Zeszłej nocy śniłem sny o lataniu.
Pogrzeb przebiegł zaskakująco bezproblemowo. Padało, ale nie bardzo. Akurat na tyle, żeby te nieliczne znajome Matki, którym chciało się przyjść, rozeszły się zaraz po zakończeniu ceremonii. Przyjąłem parę kondolencji, niewiele z tego pamiętam: pomarszczone, pergaminowe ręce sięgające z rękawów czarnych kurtek i drżące, szeleszczące mamrotania. Zapłaciłem księdzu i grabarzom, i stałem sam, moknąc, patrząc na kupę grudowatej, gliniastej ziemi, ledwo przykrytą paroma wieńcami, szpetną przy czarnym, wypolerowanym, bazaltowym nagrobku. Pionowa płyta lśniła w deszczu, zmieniając się w mroczne zwierciadło, w okno, przez które wyglądasz nocą i zamiast zewnętrza widzisz jedynie swoje odbicie i słyszy... Uciekłem.
Mówią, że pisanie pomaga uporządkować wspomnienia i emocje. Czeka mnie dużo pisania.
* * *
Wspomnienie.
Po rozczarowaniu kolejnym specjalistą, Matka kazała zdjąć firanki i zasłony w całym domu. Za dnia przez okna widać było ogród, sięgający w dół, ku rzeczce i ścianie lasu, a z drugiej strony klomb i mur posesji, a nad nimi obsadzoną gruszami drogę do miasteczka.
Raz w tygodniu myliśmy wszystkie okna, przemywając szyby wodą z octem i wycierając do sucha starymi gazetami. Schodziła na to prawie cała sobota.
Wieczorem słońce zachodziło nad lasem i szybko zapadał mrok. Noc była czarna. Matka kazała przynieść kolację i herbatę do salonu i jedliśmy w ciszy, przy dużym stole.
Sadzała mnie twarzą do okna, sama siadała bokiem i jadła, obserwując mnie z uwagą, szukając najmniejszych śladów, szczelin w mojej wykutej na terapii masce. Szybko nauczyłem się nie odwracać wzroku od okien, bo to tylko ją prowokowało. Zamiast tego, rozluźniałem mięśnie wokół oczu i nie patrzyłem nigdzie, na nic, żując mechanicznie czerstwy chleb i popijając zbyt słodką herbatą.
Tylko czasem, gdy zza okna dobiegał trzepot skrzydeł spóźnionych ptaków, docierało do mnie z całą mocą, co robię i co obserwuje mnie zza szyb, z mroku. Serce zaczynało mi wtedy bić szybciej i krew szumiała w skroniach. Gardło zaciskało się i połknięcie każdego kęsa stawało się wyzwaniem ponad siły. Popijałem herbatą i udawałem, że patrzę obojętnie na swoje odbicie w szybie. Po skroni spływała mi strużka potu.
Matka zaciskała wtedy usta w wąską kreskę.
— Musisz tak dramatyzować? — pytała.
Mimo wszystko, teraz, gdy jej nie ma, tęsknię.
* * *
Piszę dla siebie, ale nie dla siebie. Nie mogę porzucić myśli, że ktoś, kiedyś, może dorwać się do tego zeszytu i wszystko przeczytać. Piszę więc i dla siebie, i dla wyobrażonej publiczności.
Lecę z nóg. Cały dzień sprzątałem dom, układając w głowie plan całej kampani pakowania i wyrzucania. Nie sądzę, żebym szybko się z tym uwinął, to robota na całe tygodnie, jeśli nie miesiące. Pięć pokoi pełnych wielkich, przedwojennych mebli, stoliczków, sekretarzyków, biurek, komódek, półeczek z durnostojkami. Kuchnia jak dla pułku wojska. Całe piętro, zamknięte od lat, pełne rzeczy po dziadkach. Przecież tam jest cała biblioteka. Nie mam pojęcia, czy któreś z tych książek mają jakąkolwiek wartość, ale wszystkie trzeba będzie przejrzeć. Wątpię, czy coś z tego będzie. Spodziewam się raczej rozsadnika moli i ciem.
