszyscy inni już poszli. Skończyłem właśnie myć podłogę i nerwowo układałem narzędzia, gdy usłyszałem dzwonek nad drzwiami. Przyszedł!
Ciemne włosy okalały bladą twarz, dodając jej szlachetności — i życia. Uśmiechnął się na mój widok a w jego oczach zabłyszczały przekorne iskierki. Podszedł energicznym, sprężystym krokiem, potrząsając przy okazji głową, by odsunąć włosy, które zsunęły mu się na twarz. Wyglądały jak z reklamy szamponu, płynąc przez powietrze, błyszczące i gęste. Światło odbijało się od nich jak od ciemnego, wypolerowanego drewna.
Zanim usiał w fotelu, podał mi dłoń. Była wilgotna, ciepła, o silnym, zdecydowanym uścisku. Przytrzymał mnie w nim wystarczająco długo, bym poczuł bijący puls. W kontraście, moja własna dłoń wydała mi się sztywna, wręcz plastikowa, z gładką — ani suchą, ani wilgotną – skórą. Chciałem coś powiedzieć, ale nie potrafiłem otworzyć ust. Z moją twarzą było coś nie tak, wydawała mi się ciężka i sztywna.
Gdy nachyliłem się, by założyć mu pelerynę, uderzył mnie zapach ciężkich, zwierzęcych perfum, skrywający delikatną nutę potu. Cofnąłem się, zasłaniając twarz dłonią. Pachniała ciepłą gumą i plastikiem.
– Dziś proszę już nie skracać, tylko wyrównać i ułożyć – z delikatnym uśmieszkiem w kąciku ust rozluźnił się w fotelu i przymknął oczy.
Przeczesałem dłonią jego włosy i nagle poczułem pewność, że to ostatnia wizyta, że już nigdy więcej nie będę miał okazji czuć pod palcami tych gęstych pasm, patrzeć jak lśnią w świetle lamp. Skończę, on wstanie, zapłaci i wyjdzie, na zawsze, a moje życie przestanie mieć sens.
Gdy sięgałem po zraszacz, kątem oka zobaczyłem migającą diodę ładującego się trymera. Zawahałem się. Próbowałem przełknąć ślinę, ale gardło miałem suche jak pieprz. Język ciążył mi w ustach jak martwy kawałek gumy.
Drętwiejącą dłonią sięgnąłem po maszynkę, odgarnąłem klientowi pukiel włosów z czoła i zacząłem golić, tuż przy skórze.
Nie otworzył oczu, wydawało mi się tylko, że usłyszałem westchnięcie — irytacji? rezygnacji? ulgi?
Goliłem, patrząc na gęste, lśniące pasma włosów spływające na podłogę, ześlizgujące się po pelerynie jak strzępy jedwabiu. Coś we mnie krzyczało, żebym natychmiast przestał i zanurzył ręce w gęstwie włosów, wtulił w nie twarz, wciągnął ich zapach głęboko w płuca i tak już został. Zacisnąłem zęby i wyważonymi, mechanicznymi ruchami goliłem, odsłaniając kolejne pasma nagiej, cielistej skóry. Gdy skończyłem, po policzkach ciekły mi łzy. Stałem w środku ciemnej plamy włosów, gęstych, matowych i martwych, jak wyrzucone na brzeg wodorosty.
Na fotelu siedział, nieruchomo, stary sklepowy manekin, z namalowanymi oczami, krzywo przyklejonymi rzęsami i nieruchomym, odlanym w plastiku uśmiechem.
Do domu dotarłem grubo po północy — taksówkarz nawet nie skomentował, gdy załadowałem się na tylne siedzenie z manekinem pod pachą. Posadziłem klienta na fotelu koło łóżka i przeszukałem mu kieszenie. W jednej znalazłem portfel, a w nim wsadzane jeszcze w szwalni imitacje kart kredytowych, odliczoną gotówkę za strzyżenie i stockowe zdjęcie uśmiechniętej rodziny. Nikt na nim nie przypominał mężczyzny, którego strzygłem przez ponad dwa lata. W drugiej kieszeni znalazłem samotny klucz, a właściwie szablon klucza, jeszcze gładki, bez wyciętych ząbków. Nic więcej.
Manekin do dziś siedzi przy moim łóżku, w tej samej pozie, w której podniosłem go z fotela w salonie fryzjerskim. Prawie tej samej. Jedna z dłoni zacisnęła się w pięść, gdy nie było mnie kiedyś w domu przez trzy dni. Już nigdy później nie pozwoliłem sobie na taką niefrasobliwość. Ubranie klienta jest wyblakłe i sztywne od kurzu.
Co rano, przynoszę z łazienki miskę gorącej wody, ręcznik, pędzel, mydło do golenia i brzytwę. Namaczam ręcznik i na parę minut przykrywam nim głowę manekina. Następnie rozrabiam pędzlem mydło i starannie pokrywam czaszkę pianą. Ostrzę brzytwę i uważnie, ze skupieniem, golę na łyso, dbając, by nie przegapić żadnego fragmentu.
Gdy zaczynam, czuję pod palcami ciepłą, uginającą się skórę i ukłucia delikatnej szczeciny, z której, gdybym pozwolił sobie na nieuwagę, mogłyby wyrosnąć piękne, gęste, falujące włosy.
Gdy kończę i zbieram ręcznikiem ostatnie ślady piany, pod palcami mam już tylko twardy, gładki plastik.