„Od kiedy nauczyłem się alfabetu Morse’a, deszcz mówi mi, żebym uciekał.”
Niezłe. Jak na losowy wpis znaleziony w internecie, nawet bardzo dobre. Konto nazywało się Opowiadania Grozy W Jednym Zdaniu. Kliknąłem „obserwuj”.
Ciekawe, czy autor sam je pisał, czy zbierał z anglojęzycznej sieci? Bardziej byłem w stanie uwierzyć w deszcz wystukujący R-U-N, niż U-C-I-E-K-A-J. Trzy litery przeciw siedmiu. Ile znaków przypadało na literę w alfabecie Morse’a, trzy? To by było dziewięć padających kropli przeciwko dwudziestu jeden…
Oczywiście, źle zapamiętałem, na szczęście internet szybko wyprowadził mnie z błędu. Litery były kodowane różną liczbą znaków. RUN to: •-• ••- -•, a UCIEKAJ: ••- -•-• •• -•- •- •---. Zasłuchałem się w deszcz za oknem. Nie było szans, żebym spontanicznie usłyszał tak długą sekwencję. Zresztą, niby co miałoby być kreską? Kropka to uderzenie kropli. A kreska? Dwie krople padające tuż po sobie? Z długopisem w ręku zacząłem słuchać stukania o parapet. Jedyne, co udało mi się zapisać yo ciągi I oraz S, dwie i trzy kropki. Zupełnie bez sensu.
* * *
W pracy pojawił się nowy, profesjonalny ekspres. Robi doskonałą kawę. Dzień zacząłem więc od wzmocnionej dużej czarnej w największym kubku. Dolałem do niej mleko z lodówki, uzyskując od razu temperaturę napoju zdatną do picia.
Usiadłem do kompa i zacząłem jechać z koksem. Praca przy analizie danych sprzedażowych nie wydaje się czymś porywającym, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Za to po bliższym poznaniu, okazuje się dodatkowo śmiertelnie nudna. Ktoś jednak musiał to robić i tym kimś, byłem ja. Jedyny plus był taki, że jeżeli dobrze napisało się makra, większość roboty odwalała się sama a ja mogłem poświęcić energię na skuteczniejsze zabijanie czasu.
Dyskretnie przełączyłem się na drugie okno przeglądarki.
„Jakim zabójczym robotem jesteś?
Twój ulubiony pojazd to:
a) motocykl
b) radiowóz
c) własne gąsienice”
Spojrzałem na zegar nad biurkiem. Pięć minut z głowy.
„Generator Przywołań Demonów” i dopisek drobną czcionką „nie bierzemy odpowiedzialności za ewentualne opętania”. Poklikałem parę razy. Dowcip szybko się znudził.
„Żona znanego piłkarza przyłapana na gali. Nie uwierzysz, w co była ubrana…”
* * *
Druga… nie, trzecia kawa. Chyba zapomniałem o obiedzie. Jedzenie jest dla słabych. Zwłaszcza, gdy dyrektor zmienił nagle ustalany od miesięcy format raportu i wszystko trzeba było liczyć i wklejać ręcznie, bo ma być gotowe na za pięć minut.
* * *
Pięć godzin później, raport nadal był potrzebny na za pięć minut. Kolejne kawy. Trochę zaczęła latać mi powieka. Zanotowałem sobie — w drodze do domu kupić magnez.
* * *
Leżałem, wpatrując się w sufit. Sufit się kręcił. Było mi na przemian za ciepło i za zimno. Wszystko mnie gniotło i uwierało. Pościel, ubranie, skóra, życie. Chyba wypiłem zbyt wiele kaw. Znowu latała mi powieka, jakiś malutki mięsień kurczył się i rozkurczał, ostrymi, nieprzyjemnymi zrywami. Nawet nie były to mrugnięcia. Kącik oka przesuwał się w lewo i w prawo, jakby oko zapomniało jak działa i chciało się zamknąć nie w tę stronę co trzeba.