Nie cierpię, gdy gdzieś się zalęgają. Otworzyłem kiedyś torebkę ryżu i wyleciała z niej chmura ciemnych, tłustych, kuchennych moli. Jeden wleciał mi do ust. Przez tygodnie nie mogłem pozbyć się tego oleistego, gorzkiego posmaku z podniebienia. Wyobrażałem sobie pyłek ze skrzydeł mieszający się ze śliną. Niedobrze mi, nawet gdy tylko o tym piszę.
A przecież jest jeszcze piwnica, stara kotłownia zawalona węglem, którego matka nigdy nie usunęła po zamontowaniu gazu. Czy ja mam w ogóle klucze do piwnicy? Przecież tam wszędzie są kłódki i obite blachą drzwi. No nic. Spalę ten most, gdy do niego dotrę.
* * *
Elektrykę w części domu szlag trafił, parę godzin zeszło mi na znalezienie latarki. Strych też odkładam na później. Bo, oczywiście, jest jeszcze strych! No i wieżyczka. W niej, to ostatnio cokolwiek robili chyba dopiero poprzedni właściciele. Dziadkowie nie pozwalali mi tam wchodzić, już wtedy schody były przepróchniałe i niebezpieczne. Od tamtego czasu ich fragment się zawalił.
Gdy byłem mały, wyobrażałem sobie, co może się tam kryć. Wieża maga, pracownia astrologa, komnata księżniczki, samotnia poety… Dzieci to są głupie.
Szlag! Zasiedziałem się, idiota! Zasłony!
* * *
Gotowałem dziś spaghetti z sosem ze słoika. Bolognese Nieważne. Piszę o tym, jak działa pamięć.
Gdy sięgnąłem umyć garnek, zobaczyłem ślad nitek makaronu odciśnięty w tym opalizującym osadzie ze skrobii. Splątane, skłębione, jak by ktoś przyłożył do dna garść wijących się dżdżownic. Zanim zrozumiałem, na co patrzę, odrzuciłem garnek najdalej jak się dało. Głupia reakcja. Zrozumiała, ale głupia.
Za dnia padało. Z przyzwyczajenia zacząłem się rozglądać za gazetami i płynem do mycia okien.
Nie wytrzymam w tym domu.
* * *
Przeniosłem się do studia nad garażem. Prąd działa, jest tu kuchenka elektryczna, jeszcze z czasów gdy wujek był w liceum. Ściany wyłożone kilimami, gęsty, gruby dywan na podłodze, stara otomana do spania. Żadnych luksusów, ale da radę. Odkurzyłem.
Toaleta jest na dole, w przybudówce. Wodę do czajnika trzeba nalewać z kranu w ogrodzie. Wykąpać się mogę chodzić do domu.
Najważniejsze — żadnych okien. Poza dużym świetlikiem na dachu, ale przystawiłem z zewnątrz drabinę i zasłoniłem go płytą ze sklejki i paroma warstwami czarnej folii budowlanej. Przybiłem to wszystko solidnie do papy. Wytrzyma ten czas, który chcę tu spędzić.
W środku od razu zrobiło się przyjemnie ciemno i cicho. Pierwszy raz od pogrzebu się wyśpię.
* * *
Całymi dniami sprzątam i porządkuję rzeczy, a wieczorami uciekam do studia nad garażem. W schowku pod schodami na piętro znalazłem karton kryminałów i starych magazynów fantastycznych. Nie nudzi mi się. Internetu oczywiście nie ma, zasięg telefonu też łapie tylko przy dobrym wietrze. Matka wciąż korzystała ze stacjonarnego, choć ostatnimi laty dzwonili do niej już chyba jedynie telemarketerzy.
Magazyny przypomniały mi dzieciństwo. Przychodziły pocztą, z prenumeraty, czytałem je od deski do deski i układałem starannie na półkach. Gdy wyjechałem na studia, Matka zlikwidowała mój pokój i przerobiła go na swoją pracownię. Przez lata myślałem, że oddała moje rzeczy na makulaturę, a tu taka niespodzianka. Powinienem się był nauczyć, że z tego domu nigdy nic się nie wyrzuca. W sumie to dobrze, że moje książki trafiły pod schody, piwnicę przez od tamtego czasu co najmniej raz zalało.
