Transkrypcja spotkań, wybrane fragmenty.
– Nie bał się pan przyjść?
– Nie. Powinienem?
– Dla wielu moich klientów podjęcie psychoterapii to trudna decyzja. Nie wiedzą, czego się spodziewać. Boją się.
– Trudno mi było się zdecydować, ale gdy już się zdecydowałem, skupiłem się na tym, żeby szybko dopaść dobrego terapeutę. Trafiłem na panią.
– Zwracał pan uwagę na otoczenie, gdy tu szedł? Czy raczej był pan pogrążony we własnym świecie?
– Nie było korków, więc byłem trochę za wcześnie i miałem czas rozejrzeć się po okolicy. Piękna pogoda. Czuć w powietrzu zbliżającą się wiosnę, ten charakterystyczny zapach topniejącego śniegu, wilgotnej ziemi, budzącej się zieleni i — wybaczy pani — odmarzających psich gówien.
Podoba mi się ta okolica. Cicha. Mało ludzi. Nikogo nie spotkałem, a włóczyłem się dobry kwadrans. Ale to może taka pora dnia.
A jak pani się czuje z nowym… pacjentem… klientem?
Nie boi się pani?
– Mój główny problem? Warczę na ludzi.
Głównie w pracy, w domu jestem spokojny. W pracy często się denerwuję. Robię się zły. Staram się tego nie pokazywać, ale to jakbym sam sobie nakładał kaganiec, rozumie pani? Tylko bardziej drażni. Zamiast warczeć staram się uśmiechać, ale wychodzi mi tylko taki grymas, który odsłania zęby.
Wie pani, że u innych gatunków odsłanianie zębów to oznaka agresji? Sygnał, że jeszcze chwila, a przegryzę ci gardło. Dużo się uśmiecham, ale…
– Zamilkł pan.
– Ale mam ochotę poprzegryzać im, kurwa, gardła. Nie dosłownie.
Z tym przychodzę. To mój problem.
– Maskowanie złości uśmiechem?
– Nie! Głupia pani jest? Złość. Mój problem to złość. Cały czas jestem na granicy, włos od wybuchu. Wkurwiony.
– Teraz też.
– Też.
– Na mnie?
– Nie, nie na panią. Tak ogólnie wkurwiony.
– Tak sobie myślę, że poza panem i mną nikogo tu nie ma, więc może pana złość ma jednak jakiś związek z moim zachowaniem.
– Może ma. Tak. Jestem ociupinkę podirytowany tym, że od razu mnie pani nie zrozumiała. Tylko staram się tego nie pokazać.
– Widzę, że szeroko się pan teraz uśmiechnął.
Wyobrażam sobie, że to może być bardzo wyczerpujące, takie ciągłe powstrzymywanie złości.
– Nie wyobraża sobie pani, jak bardzo. Czasami mam ochotę usiąść i wyć. Wyć. Na nic innego nie mam siły.
– Czego w związku z tym oczekuje pan od naszych spotkań?
– Żeby pomogła mi się pani pozbyć się tej złości. Nie chcę żyć zastanawiając się w każdej sekundzie, kiedy znów wybuchnę. Chcę, żeby ta złość sobie poszła.
Może mi pani pomóc?
– Zobaczymy, gdzie nas terapia zaprowadzi.
– Proszę mi opowiedzieć coś więcej o sobie.
– Co tu dużo mówić? Już ma to pani wszystko zapisane. Prawnik z wykształcenia, zamiłowania i zawodu, trzydzieści sześć lat. Rodzice żyją, o dziwo nierozwiedzeni. Trójka rodzeństwa, starsze i młodsze.
Mąż, sztuk jeden. Bez dzieci. To znaczy, technicznie rzecz biorąc „partner”, nie mąż, ale po pięciu latach wspólnego życia mówię mąż i jak komuś się to nie podoba, to niech wypierdala.
– Chce pan mieć dzieci?
– Wyobrażałem sobie kiedyś, że będę miał, ale już odpuściłem.
– Jak na męża reaguje pana rodzina?
– Rodzina jest ponad trzysta kilometrów stąd i to podstawa. Mama akceptuje, ojciec nie komentuje, ale chyba przychylnie. Rodzeństwo ma to serdecznie w dupie. Nie narzekam.
– Jak się panu układa z rodziną? Mam na myśli tę pierwotną, nie męża.
– Dobrze. Bardzo dobrze. Nie kłócimy się. Lubię ich odwiedzać. To chyba dobrze, prawda?