Oczywiście, zapomniałem kupić magnezu. Był taki zapierdol, że nie pamiętałem większości dnia. Gdy przymykałem powieki, zaczynały mi tańczyć przed oczami rzędy cyferek i symboli.
Dryfowałem na krawędzi snu, jednak gdy tylko zaczynałem odpływać, odzywał się tik. Gdyby choć był regularny, możliwy do przewidzenia, ale nie! Rwał, ucichał, rwał krótką serią, mamił, że to koniec, przedłużał pauzę, rwał.
Włączyłem lampkę przy łóżku i sięgnąłem po książkę. Pomyślałem, że jeśli krwawy dreszczowiec o serii satanistycznych morderstw w Los Angeles nie pomoże mi zasnąć, to nie ma dla mnie nadziei.
* * *
Po źle przespanej nocy czekał mnie długi dzień, więc zacząłem od kawy. Ledwo odstawiłem kubek do zlewu, zaczęła latać mi powieka. Skurcz! Tik! Skurcz! Przeszło. Sięgnąłem po sok. Skurcz! Wziąłem głęboki oddech, żeby się uspokoić. Skurcz! Skurcz! Skurcz! Walnąłem pięścią w blat! Zabolało bardziej niż się spodziewałem. Ale tik minął.
Wpisałem w komórkę przypomnienie, żeby koniecznie kupić magnez.
* * *
Znów cały dzień zapierdolu. Prezentacja dla pana prezesa miała być gotowa na wczoraj. A w zasadzie na przedwczoraj, bo na jej podstawie miał być rozdzielany budżet. „A nie chcielibyśmy, żeby nasz wrogo zaprzyjaźniony departament sprzedaży bezpośredniej miał łatwiej niż my, prawda?” Osobiście miałem na to wyłożone, dyrektor ewidentnie nie.
Spędziliśmy więc cały dzień masując dane tak, żeby pokazywały to, co miały pokazywać. Wspięliśmy się na wyżyny, łącznie z błyskotliwym slajdem, na którym nasz słupek (niższy) był w żywszym kolorze oraz podpisany wyżej i większą czcionką, niż ich słupek (technicznie rzecz biorąc, wyższy). Gdyż nie jest ważne, co się wydarzyło, ważne jest, co zostało zapamiętane. A pan prezes miał zapamiętać nasz słupek.
Z drukowaniem i bindowaniem – pan prezes był starej daty – zeszło nam do północy. Po trzecim kliknięciu „odłóż”, w końcu wyłączyłem przypomnienie o magnezie. Na tym etapie pikanie telefonu wkurwiało już wszystkich.
Kaw nie liczyłem. Powieka drgała jak nawiedzona.
* * *
Skurcz obudził mnie ze snu, w którym błądziłem po niekończących się korytarzach, nieznanych a przecież znajomych. Ktoś wołał mnie z oddali. Mijałem dziesiątki drzwi, jednak wszystkie były zamknięte.
Leżałem w ciemności, w półśnie. Powieka drgała. Skurcz, tik, skurcz. Skurcz. Skurcz, skurcz. Przerwa. - -•--.
* * *
Rano porównałem zapisane po ciemku kropki i kreski z tabelą Morse’a. KTO TY KTO TY KTO TY…
* * *
– Miewasz czasem wrażenie, że twoja podświadomość próbuje się z tobą skontaktować? – spytałem znad trzeciego piwa. Spędziliśmy z kumplem w pubie, przecznicę od roboty, i dekompresowaliśmy.
Prezesowi coś wypadło i cała prezentacja poszła do niszczarki. Za trzy dni trzeba będzie zrobić nową, ze świeżymi danymi. Pojutrze dyrektor powie, w jakim formacie.
– Podświadomość? Jasne – odpowiedział kumpel, – dziś mówiła mi, żeby nie brać „buły kryzysowej” od pana kanapki. Powinienem był posłuchać.