Lubiłem mój pokój. Jedno z moich pierwszych wspomnień: patrzę przez okno na księżyc i widzę, jak na tle jego tarczy krążą i bawią się wróżki. Najpierw się śmieję, a potem coś się zmienia i zaczynam płakać. Wtedy przychodzi Matka, zła, że jej przeszkadzam. Takie to wspomnienie.
Może to był sen, może zlało mi się z czytanymi bajkami. Nie wiem co tamtej nocy wydarzyło się naprawdę. Tak to jest ze wspomnieniami. Nic, z tego co pamiętamy, nie rozegrało się dokładnie tak, jak nam się wydaje.
* * *
Gdy Magda spytała mnie po raz pierwszy, czy moja mama ją lubi, nie wiedziałem co odpowiedzieć. Że matka nikogo nie lubi? Oczywiście nie w wulgarny, aktywny sposób, a w sposób bierny. Nie było w tym nielubieniu niechęci, a jedynie brak lubienia, mdła obojętność. Matka nie lubiła Magdy bo nie uważała jej za kogoś prawdziwego. Podczas naszych rzadkich spotkań była uprzejma i odległa. Jestem pewien, że gdy tylko znikaliśmy jej z oczu, Matka zapominała o Magdzie. O mnie pamiętała. Mnie nie lubiła aktywnie.
Objawiało się to kordialną serdecznością przy świadkach i parzącym chłodem sam na sam. Gdy rozmawialiśmy przez telefon i wspominałem o Magdzie, Matka zawsze reagowała zaskoczonym — Oh! Myślałam, że już się rozstaliście.
Szybko przestałem więc o Magdzie wspominać.
Nie pamiętam, jak odpowiedziałem na pytanie. Chyba, że trudno powiedzieć, co sobie Matka myśli. Ale przynajmniej jest uprzejma, więc się stara. Skłamałem.
Teraz myślę, że Magda doskonale to wyczuła, ale nie skomentowała. Wiedziała, że mam swoje demony. Tolerowała je.
Do czasu.
* * *
Od małego mam pewien powracający sen. Śni mi się, że ktoś głaszcze mnie po twarzy, delikatnymi, prawie niewyczuwalnymi muśnięciami. Uśmiecham się przez sen-w-śnie i wtedy słyszę trzepot. Nieregularny, rwący się, skórzasty trzepot. Muśnięcia po twarzy nie zmieniają się, ale nagle przestają sprawiać mi przyjemność. Robi się zimno. Próbuję, po dotyku na policzku, odtworzyć kształt dłoni, która mnie głaszcze i nie potrafię. Trzepot robi się coraz głośniejszy, muskanie, wciąż delikatne, rozlewa się po obu policzkach, czole, szyi, jakby dotykających mnie dłoni z każdą chwilą przybywało. Boję się i ze strachu się budzę — nie budząc się. We śnie otwieram oczy…
Wtedy zwykle budziłem się naprawdę, z krzykiem i płaczem, spocony, z wilgotną twarzą. Gdy byłem mały, zdarzyło mi się parę razy zmoczyć łóżko. Jak to oględnie brzmi. Nie raz zlałem się ze strachu. Ostatnio przydarzyło się to grubo po studiach.
Kluczem jest wtedy wstać, gdy nikt nie patrzy, i od razu pościelić łóżko, dokładnie zakrywając całe prześcieradło. Umyć się i ubrać, a później, gdy się jest samemu w domu, wrzucić pościel do prania i dać materacowi się wywietrzyć. Otworzyć okna na oścież. Zdążyć przed zmierzchem. Po co to piszę?
No tak. Ostatni raz miałem ten sen w nocy przed dniem, gdy zadzwonili ze szpitala z informacją o Matce.
* * *
Moje ostatnie wspomnienie Magdy, to jak siedzi w piżamie, w rozrzuconej pościeli, ze zdziwioną, nierozumiejącą miną, w pół drogi między śmiechem a płaczem.
Myślę, że nie zdawała sobie sprawy, że mówiłem poważnie, że budziła się jeszcze, patrząc jak w pośpiechu pakuję torbę. Może nawet, gdy wrzuciłem do torby laptopa i wyszedłem, zostawiając klucze na stole, myślała że za chwilę wrócę.