Nie wierzy pani.
– Wierzę, że tak pan postrzega swoją relację z rodziną i to szanuję.
Większość moich klientów ma na tym polu jakieś zaszłości do odrobienia.
– Mówi pani, że dogrzebiemy się do krwawych tajemnic i zakopanych szkieletów?
– Zobaczymy.
– Widzę, że poufność jest dla pana bardzo ważna. To zrozumiałe.
Jestem psycholożką z wykształcenia i certyfikowaną psychoterapeutką, a to oznacza, że przestrzegam kodeksu postępowania i poddaję się regularnej superwizji. To co dzieje się i co zostaje powiedziane na naszych spotkaniach, zostaje między nami.
Nawet, jeśli podczas spotkania z superwizorem czuję potrzebę się skonsultować, mówię głównie o własnych dylematach i w sposób zanonimizowany.
Czy to pana satysfakcjonuje?
– Tak.
– Umówiliśmy się, że będziemy pracować nad złością i regularnie sprawdzać, gdzie jesteśmy.
– A jeśli się nie uda i nic się nie zmieni?
– Doświadczenie podpowiada, że wynikiem procesu terapeutycznego jest przemiana.
– Ja się nie chcę zmieniać! Chcę się mniej wkurwiać.
– To też zmiana.
– Próbują zrobić ze mnie potwora! Z tym dziś przychodzę, skoro już musi pani wiedzieć.
Jestem bardzo kompetentnym prawnikiem i nie wymagam od innych mniej, niż od siebie. To nie jest branża dla ludzi słabych psychicznie. Trzeba być drapieżnikiem, nie ofiarą, rozumie pani.
Walczymy za klientów. To wymaga skupienia, pewności, oddania. A ja potrafię się skupić, wywęszyć lukę w kontrakcie, dogrzebać się do tego jednego, źle napisanego paragrafu, wyczuć, gdy transakcja śmierdzi. Za to bilujemy klienta.
Ale gdy wyrażę, że tak powiem, zdecydowaną i ostrą opinię o szczeniaku, który źle wpisał kwoty w finalnym dokumencie, to nagle ja jestem tym złym.
Gdybym nie wyłapał błędu, klient zostałby narażony na stratę rzędu kilkuset tysięcy, a oni mają pretensje, że jakiś gówniarz szcza teraz ze strachu na mój widok. Przynajmniej się czegoś nauczy.
A to ich pierdolenie o mobbingu jest dokładnie tym, pierdoleniem.
– Powiedział pan, że to nie jest branża dla ludzi słabych psychicznie. Jak łączy to pan z faktem, że sam jest na terapii?
– Potwierdzała mi pani, że to są poufne spotkania. Nic nie wywęszą. I nie o tym rozmawiamy.
– Znów się pan uśmiecha. Szeroko, z zębami.
O czym więc rozmawiamy?
– Że robią ze mnie potwora.
– Mąż? Jest architektem, bardzo dobrym architektem. Wrażliwiec. Artystyczna dusza. Starszy ode mnie.
Jego matka nas nie akceptuje. Straszna dewotka. Traktuje mnie, jakbym był diabłem wcielonym, demonem czyhającym na biedną duszyczkę jej pierworodnego. Wciska mu coraz to nowe święte obrazki, medaliki i różańce. Mamy tym zajebaną całą szufladę, bo mąż nie ma serca wyrzucać tego szajsu.
Przepraszam, mam nadzieję, że nie uraziłem. Jest pani wierząca?
– To nie jest istotne w kontekście naszych spotkań. Mówi pan o swoich doświadczeniach i odczuciach, a ja je przyjmuję takimi, jakie są.
– Mąż lubi się cackać, wie pani, ładne filiżaneczki, nowe zasłony w oknach. Gdy się wkurwiam, chodzi wokół mnie jak wokół śmierdzącego jajka, na paluszkach, żeby tylko nie rozdrażnić bardziej. I powiem pani, że strasznie mnie to wkurwia.
Czuję jego strach i, nie wiem jak powiedzieć, pojawia się taki przymus, żebym zaczął być straszny. Żeby, kurwa, miał powód się bać. Ale się powstrzymuję.
Kocham go jak nikogo innego i wkurwia mnie jak nikt inny.
– To częste doświadczenie w małżeństwie.
– Nikt tak jak on, nie potrafi doprowadzić mnie do szału. Zresztą specjalnie mnie czasem drażni.
Bo on jest inteligentny jak cholera i, jak chce, potrafi wziąć pod włos, wpić szpilę.