– Ty się śmiejesz, a ja mówię na poważnie – obruszyłem się. – Moja podświadomość ma dla mnie ważne pytanie: kim jestem?
– Kim jesteś?
– No właśnie – zamachałem na kelnerkę o kolejne piwa, – kim jestem? To nie jest głupie pytanie. Czy jestem doskonałym analitykiem danych? Czy przeciętnie ambitnym starszym specjalistą? Czy kimś z dala od domu, próbującym sobie ułożyć życie w wielkim mieście? Czy jestem ciekawym rozmówcą?
Kumpel przewrócił oczami i wzniósł toast piwem. Stuknęliśmy się szklankami.
– Czy jestem facetem nieszczęśliwie rozwiedzionym? – zanurkowałem we wspomnieniach. – Czy kimś szczęśliwie bezdzietnym? Kumasz? Jak odpowiedzieć na tak pozornie proste pytanie? Czy jestem moją pamięcią? Czy wyuczonymi umiejętnościami? Czy iskierką woli, która tym wszystkim kieruje? A co jeśli świadomość jest iluzją? Jak zamknąć całe bogactwo egzystencji w jednym zdaniu? Ktoś ty? Kto zadaje to pytanie? Komu? Kim jestem?
– Jesteś pijany – słusznie zauważył kumpel.
* * *
Szedłem sztywnym krokiem kogoś skupionego na utrzymaniu kontroli nad mającym własne pomysły ciałem. Ulica była spowita w ciemności i tylko, daleko przede mną, kołysała się, w rytm kroków, oaza światła. Spowity złotym blaskiem samotnej latarni, przystanek autobusowy wabił obietnicą spokoju i wytchnienia.
Przyspieszyłem i od razu zarzuciło mną w krzaki. Wygrzebałem się akurat, by zobaczyć odjeżdżający nocny.
Zaśmiałem się gorzko i — gdyż właśnie tego jeszcze potrzebowałem – zaczęła drgać mi powieka. Zacisnąłem zęby i ruszyłem przed siebie.
* * *
Obudziłem się na czymś twardym, co, po bliższych oględzinach, okazało się być podłogą. Leżałem na zgniecionym prześcieradle i pod kołdrą. Poczułem dumę ze swojego autopilota. Nie dość, że doprowadził mnie do domu, to jeszcze próbował pościelić łóżko.
Powlokłem się do łazienki po ibuprom.
* * *
Do pracy ruszyłem nieogolony, ale przynajmniej umyty i w czystych ciuchach. W tramwaju, znalazłem w kieszeni marynarki zerwane ogłoszenie o lekcjach medytacji i oczyszczania czakr. Na rewersie, moim długopisem, było zapisane: --• -•• --•• •• •. Reszta nieczytelna. Sięgnąłem po telefon i zacząłem tłumaczyć. GDZIE. Gdzie? Co, gdzie?
* * *
Dzień w pracy mijał powoli i spędziłem go głównie na nieruszaniu głową. Każda nagła zmiana w polu widzenia powodowała mdłości. Nie pamiętam kiedy tak ostrożnie przełączałem arkusze w Excelu.
– Pachnie tu jak w gorzelni, który to? – spytała kierowniczka, gdy tylko weszła do naszego pokoju. Spojrzała mi w oczy. – Ty? Co w ciebie ostatnio wstąpiło? Miałam cię za nudziarza. Idź lepiej do domu, dziś i tak nie ma nic do roboty.
Poszedłem. Powieka latała jak głupia. G-D-Z-I-E. Pauza. J-E-S-T-E-M. Pytanie z gatunku tych egzystencjalnych. Nie miałem teraz głowy do grzebania się w duszy. Nie na takim kacu.