Na logikę, to musieliśmy się jeszcze choć raz później spotkać, bo odbierałem z jej mieszkania resztę rzeczy. Ale nic z tego nie pamiętam. Może Magdy tam już nie było, a spotkanie organizował jej brat? Ostatnie co pamiętam, to ją, w pościeli, na tle okna, które otwarła w nocy na oścież, z twarzą w pół śmiechu, pół płaczu.
Sam rozpłakałem się dopiero na ulicy.
* * *
Nigdy nie obroniłem magisterki. Po prawie pięciu latach prawa nie dałem rady. Zbyt bałem się biblioteki, auli, nie wytrzymywałem zimy, gdy za olbrzymimi oknami, na tle ciemniejącego nieba krążyły chmary wron, jak czarny dym albo obracające się fraktale nad gołymi dłońmi drzew. A potem zapadała noc i świat za oknem znikał, zasłonięty przez nasze odbicia. Nie widziałem już ptaków za oknem, słyszałem jedynie nieustający trzepot skrzydeł.
Któregoś dnia po prostu przestałem przychodzić na uczelnię. Zwolniłem mieszkanie i wyprowadziłem się do innego miasta. Czułem się zbyt skrępowany wizją spotkania starych znajomych.
* * *
W pracy nie wymagali dyplomu, potrzebowali kogoś młodego i ambitnego, kto przebijałby się dniami i nocami przez stosy dokumentów, i pisał pisma do innych departamentów. Wiedział co i jak pociągnąć, popchnąć i posmarować, żeby tryby korporacji mieliły sprawnie i bez przestojów.
Lubiłem mój kącik w odległym rogu open spejsa, między drukarką, filarem i dystrybutorem wody. Lubiłem szare dźwiękoszczelne ścianki, którymi odgradzałem się od świata. W świetle jarzeniówek pory dnia nie miały znaczenia. Było wieczne popołudnie.
Podobno byłem dobry w tym, co robiłem. Zbyt skuteczny dla własnego dobra. Po trzech latach podwyżek i bonusów, nagle awansowałem i musiałem się przenieść z mojego przytulnego kącika do strasznego, narożnego gabinetu.
Szyby od podłogi do sufitu, czarna wykładzina, brutalistyczne ściany z odsłoniętego betonu, fikus, biurko i kanapa. Widok z góry, na miasto, znikał po zachodzie słońca, gdy szyby zmieniały się w czarne lustra. Gdy podnosiłem wzrok, widziałem jak moje biurko unosi się w ciemności nad miastem. Zza biurka patrzył na mnie, pustymi oczami, wystraszony facet w garniturze.
Nocą, gdybym chciał zobaczyć, co jest za oknem, musiałbym podejść i przykleić twarz do szyby, osłaniając oczy dłońmi. Raz to zrobiłem.
Wydrukowane wypowiedzenie, kartę dostępu i służbowy telefon zostawiłem na biurku. Ze kasę ze sprzedanego mieszkania wynająłem pokój w powiatowym miasteczku, trzysta kilometrów dalej.
Czasami tęsknię za tamtym życiem.
* * *
Matka wstydziła się za mnie i sam nie wiem, co opowiadała znajomym. Mnie natomiast praca w magazynie odpowiadała. Ciągły ruch, dobry dla zdrowia, wysiłek fizyczny nie pozostawiający czasu na myślenie. Cały dzień w olbrzymiej hali — bez okien. Nauczyłem się liczyć te drobne błogosławieństwa.
Na życie starczało. Pokój opłacałem z oszczędności. Brałem raczej nocne zmiany, za dnia spałem. Prosty, satysfakcjonujący rytm. Po jakimś czasie przyzwyczaiłem się nawet do współpracowników. Zacząłem nawiązywać znajomości, myślałem, że może nawet przyjaźnie.
* * *
Jeszcze jeden sen wracał do mnie przez lata. Stałem w nim po kolana w trawie, patrząc w nocne niebo. Wiatr przynosił dziwny, niepokojący zapach, niezwykły, trudny do opisania.
Nagle, zza pleców, słyszałem delikatny, nieregularny trzepot skrzydeł.
Nie chciałem się obracać, ale to robiłem.
Dławiący zapach uderzał we mnie jak rozpędzona ciężarówka i budziłem się z krzykiem.