Opowiedział mi kiedyś, że jak był mały, lubił drażnić psa sąsiada. Duży wilczur, stróżujący, w budzie, na grubym łańcuchu.
I mój uroczy, wtedy jeszcze nie małżonek, podchodził tak blisko jak się dało, by nie wejść w zasięg łańcucha i rzucał kamyczkami w psa. Pies się rozpędzał, ujadając, rzucał się na niego i w ostatniej chwili łańcuch się zaciskał. Mąż mówi, że to były centymetry, że czasem opryskiwała go ślina tego wilczura. Że nie potrafił się powstrzymać, że bał się i czuł się niepokonany.
I takie właśnie jest nasze małżeństwo.
A ja się boję, że łańcuch, który mnie zatrzymuje, kiedyś puści i że zrobię mu krzywdę. Wie pani, taką prawdziwą krzywdę.
– Dużo w pana opowieściach jest strachu przed złością. Mówi pan, że w pracy się pana boją, że mąż się boi pana wybuchów.
A ja się zastanawiam, czyj naprawdę jest ten lęk przed okazywaniem gniewu.
– Nie rozumiem o co pani chodzi.
– Czego się boję? Psów. Jestem dorosłym facetem, który boi się psów.
Jak byłem mały, pogryzł mnie wilczur. Nie jakoś poważnie, została mi tylko blizna na łydce, niech pani popatrzy, nieduża. Po tych trzydziestu paru latach prawie jej nie widać. Ale wtedy to była dla mnie wielka rzecz. Bardzo się wystraszyłem.
Do teraz czasem wraca to do mnie, we śnie. Jest noc. Świeci księżyc, wielki, czerwony. Biegnie na mnie wilczur. Jest olbrzymi, większy ode mnie, czarno-przypalany. Czas zwalnia i widzę, jak z każdym skokiem faluje na nim sierść. Ma lśniące oczy. Jest tuż tuż. Otwiera pysk i widzę ostre, białe kły. I się budzę.
Mąż już wie, kiedy mi się to śni. Mówi, że wtedy skowyczę i warczę przez sen.
Nie wiem, czy to prawdziwe wspomnienie, czy to rzeczywiście tak wyglądało. Ale tak mi się to ułożyło w głowie.
– A rodzice jak wspominają ten incydent?
– Nigdy nie pytałem.
W każdym razie, boję się psów. Zresztą one, skubane, to doskonale wyczuwają, wszystkie na mój widok szczekają, chcą gryźć. Nawet ten kundel dwa domy obok. Dziś myślałem, że przegryzie się przez siatkę. Uciekłem na drugą stronę ulicy.
Na panią też tak szczeka?
– Nie.
– Wkurwia mnie, że się go boję.
– Może on też się pana boi? Strach i złość są często powiązane.
– Przez ostatnie miesiące opowiadał pan o złości i o strachu.
O gniewie, który czuje pan w pracy w zetknięciu z czyimiś słabościami. O strachu, że szef robi z pana potwora. O złości na męża, który pana prowokuje i o lęku, że może zrobić mu pan krzywdę.
Mam dla pana propozycję.
Postawię na środku gabinetu puste krzesło, a pan niech sobie wyobrazi, że siedzi na nim ktoś, kto pana złości: mąż, szef, współpracownik, ktoś z rodziców.
I niech pan się nie powstrzymuje, niech pan wygarnie wszystko co pan czuje, pokrzyczy, poprzeklina, pokaże swoje emocje.
– Nie. Przecież to głupie.
– Celem ćwiczenia jest praca ze złością. Jesteśmy nauczeni, żeby nie pokazywać gniewu. Boimy się swojej złości. A tu nikt pana nie oceni. Niech pan spróbuje.
– Nie! Nie wie pani, o co pani prosi.
– Wyobrażam sobiem, że zadziałanie przeciw nawykom, które budowały się ponad trzydzieści lat, może być trudne. Nie chce pan tego wszystkiego z siebie wypuścić?
– NIE!
Przepraszam, wystraszyłem panią. Najmocniej przepraszam.
– Zaskoczył mnie pan siłą reakcji. Widzę teraz, jak trudny to dla pana temat, bo miał pan tak ściśnięte gardło, że pana głos brzmiał jak warkot. To ja przepraszam, nie powinnam była tak naciskać.
– Jest pani bardzo blada. Jeszcze raz przepraszam.
– Nie doceniłam, jak silne ma pan mechanizmy ochronne. Teraz to wiemy i będziemy nad tym pracować.