* * *
Zlitowałem się nad przepełnioną skrzynką na listy i wygarnąłem, bez większych nadziei, cały chłam. Wyciąg z banku – mimo trzykrotnie wysłanego podania o przejście na komunikację elektroniczną. Rachunki za gaz i prąd. „Misjonarz”, „Wróżka”, „Tydzień handlowca” i „Przegląd jubilerski”. Nigdy nie zrozumiałem, według jakiego klucza poprzedni właściciele wybierali prenumeraty. Odręczne ogłoszenie „Czy dobrze ci się mieszka? Kupię mieszkanie w tej okolicy. Bezpośrednio.” i zaproszenie na bezpłatne badanie słuchu. Brakowało tylko reklamy środków na powiększenie penisa. Śmieci wyrzuciłem, magazyny zostawiłem. Były moim ulubionym źródłem losowej wiedzy o świecie.
* * *
Tik uspokoił się dopiero po dwóch dniach brania uderzeniowej dawki magnezu. Zostawił mnie z pytaniem: gdzie jestem? Bo w sumie, to gdzie byłem?
Na otoczonej cienką warstwą gazu kuli rozgrzanych skał, pędzącej przez kosmiczną pustkę? W kombinezonie mięsa i kości? W 1300g pomarszczonej galaretki zawierającej trzy dekady wspomnień? W sieci aktywowanych impulsami neuronów?
W mieszkaniu, niby moim, a jednak, jeszcze przez długi czas, banku? W pracy, solidnej i poważanej, ale jednak jakiejś nie takiej? Na początku moich własnych lat trzydziestych, które miały w poważaniu, że czułem się jakbym dopiero co zaczął się mierzyć z tym całym gównem?
„W życia wędrówce, o połowie czasu, straciwszy z oczu ślad niemylnej drogi, w głębi ciemnego znalazłem się lasu.”
* * *
– Na nasze życie mają wpływ siły, o których nie śniło się waszym naukowcom – tłumaczyła krótkowłosa dziewczyna oparta o lodówkę, – w naszych życiach dzieje się więcej, niż widać na pierwszy rzut oka.
Jak zwykle na imprezach, najciekawsze rozmowy toczyły się w kuchni.
– Totalnie czuję, o czym mówisz – wtrąciła blada, chuda blondynka spod okna. Piła czystą wódkę z plasterkiem cytryny. – Mój guru zaczynał od weganizmu i medytacji, a teraz już nie je materii stałej. Przestawia się całkowicie na odżywianie wirami energii kosmicznej. Też nad tym pracuję.
– No, po tej szklance, to będziesz miała niezły wir – zażartowałem.
– To praktycznie sok owocowy i czysta pneuma. „Spirytus” znaczy „duch”.
Spojrzała na mnie przenikliwie. – Lepiej uważaj na siebie, z twoją dietą jesteś totalnie podatny na choroby, opętania i zaburzenia reinkarnacji.
– Nie słuchaj jej, gówno się zna – dziewczyna spod lodówki wyciągnęła do mnie rękę, – Chodźmy potańczyć.
* * *
– Postawię ci tarota, tylko zbierz te szklanki – siedzieliśmy przy stoliku w kącie, na dziecięcych krzesełkach. Za moimi plecami głośniki dudniły, aż drgała mi przepona. Nikt nie zwracał na nas uwagi.
– Nosisz przy sobie tarota? – spytałem.
– A ty nie? – z tylnej kieszeni wyjęła aksamitny woreczek, a z niego talię kart.
Przetasowała je z uwagą, dała mi przełożyć i zaczęła wykładać skomplikowaną figurę. Patrzyłem na karty z ciekawością.
Facet powieszony za nogę. Szkielet z kosą, na koniu.
– Wiesz, że Śmierć nie oznacza śmierci, ale przemianę? – zagadałem. Spiorunowała mnie wzrokiem. – Czytam „Wróżkę” – wyjaśniłem.
Karta z masą mieczy. Diabeł z nagimi ludźmi na łańcuchu. Wysoki budynek trafiony piorunem.