* * *
Dziś chciałem to skończyć.
Siedziałem w samochodzie, z kanistrami, pełnymi benzyny, na tylnym siedzeniu. Patrzyłem na dom, na jego ciężką sylwetkę na tle ciemniejącego nieba. Pomyślałem wtedy, że za późno się za to zabrałem, że zbyt wiele czasu zmarnowałem w markecie, szukając czegoś na podpałkę. Pomyślałem, że jeśli nie zrobię tego teraz, to nie zrobię tego nigdy.
I wtedy coś uderzyło, delikatnie stuknęło w dach samochodu. Wyłączyłem muzykę i silnik, i czekałem, wstrzymując oddech. Słuchałem.
Na początku — nic. Odetchnąłem. I wtedy to usłyszałem — cichy, nieregularny trzepot skrzydeł.
W panice, za trzecią próbą, odpaliłem silnik i wycofałem do garażu, przycierając cały prawy bok. Zamknąłem pilotem bramę i siedziałem w ciszy, godzinę, dwie, nasłuchując. W końcu zebrałem się na odwagę, by wyślizgnąć się z auta, wbiec schodami na górę i zatrzasnąć za sobą drzwi.
Mam wody i jedzenia na tydzień. Muszę to sobie wszystko spokojnie przemyśleć. Nie ma co panikować.
Okno na dach jest przykryte dyktą i grubą, czarną folią. Będzie dobrze.
* * *
Miałem wtedy jakieś siedem lat. Była noc. Skończyłem przeglądać ilustrowaną encyklopedię zwierząt, zgasiłem lampkę i leżałem w łóżku, patrząc na cienie gałęzi falujące na zaciągniętych zasłonach. Było zupełnie cicho. Przysypiałem.
Obudził mnie dziwny dźwięk, delikatny trzepot, jakby ktoś strząsał nakrochmalone ścierki kuchenne, skórzasty, miękki, świszczący, nieregularny. Dobiegał zza okna.
Księżyc zaszedł za chmury i cienie połknęły wszystko. Pomyślałem, że może to ćma zabłąkała się między skrzydła okna. Może kilka ciem?
Na tle nieustającego trzepotu słyszałem ciche pacnięcia, jakby koniuszki skrzydeł delikatnie uderzały o szybę. W nocnej ciszy nawet tak słaby dźwięk wydawał się donośny. Może jednak ptak?
Trzepot był nieregularny i byłem coraz bardziej pewien, że ptaków za oknem było więcej. Zaciekawiony podszedłem do zasłon i rozchyliłem je.
Akurat wyszedł księżyc i zobaczyłem to-za-oknem bardzo wyraźnie.
Było wielkości dużego psa, otoczone wieńcem bijących skrzydeł. Sześciu? Siedmiu? Dziewięciu? Nie wiedziałem. Skrzydła wiły się, splatały, trzepotały jak proporce na wietrze. Bezpióre, srebrzystoszare w świetle księżyca, porośnięte meszkiem, który kojarzył się z pleśnią na kromce starego chleba. Skrzydła łamały się i prostowały w dziwnych miejscach, jak palce ze zbyt dużą liczbą stawów, z których każdy wyginał się w inną stronę i w innej osi.
Między skrzydłami unosił się korpus, kłąb zbitych, pulsujących, ledwo widocznych mięśni. Księżyc obrysowywał ostro kontury, lecz serce tego-za-oknem kryło się w cieniu.
Z mroku między trzepoczącymi skrzydłami coś wiło się i drgało, sięgając w moją stronę, delikatnie głaszcząc szybę na wysokości mojej twarzy. Nie krzyknąłem.
Powoli zaciągnąłem zasłony, ściągnąłem kołdrę i wczołgałem się z nią pod łóżko. Tam, owinięty w kokon, leżałem z przykrytą głową, oddychając szybko w ciepłą ciemność. Wciąż słyszałem ten trzepot. Po policzkach ciekły mi łzy. Próbowałem przypomnieć sobie modlitwę – Aniele Boży, stróżu mój… W końcu zasnąłem.