– Niech mnie pani więcej nie prosi, żebym to uwolnił. Nie ma pani pojęcia…
– Mam niespokojny sen. Strasznie zgrzytam zębami w nocy, aż czasem budzę męża. Bardzo dziwnie ścierają mi się od tego zęby, o, popatrzy pani. Kiedyś nie miałem takich ostrych kłów.
– Jak z okazywaniem złości było u pana w domu?
– Niewiele było. Mam bardzo zgraną rodzinę, wie pani, mała miejscowość, duży dom na obrzeżach, na skraju pól, pod lasem, wszyscy mieszkają koło siebie. Działamy jak zgrany zespół, rozumiemy się bez słów, nie ma powodów do kłótni…
– Wyczuwam jakieś „ale”…
– Ale ja zawsze czułem się inny, byłem tym wyrodnym furiatem, który o wszystko się awanturuje. Rodzeństwo bało się tych moich napadów szału. Tak to pamiętam.
– A jak rodzice, jak u nich z gniewaniem się?
– Mama nie ma z tym problemu. Gdy coś jej się nie podoba, wystarczy, że warknie i wszyscy zaczynaja chodzić jak w zegarku. Ojciec nic po sobie nie pokazuje, trzyma wszystko wewnątrz.
Ale czasem, jak się zeźli, to wtedy widać. Zaciśnie szczęki, spojrzy wilkiem i wiadomo, że trzeba schodzić mu z drogi.
Normalna rodzina. Tylko ja jakiś inny.
– Dlaczego pan tak uważa?
– Zawsze tak było. Gdy byłem mały, mama zawsze się spinała, gdy zaczynałem się złościć przy obcych, jakby chciała być gdzie indziej, albo było jej bardzo za mnie wstyd. Nie lubiła, gdy choć warknąłem, bawiąc się z innymi dziećmi.
– Może się o pana bała? Czasem rodzice boją się, żeby dziecko nie wpakowało się w przykre sytuacje.
– Może ma pani rację. Mama się nade mną bardzo trzęsła. Myślę, że to po tym pogryzieniu przez psa. Wtedy coś się zmieniło.
– Co pan widzi, gdy patrzy pan w siebie i myśli o swoim gniewie?
– Las. Ciemny las. Noc, na niebie kotłują się chmury, wiatr targa konarami, drzewa się kołyszą i skrzypią. I wiem, że coś się czai w głębi lasu, coś wielkiego i strasznego. Słyszę, jak się zbliża, słyszę pękające gałęzie i głęboki, gardłowy warkot.
Wiatr się wzmaga, odgania chmury i odsłania księżyc. Robi się jaśniej i wiem, że zaraz zobaczę…
– Co pan widzi?
– Nie wiem! Boję się patrzeć. Nie chcę teraz o tym rozmawiać.
– Zwolnią mnie. Czuję, że mnie zwolnią.
– Z tego co pan o sobie mówił, wyłaniał się obraz kompetentnego i wartościowego pracownika. Co się stało, że spodziewa się pan zwolnienia?
– Opierdoliłem szefa. Przy wszystkich. Siedzieliśmy po nocach, cały weekend, bo ten palant zapomniał nam powiedzieć, że klient przesunął termin podpisania umowy.
Myślałem, że mu łeb odgryzę.
– Jak szef zniósł pana wybuch?
– Mieliśmy potem trudną rozmowę w cztery oczy. Musiałem się przyznać, że jestem w terapii. Powiedział, że docenia, że nad sobą pracuję.
Czuję, że jestem na wylocie.
Powinienem był trzymać mordę na kłódkę.
– Tak to bywa ze złością, że im dłużej się ją tłumi, tym gwałtowniej wybucha. Tak samo jak z kichnięciem.
Złość to naturalna reakcja organizmu. Próbować się nie złościć, to jak próbować się nie pocić.
– Tak, tak, ma pani rację.
Tylko u mnie to pojawia się nagle. Jestem spokojny, potem robi mi się czerwono przed oczami, coś się dzieje, coś robię, nie mam nad tym kontroli, a potem dochodzę do siebie. Jestem znów spokojny, ale organizm zaczyna wariować. Pocę się, szczęki mi się zaciskają, drgają mi wszystkie mięśnie, razi mnie światło.
– Pan przecież wie, że od tłumienia tego w sobie, objawy psychosomatyczne będą się jedynie nasilać. Może jednak spróbuje pan przeżyć targające panem emocje w bezpiecznych warunkach?