– Pracuję tam – wskazałem palcem.
Nigdy się nie dowiedziałem, co chciała odpowiedzieć, bo akurat wtedy do drzwi zapukała policja, która kazała wyłączyć muzykę i wypierdalać do domów.
Wypierdoliłem więc.
* * *
Następnego dnia, wrócił tik. Z kolegami.
Do drgającej powieki dołączyła skacząca noga. Nawet, gdy udawało mi się ją utrzymać w miejscu, czułem jak drga udo. Jedno, samotne włókno mięśnia kurczyło się i luzowało, kurczyło i luzowało, drgając pod skórą.
Postanowiłem nie słuchać i powlokłem się do kuchni poszukać czegoś zimnego do picia.
* * *
Między kacem a tikami, musiałem czymś zająć weekend, sięgnąłem więc po ostateczność. Zacząłem sprzątać mieszkanie.
Gdy przecierałem kaloryfer we wnęce pod oknem, poczułem pod palcami coś miękkiego, wciśniętego między grzejnik a ścianę. Wyciągnąłem. Damskie stringi. Do diabła, skąd? Nie pamiętałem, kiedy ktokolwiek poza mną by tu nocował!
Stringi, jak stringi, skąpe, czarne, ozdobione czerwonymi kwiatkami. To było coś nowego. Rozumiem jeszcze, znikające w innych wymiarach skarpetki, ale materializująca się bielizna?
Usiadłem w fotelu i zapatrzyłem się na znalezisko. Może były tu od początku, odkąd kupiłem mieszkanie? Pamiątka po poprzednich właścicielach? Ale jakim cudem, przez dwa lata bym ich nie zauważył? Jak przetrwały remont? O czym nie pamiętałem?
Zakręciło mi się w głowie i tiki rozszalały się na dobre.
Skurcz, tik, tik. •-••. Zrezygnowany sięgnąłem po długopis.
D-L-A-C-Z-E-G-O. To było dobre pytanie, droga podświadomości. Dlaczego?
Dlaczego znajdowałem dziwne rzeczy w moim mieszkaniu? I to takie, które sugerowały, że mam mroczne alter ego, które czerpie z życia pełniejszymi garściami niż ja? Dlaczego ja nie? Dlaczego w ogóle robię to co robię? Z przyzwyczajenia? Z poczucia obowiązku? Bo nie pamiętam, żebym kiedyś robił coś innego? Dlaczego nie robię z życiem czegoś innego?
Rozżaliłem się na dobre. Nie do końca wiedziałem dlaczego. Nie byłem pewien, czy to mój żal, czy mojego tiku, który smętnie zwolnił i w końcu zamarł.
* * *
Wizyta w prywatnej przychodni nic nie dała. Pani doktor osłuchała mnie, poświęciła latarką do oczu, podywagowała coś o podłożu stresowym, po czym zapisała więcej magnezu, potasu i witamin. Zaleciła się mniej obciążać.
Przez całą wizytę powieka drgała: •••---•••---•••---•••---
Ja próbowałem to zignorować, pani doktor nie komentowała.
* * *
Kolejne dni pracowałem jak nawiedzony. A gdy w końcu spłynęła nam z wysokości nowina, że budżet został przyjęty i choć był nie po naszej myśli, to bardziej nie po myśli departamentu sprzedaży bezpośredniej, poszliśmy w miasto świętować.
* * *
Wściekłe psy składały się z wódki, soku malinowego i sosu tabasco. Gdy piło się je na raz, pieściły i paliły w przełyk.
Kamikadze były niebieskimi szotami na obrotowej desce o piło się je szybko, jak opróżniany magazynek rewolweru.
Long Island Ice Tea nie miała w składzie herbaty, ale było to jedyny składnik, którego nie miały. Piło się je z olbrzymich szklanek, lekko jak herbatę.