Do rana zdążyłem sam siebie przekonać, że był to tylko sen. Gdy odsłoniłem zasłony, świeciło już jasne słońce. Szyby z zewnątrz lśniły tęczowo, jak benzyna rozlana na powierzchni kałuży. Tęczowe smugi wiły się w esy-floresy, splątany kłąb śladów, jakby po szybie tańczyły w nocy tysiące pijanych ślimaków.
Nikomu o tym nie powiedziałem i nigdy więcej nie udało mi się zasnąć przy odsłoniętym oknie.
Co noc budziłem się i słyszałem, dobiegający zza okna, nieregularny, skórzasty trzepot i delikatne postukiwania o szybę.
Matka mówiła, że w tym wieku zaczęły się ze mną problemy.
* * *
Nie pamiętam, ilu specjalistów próbowało mnie naprawić.
Znajomi księża, pediatrzy, znany psychiatra, do którego jechaliśmy przez pół kraju. A potem prywatne wizyty, terapie takie i owakie: systemowe, Gestalt, nurt freudowski, terapia behawioralna, ustawienia rodzinne, hipnoza.
Karuzela diagnoz i leków: fobia przed ciemnością, otwartą przestrzenią, ptakami, ćmami, nietoperzami; osobowość dwubiegunowa, psychopatyczna, schizoidalna; lęki uogólnione, stany depresyjne, opętanie, paranoja.
Tabletki na stabilizację nastroju, uspokojenie, antylękowe, neuroleptyki, przeciwpadaczkowe i antypsychotyczne. Woda święcona i święte olejki. A potem akupunktura, czyszczenie czakramów i świecowanie uszu.
Hipotezy powstawały i upadały, ja byłem cały czas tak samo zepsuty a Matka coraz bardziej niezadowolona.
Leki działały, tylko nie tak, jak się spodziewano. Po antylękowych przestałem się bać i godzinami obserwowałem to-za-oknem, patrzyłem z fascynacją jak wije się w pierścieniu skrzydeł i, zostawiając śliskie ślady, głaszcze szyby, próbując sięgnąć mojej twarzy. Po otępiających, leżałem przy odsłoniętym przez Matkę oknie i słuchałem trzepotu, nieustającego trzepotu sześciu, siedmiu, dziewięciu łamiących się skrzydeł, udając że to nie ja, nie mój pokój i to nie moje ciało.
I terapie, setki godzin terapii. Odziały zamknięte, które lubiłem, bo to-za-oknem nie potrafiło mnie w nich znaleźć, i półotwarte, z których musiałem wracać na noc do domu. Regularne spotkania w cichych, gładkich gabinetach.
Jak myślisz, pytali, metaforą czego jest potwór za oknem? Potwora za oknem! Co chcesz nam przekazać, gdy o nim opowiadasz? Że za oknem jest potwór! Dlaczego nie opiszesz go dokładniej? Bo jest nieopisywalny! Jakie skojarzenia budzi w tobie dom rodzinny, skoro tylko tam widzisz potwora? Czym sięga w twoją stronę? Czy wypustki mają kształt falliczny? Czy plątanina mroku między skrzydłami kojarzy ci się z kobiecym łonem?
Z tego terapeuty Matka szybko zrezygnowała.
Po lekach antyurojeniowych zobaczyłem to-za-oknem wyraźnie, jak nigdy przedtem. Zyskałem pewność, że skrzydła nie są pokryte sierścią a porośnięte plechą. Opowiedziałem to terapeucie. Zła decyzja.
Do czasu, gdy poszedłem na studia, nauczyłem się, metoda prób i błędów, wszyskich poprawnych odpowiedzi. To metafora lęku przed światem, smutku po utracie ojca, samotności. Każdy terapeuta miał swoją ulubioną hipotezę, a ja byłem pacjentem współpracującym. Dałem się wyleczyć, a potem wyjechałem. Jak najdalej.
Na studiach już się nie bałem.
* * *
Na studiach się nie bałem. Dom, las, ciemne piwnice, studnia w ogrodzie, zamknięta od dziesięcioleci wieża, zarośnięty pajęczynami strych, Matka — to wszystko zostało za mną.
A ja byłem nowo narodzony i bez lęku.
Piłem, kochałem, pochłaniałem książki z pasją ułaskawionego skazańca. Przepalałem się przez egzaminy jak kometa, rozpędzony, lśniący, nie do powstrzymania.