Pokrzyczeć w samochodzie, może pójść pobiegać? Z dala od ludzi, po prostu wyrzucić z siebie te wszystkie emocje.
– Dobrze mi zrobił ten miesiąc przerwy. I wie pani co? Skorzystałem z pani rady.
Pojechałem sobie w którąś sobotę wieczorem za miasto, do lasu. Zaparkowałem. Pokrzyczałem w samochodzie, pokurwiłem, ponapierdalałem w kierownicę. I taki, cały nakręcony, poszedłem sobie pobiegać. Byłem sam, więc poszedłem na żywioł, robiłem to na co miałem ochotę i nie zatrzymywałem się, żeby się zastanawiać, czy to ma jakiś sens.
Rozebrałem się i pobiegłem w las, na wariata, po ciemku. Biegłem, aż nie padłem. I wtedy zacząłem krzyczeć, warczeć, skowyczeć. Wypuściłem z siebie wszystko. Płakałem. Wyłem do księżyca. Tarzałem się po poszyciu, napierdalałem drzewa. Odpuściłem wszystko. Poczekałem, aż się wyleje.
Wróciłem do domu przed świtem. Spałem jak dziecko.
I co pani na to?
– Przyznam, że słuchając, trochę się o pana bałam. Bieganie nocą po lesie wydaje się bardzo ryzykowne.
– Ryzykowne, to było jak dotychczas sobie radziłem ze stresem. Wie pani jak? Trzeba rozpędzić samochód do stu sześćdziesięciu, stu osiemdziesięciu, puścić kierownicę i liczyć ile sekund się wytrzyma. Spala adrenalinę jak nic na świecie.
To chyba bezpieczniej biegać nago po lesie i wyć do księżyca?
– Zostawię panu do przemyślenia wątek samochodu i wrócę do pana ostatniego doświadczenia. Jak się pan poczuł, gdy w końcu pozwolił pan sobie, bez cenzury, przeżyć swoje emocje?
– To trudne pytanie. Na pewno było to doświadczenie graniczne, które odmieniło mnie na zawsze. Dosłownie. Wtedy, na polanie byłem kimś innym niż teraz.
Dziś jestem spokojniejszy, bardziej ugruntowany. Ulżyło mi.
Wtedy, w lesie, nie myślałem o pracy, o mężu, o rodzinie. Byłem tylko ja, księżyc i las. Czułem się, jakbym w końcu był u siebie.
Z drugiej strony, to co wypuściłem było groźne, brzydkie, przerażające. Pani myśli, że mnie zna, ale nie poznałaby mnie pani, gdyby mnie wtedy zobaczyła. Uciekła by pani.
Powinienem być na panią zły, bo pokazała mi pani jaki jestem, czym jestem. I wiem, że ludzie tego nie zaakceptują, że nigdy, przenigdy, nie mogę pokazać tego w pracy, w domu. Nikt nie może się dowiedzieć.
– Mówi pan, że powinien być na mnie zły. A jest pan?
– Nie. Nie jestem.
– Jakby zareagowała pana rodzina, widząc pana wtedy, w lesie?
– Z obrzydzeniem. Pokazałbym zbyt wiele, zbyt szczerze, zbyt szorstko. U nas w domu, to jest kultura. Nie wolno być tak szczerym.
– Poda pan przykład?
– Gdy byłem w szkole, kupiłem mamie na urodziny prezent. Wisior na szyję, bardzo elegancki, długo na niego odkładałem. Piękny, srebrny księżyc. Mama pochwaliła, podziękowała i nigdy go nie założyła. Ani razu, przez te wszystkie lata.
Nie mogła po prostu powiedzieć, że jej się nie podobał?
– Jak się pan wtedy czuł?
– Byłem zraniony i wściekły!
– Okazał to pan?
– Nie, to by było niekulturalne. W mojej rodzinie nie pokazuje się takich rzeczy.
– Jakaś historia z młodości? Mam jedną, smutną jak cholera. Od lat we mnie siedzi. Często do niej wracam.
Pojechaliśmy z przyjacielem w góry, na męski, jesienny wyjazd. Długie szlaki, zmierzenie się z naturą i własną słabością, spokój, piękne krajobrazy, picie wody ze strumieni. Wiedzieliśmy, że może być różnie z pogodą, ale i tak zdecydowaliśmy się na noclegi w namiocie.