Bawiący się dział analiz składał się z krwi w alkoholu.
– No nie poznaję kolegi – powiedział kumpel, gdy opróżniłem kolejną szklankę – pełen profesjonalizm aż do końca. Jak nigdy!
Opierając się o ścianę, poszedł zamówić whisky.
* * *
Szedłem oświetlonym jarzeniówkami korytarzem, którym ktoś kręcił, jak karuzelą. Ściany odbijały mnie jak piłeczkę.
* * *
Stałem na przystanku i wymiotowałem do kosza na śmieci. Miałem nadzieję, że jestem sam.
– Państwo wybaczą – mamrotałem, na wszelki wypadek – nie mam pojęcia, co tu się wydarzyło. Nie uwierzą państwo, ale to pierwszy raz.
* * *
Leżałem na czymś twardym. Świat się kręcił jak wirówka, ale nie spadałem. Coś trzymało mnie w miejscu.
– Nie udało się – z melancholią wychrypiał nieznany mi głos, po mojej lewej, – próbowałem, ale nie udało się!
– Co się nie udało? – spytał ktoś po prawej.
– Zapić się na śmierć.
Otworzyłem oczy: brudnobiały sufit, lampy zabezpieczone drucianymi klatkami, sine ściany. Rząd prycz, a na nich faceci w białych, przykrótkich koszulach nocnych. Niektórzy przypięci pasami, jak ja.
Pod ścianą blaszana rynna-pisuar, do której lał właśnie wytatuowany byczek, złorzecząc coś o bracie-konfidencie.
Judasz w drzwiach otworzy się ze zgrzytem.
– Ptaszki z wieczoru zapraszam na alkomat, reszta grzecznie leżu i trzeźwieje. Widzimy się za osiem godzin.
Westchnąłem. O-D-P-U-S-C powiedział tik. Zamknąłem oczy i spróbowałem zasnąć.
* * *
Psychiatra uzależnień wyglądał na kogoś, kto wiele w życiu widział.
– Od dawna ma pan problem z nałogiem? – spytał.
– Nie mam. To pierwszy raz.
Popatrzył na mnie sceptycznie: – Planuje pan powtarzać?
– Nie, raczej nie, dlaczego miałbym?
Pod stołem noga zaczęła podskakiwać. Szast. Tup, tup, szast.
– Dlaczego by pan miał? No, to już pytanie do pana, nieprawdaż?
Nie wiedziałem co odpowiedzieć.
– Noga panu lata, organizm się buntuje.
Otworzył zeszyt. – A teraz proszę mi opowiedzieć o historii uzależnień w rodzinie.
Odpowiadałem roztargniony, wymyślając na poczekaniu szczegóły, które sądziłem, że chce usłyszeć. Noga nie dawała spokoju.
Tup, szast, szast, szast, • ••• - • --. Pauza. - ••-.
J-E-S-T-E-M T-U J-E-S-T-E-M T-U J-E-S-T-E-M.
No a gdzie?
* * *
W tramwaju zorientowałem się, że ktoś przy okazji wyczyścił mi portfel z paru stów. Najdroższy hotel w mieście, do diabła.
* * *
Siedziałem w fotelu, z zimnym kompresem na głowie i ponuro rozważałem, w jak dziwną stronę skręciło moje życie. Ostatnie tygodnie były szalone. I to nie w ten „bawię się świetnie” sposób szalone. Bardziej „coś porozumiewa się ze mną Morsem używając mojego ciała” szalone.
O-D-P-U-S-C
Gdzie popełniłem błąd?
O-D-P-U-S-C
Przymknąłem oczy, ale wciąż robiło mi się od tego niedobrze, więc zamiast tego, sięgnąłem po najbliższy magazyn. Otworzyłem na losowej stronie i zacząłem czytać: „Pierwsze wzmianki o demonicznych opętaniach…”
A co jeśli ten głupi generator zadziałał i od tygodnia próbuję zwalczyć metafizyczną gorączkę? Co jeśli to demon wpływa na moje życie, oblega mój mózg jak twierdzę, podkopuje wiarę we własne zdrowie psychiczne?
O-D-P-U-S-C powiedział tik.
* * *
Przewietrzyłem mieszkanie, ogoliłem się i wziąłem gorący prysznic, żeby oczyścić aurę – „Wróżka” się w końcu do czegoś przydała, zapaliłem ikeowską świeczkę, bo niestety nie miałem kadzidełek, usiadłem w najlepszej wersji kwiatu lotosu, jaką zdołałem wykonać, położyłem przed sobą stos kartek i długopis, i rozpocząłem pertraktacje.
– Dobra – zagadałem, – o co ci w sumie chodzi?
Cisza przeciągała się. Czułem ssanie w żołądku. W końcu, gdy traciłem już nadzieję, zaczęła mi drgać powieka.
Skurcz, tik. Tik, tik. Tik. Pauza. Skurcz. Tik, skurcz. Skurcz, tik, skurcz.
N-I-E T-A-K
Spróbowałem jeszcze raz, bardziej oficjalnie.
– O, Demonie! – zainkantowałem, – ch objaw się i wyjaw swoją wolę.
Tym razem musiałem trafić w odpowiedni ton, bo powieka rozedrgała się jak szalona. Rzuciłem się zapisywać.
•-- -•-- •--• •• •… długopis ślizgał się w spoconej dłoni. Skończyłem. Spojrzałem.
W-Y-P-I-E-R-D-A-L-A-J
* * *
Wyszedłem na balkon się przewentylować. Nie bardzo wiedziałem, co dalej, zwłaszcza, że coś nie dawało mi spokoju. Wiadomości od demona nie miały żadnego sensu. Czemu nie zaczynał od gróźb, pokus, czemu nie próbował przestraszyć, złamać mnie psychicznie? Wydawał się raczej zagubiony.
Skąd w ogóle biorą się demony? W opcję z niebem i piekłem raczej nie wierzyłem, nie w tym wieku, nie w tym kraju. Z innych płaszczyzn egzystencji, z alternatywnych wszechświatów?
Takie opętanie, pomyślałem ni z tego, ni z owego, musi być równie traumatyczne dla obu stron. Wyobraźcie sobie: żyjecie zajęci własnymi sprawami, a tu nagle lądujecie w cudzym ciele i mózgu, w świecie, którego reguł zupełnie nie rozumiecie. Nawet jeśli założyć, że miałbym dostęp do wspomnień nosiciela, to jak je zinterpretować? Przecież byt określa świadomość, czy jakoś tak. Gdybym, jako człowiek, nagle przeniósł swoją świadomość w takiego wróbla, to przecież z jego małym móżdżkiem, mógłbym najwyżej wieść wróblowe życie. I to pewno niezbyt udane, bo gówno bym wiedział o byciu wróblem.
Myślałem sobie o tym wszystkim, tępo patrząc się na ludzi wchodzących i wychodzących z kebabu po drugiej stronie ulicy, gdy nagle mnie olśniło.
Zapomniałem o jedzeniu. Od paru dni nic nie jadłem. Nic dziwnego, że coraz gorzej się czułem, w końcu ile kalorii może dostarczyć organizmowi kawa, soki owocowe i alkohol?
Jakim cudem zapomniałem, że powinienem jeść?
* * *
Siedziałem na fotelu i próbowałem to wszystko ułożyć sobie w głowie. Powieka drgała i nie musiałem nawet sięgać po długopis, żeby wiedzieć, że każe mi wypierdalać.
Wszystkie klocki układanki wskoczyły na swoje miejsca.
Ze stosu magazynów wygrzebałem „Misjonarza”, numer z artykułem o egzorcystach. Sięgnąłem po telefon. Miałem tego dość.
Czas wracać do domu.