To były trudne szlaki, z dala od popularnych lokalizacji, więc całymi dniami nie widzieliśmy żywej duszy. Tylko ptaki, lisy, sarny, raz nawet niedźwiedź. Stada dzików. Nocami niesamowite odgłosy jeleni na rykowisku, te ich niskie zawodzenia i niosący się kilometrami łomot zderzającego się poroża. W niektóre noce, wycie wilków.
Był moim najlepszym przyjacielem. Trochę się w nim podkochiwałem, ale nie dawałem mu tego zobaczyć. Bałem się zepsuć.
Myślę, że to, co się wydarzyło, to była moja wina. Przygotowywałem trasę na tamten dzień i, na mapie, szlak wydawał się prosty. Nie był. Noc zastała nas podczas trudnego podejścia. Było zimno, podnosiła się mgła, chmury zasłaniały niebo. Chciałem, żebyśmy się zatrzymali, ale on nalegał, żeby iść dalej, bo za przełęczą była polana.
Byłem głodny, zmęczony, wystraszony i sfrustrowany tym, że mnie nie słuchał. Pokłóciliśmy się i on poszedł a ja zostałem.
Po chwili, gdy się trochę uspokoiłem, pomyślałem, że zachowuję się głupio i ruszyłem za nim.
Czułem, że jest blisko, zacząłem biec, żeby go jak najszybciej dopaść. Pamiętam, że gdy na niego wpadłem, to znów się pokłóciliśmy. A potem chyba wpadłem w panikę, bo niewiele pamiętam. Jakieś przebłyski: noc, korzenie, wycie wilków, czarne pnie. Musiałem pobiec w głąb lasu. Obudziłem się rano, zziębnięty, bez plecaka, podrapany i w ubraniu podartym od przedzierania się przez ciernie. Cud, że nic nie złamałem.
Dowlokłem się jakoś do zabudowań w dolinie. Zajęło mi to cały dzień. Miałem nadzieję, że może tam go znajdę. Nie było go. Gospodarze wezwali ratowników.
Znaleźli go dwa dni później. Nie żył. Musiał się ześlizgnąć, spaść w dół zbocza i rozbić sobie głowę o kamienie. Trudno było to ustalić, bo przed ratownikami ciało odnalazły wilki. Pogrzeb był w zamkniętej trumnie.
Do dziś myślę, że to wszystko, to była moja wina…
– Wydaje mi się, że robię postępy. O mało co, a znów miałbym spięcie z szefem. Powiedział coś głupiego i miałem ochotę rzucić mu się do gardła, ale przypomniałem sobie to, co wypuściłem na wolność w lesie, i jakoś mnie to uspokoiło. Skupiłem się nie na nim, ale na problemie i wyszła nam z tego konkretna, konstruktywna rozmowa.
– Gratuluję. Chcę, żeby pan wiedział, że czuję się dumna i wdzięczna, że mogę panu towarzyszyć w tej przemianie.
– Dziękuję. Bo wie pani, pomyślałem sobie, że tak, mam ochotę odgryźć mu głowę, ale nie muszę tego robić od razu. I się uspokoiłem. Głupie, ale zadziałało.
– Zaczyna pan akceptować te aspekty swojej natury, przed którymi przez lata pan uciekał. Być może zbliża się moment, w którym będzie pan gotowy pokazać swoją ukrytą twarz komuś bliskiemu. Mężowi?
– Też mi, kurwa, pani doradziła.
Wziąłem męża na spacer do lasu, opowiedziałem mu, że jest taka część mnie, której się wstydzę i boję. Obnażyłem przed nim swoją jebaną duszę, on powiedział, że mnie kocha i że nic tego nie zmieni i, szlag by to trafił, dałem się nabrać. I pokazałem mu kim naprawdę jestem. Wszystkie brudne bebechy, wycie, kurwa, do księżyca, cały jebany pakiet.
– Jak zareagował?
– Uciekł! Tak, kurwa, zareagował! Zostawił mnie na jebanym parkingu pod lasem i spierdolił. Uszy po sobie, ogon podkulony i tyle go, kurwa, widzieli.
Jak w końcu udało mi się dotrzeć do domu, już go nie było. Spakował się i zniknął. Zostawił karteczkę, że to za dużo i że potrzebuje czasu, żeby to przemyśleć.
Tyle z tego, kurwa, dobrego wyszło.
– A może napisał prawdę? Może rzeczywiście potrzebuje trochę czasu, żeby przeżyć to co się między wami wydarzyło i się w tym odnaleźć?
– Miał mnie akceptować takiego, jakim jestem!
– Wie pan, trudno wymagać od bliskich, żeby robili tylko to, czego od nich oczekujemy. Moje doświadczenie jest takie, że w każdym związku zdarzają się kryzysy i że związki oparte na szczerości, lepiej z tych kryzysów wychodzą.
– Po co ja w ogóle z panią rozmawiam?
– Pojechałem na weekend do domu, wyżalić się, że mi facet uciekł. Zjedliśmy, napiliśmy się, poluzował mi się język i wszystko im opowiedziałem: z czym się zmagam, co czuję, czego się boję. I od słowa, do słowa, maska spadła i pokazałem im tę swoją ukrytą twarz. Wiedziałem, że i tak mnie odtrącą i chciałem to mieć jak najszybciej za sobą…
– I co się stało?
– Gówno! Przepraszam panią.
Okazało się, że są tacy sami jak ja. Dokładnie tacy sami. Każde jedno. Jebani hipokryci. Ja tu się zmagam ze sobą, kryję się przed nimi, udaję, że jestem kimś innym, a oni cały czas wiedzieli.
Bo są tacy sami jak ja!
– Tak to bywa. Nie bierzemy się znikąd i zwykle jesteśmy, przynajmniej w jakimś stopniu, odbiciem swoich rodziców i wytworem swojej rodziny.
– Pytam ich, czemu mi, kurwa, tego po prostu nie powiedzieli? A oni, że myśleli, że wiem. I że takie rozterki, to prywatna sprawa i nie ma co roztrząsać, ani się z tym obnosić.
No nie mam do nich siły.
– Czemu właśnie on został moim mężem? Pięknie pachniał, to pierwsze, co mnie do niego przyciągnęło. Męsko. Tajemniczo.
I ten jego głos, pewny siebie, głęboki, aksamitny głos. Gdyby powiedział „noga!” był bym przy nim w trzy sekundy, gdyby powiedział „bierz go!”, zagryzłbym bez wahania. Zapytał, czy tańczę.
Tak się to zaczęło.
– Zwolnił mnie, chuj. Zdobyłem mu tego klienta, w pysku mu przyniosłem. Zespół mu zbudowałem i wyszkoliłem, a on przyszedł na gotowe i sobie zabrał. Że niby taki strategiczny klient, to wymaga opieki starszego partnera, że niezgodność charakterów, że czas, żebym — wyobraża to sobie pani?! — poszukał nowych wyzwań. Zabiję go. Mam ochotę zabić skurwysyna…
– Jest pan rozgniewany, przeżywa pan żałobę. Proszę śmiało mówić i się nie powstrzymywać. Ma pan prawo czuć się skrzywdzony.
– Skurwysyn wyrzucił mnie z mojego stada! Upokorzył, wykorzystał i wyrzucił. Przegryzę skurwysynowi gardło, wyrwę bebechy, rozwłóczę po okolicy i będę patrzył jak zdycha w męczarniach.
– Bardzo silnie przeżywa pan ten gniew.
– Co też pani, kurwa, nie powie.
– Co się panu stało w dłoń? Wygląda paskudnie, był pan u lekarza?
– Nic takiego. Ugryzła mnie suka. Ale wszystko sobie wyjaśniliśmy i już jest ok.
– Bał się pan psów, pamięta pan?
– Już się nie boję. Nie wiem nawet, kiedy mi się odmieniło. Może gdy zrozumiałem, że po prostu się mnie boją i zrozumiałem, dlaczego mogą się bać.
Tak jak ta suka. Wystraszyła się, bo nie rozumiała co się dzieje. Spłoszyłem ją i uznała mnie za zagrożenie, dla siebie, dla swoich dzieci. I wie pani co, nie bałem się. W takich sytuacjach nie ma co się bać.
Chwyciłem mocno, pewnie, za kark, potrząsnąłem, przytrzymałem przy ziemi i się uspokoiła. I było już dobrze.
– Kiedy się to stało?
– W weekend, przy okazji wizyty u rodziny.
Zresztą, pogadałem sobie szczerze z mamą. Było trochę nerwów, ale w końcu do niej dotarło, że już nie jestem jej synkiem i częścią jej stada. Że wyszedłem z domu i wracam jako dorosły mężczyzna, gotowy założyć własną rodzinę. Musiało ją to zaboleć, ale uznała fakty. Co innego miała zrobić?
– A ojciec?
– Nic nie powiedział. Nalał nam po kieliszku, wypiliśmy na zgodę i już. Myślę, że on od dawna wiedział, że pójdę swoją własną ścieżką.
– Mąż wrócił.
– Jak się pan z tym czuje?
– Dobrze. Bardzo dobrze.
Poszliśmy od razu do łóżka, potem długo gadaliśmy. Trzeba będzie inaczej sobie ułożyć to małżeństwo, zupełnie od nowa. Ale oboje tego chcemy, każdy wie, na co się pisze i wierzę, że nam się uda.
– Cieszę się, że pan tak mówi.
– Zobaczył, jaki jestem, i do mnie wrócił. Kocham tego faceta. Bez mrugnięcia okiem bym dla niego zabił. Rozumie pani?
– Mam ostatnio powracający sen, inny niż zazwyczaj.
Jest noc. Świeci księżyc, wielki, czerwony. Biegnę, bardzo szybko, na czterech łapach. Z każdym skokiem faluje na mnie sierść, czarno-przypalana. Widzę przed sobą jakieś dziecko, nie znam go. Otwieram pysk, wciągam powietrze i smakuję zapachy. Chcę się bawić, ale dziecko zaczyna płakać. I wtedy ktoś zaciska mi zęby na tylnej łapie.
I się budzę.
– Jak pan myśli, co może to dla pana znaczyć?
– To tylko sen.
– Pamiętam, jak na pierwszych spotkaniach chciałem się pozbyć tej mojej złości. A teraz, czuję się z nią prawie ok.
– Na tym polega proces — coraz lepiej poznaje pan siebie, a z samopoznania płynie trwała zmiana nawyków.
– Jestem dziś w trochę nostalgicznym nastroju. Nie wiem, czy czytała pani wiadomości, że wczoraj wieczorem zginął facet, który poszedł pobiegać do lasku? Podobno zagryzły go zdziczałe psy. Tak mówią. Policja nie ujawniła zdjeć.
Wie pani, że to był mój były szef, ten co mnie zwolnił? Teraz, prawie mi go żal. Praca to tylko praca, a życie jest jedno.
– Nie wiedziałam. Słyszałam o wypadku, ale…
Jak się pan z tym czuje?
– Jeszcze sam nie wiem. Jest to dla mnie definitywne zamknięcie jakiegoś rozdziału w życiu. Katharsis? Takie doświadczenia dają szerszą perspektywę.
Gdy byłem mały, zawsze wyobrażałem sobie siebie, jako bohatera bajek. Częścią bycia dorosłym jest chyba akceptacja tego, że nie zawsze można być bohaterem. Że w opowieściach innych ludzi bywa się potworem.
Tak się czasem układa.
– Od środy zaczynam nową pracę. Poszło to szybciej, niż się spodziewałem, nie zdążyłem się porządnie nacieszyć swobodą. I wie pani, nawet sam nie szukałem, to oni mnie upolowali.
Dobra, ambitna kancelaria, prestiżowi klienci, ciekawe wyzwania. Trochę się boję, ale to chyba naturalne i zdrowe.
Poznałem już zespół: młode wilczki, żądne krwi. Przyda im się doświadczony przewodnik stada.
Jestem dobrej myśli.
– Gdy spogląda pan wstecz, na drogę, którą pan przeszedł, co pan czuje?
– Pewność. Czuję, że jestem kimś innym, niż ten wystraszony człowiek, który przyszedł do pani w marcu. Mam wrażenie, że poukładałem sobie większość spraw. Myślę, że możemy powoli kończyć.
– Też czuję pewność, gdy myślę o pana przyszłości. Wypracował pan narzędzia, by radzić sobie ze stresem i potrafi pan z nich korzystać.
Żałuję, że będziemy kończyć nasze spotkania i cieszę się, że inicjatywa wyszła od pana. Zresztą i tak musielibyśmy sobie zrobić na początku przyszłego roku dłuższą przerwę.
– Na pani macierzyński, oczywiście…
– Skąd pan wie?
– Tak jakoś wyczułem, już ostatnim razem chciałem zagadać, ale w sumie to prywatna sprawa. Pomyślałem, że jak będzie to istotne, to sama pani powie.
– Ma pan do mnie telefon. Gdyby zdarzył się kryzys, proszę się odzywać. Choć mam nadzieję, że nie będzie pan musiał.
– To, o czym tu rozmawialiśmy, zostaje między nami?
– Oczywiście. To do nie-zobaczenia. I wesołych świąt.
– Wzajemnie. I, w razie czego, wiem, jak panią znaleźć. Choć mam nadzieję, że nie będę musiał się z panią spotkać. Szkoda by było. Zdążyłem panią polubić.