Przestałem myśleć o tym-za-oknem. Wciąż spuszczałem rolety na noc, ale zamiast trzepotu skrzydeł, słyszałem tylko szum samochodów i stukot tramwajów.
Myślę, że byłem szczęśliwy.
* * *
Tamtej nocy wychodziliśmy z klubu grubo po północy. Zabłądziłem na skwerek i stałem wśród drzew, po kolana w trawie i kwiatach, sikając i patrząc na księżyc świecący zza gałęzi. Szumiało mi w głowie.
Na początku poczułem zapach. Dziwny, niemal niemożliwy do opisania. Mamy tyle słów na dźwięki i kolory a zapachy, tak mocno związane z pamięcią, zostawiają nas niemymi i bezradnymi. Ten zapach miał w sobie coś z jaśminu i gówna, rozpuszczalnika, potu i mokrych włosów, pleśni i śluzu. Zamarłem.
I wtedy, do moich otępiałych przez alkohol zmysłów, dotarł trzepot giętkich, wijących się skrzydeł. Dochodził tuż zza moich pleców.
Postanowiłem, że nigdy się nie odwrócę. Stałem i czułem jak pot stygnie mi na czole. Serce waliło jak oszalałe. Skrzydła trzepotały. Mijały minuty, godziny, lata. Zapach narastał, trzepot wił się, przyspieszał i zwalniał. Próbowałem znaleźć w nim choć cień rytmu, bezskutecznie.
Wyobrażałem sobie jak to-za-moimi-plecami wisi w powietrzu, sięgając przed siebie drgającymi się wypustkami. Wyobrażałem sobie, że za sekundę, dwie, miękki, śliski dotyk w końcu muśnie mnie w kark. Trzepot wypełniał mi całą głowę.
W końcu przebiło się przez niego wołanie znajomych – Umarłeś tam?
Ruszyłem biegiem, nie oglądając się wstecz. Kilka kolejnych nocy spędziłem z jakąś dziewczyną. Gdy w końcu wróciłem do siebie, spędziłem całą noc siedząc na łóżku i nasłuchując. Stukot tramwajów, szum samochodów, warkot rozpędzonych motocykli, wycie syren. Nic nie trzepotało. Zgubił trop. Byłem bezpieczny.
Jestem bezpieczny — powtarzałem patrząc rano w lustro.
Bezpieczny.
* * *
Przykryłem lęki nauką i tak dotrwałem do końca semestru i przebiłem się przez zimową sesję. Zacząłem zbierać materiały do magisterki. Miałem mnóstwo pracy i spędzałem całe dnie w bibliotece. Było tam cicho i spokojnie, powietrze pachniało kurzem, papierem i starymi wykładzinami.
Któregoś wieczoru, gdy wracałem do stolika z naręczem książek, kątem oka zauważyłem jakieś poruszenie w mroku na zewnątrz. Okna o drobnych, kwadratowych szybkach, sięgały od samej podłogi aż do sufitu, sześć metrów wyżej. Pies? – pomyślałem. Ale nie, byliśmy na pierwszym piętrze.
Krok po kroku, podszedłem do szyby. Było zupełnie cicho, miękka wykładzina pochłaniała wszystkie dźwięki. Wszystkie, poza dobiegającym zza okna, delikatnym trzepotem. W świetle odległej latarni zobaczyłem kłąb ciemności, otoczony wieńcem skrzydeł, trzepoczących jak proporce.
Zrozumiałem, że nie obronię magisterki.
* * *
Wiele razy próbowałem zrozumieć, z czym mam do czynienia.
Owady mają dwie pary skrzydeł a górna para czasem zmienia się w chitynową pokrywę skrzydłową. Ptaki mają jedną parę skrzydeł, przekształcone kończyny przednie, porośnięte piórami. Latające wiewiórki, czyli polatuchy, szybują dzięki owłosionym płatom skórnym, rozciągającym się między kończynami przednimi i tylnymi, wzdłuż boków ciała. Nieruchomo w powietrzu potrafią unosić się kolibry, których skrzydła, zależnie od gatunku i wielkości ptaka, uderzają od dziesięciu do dziewięćdziesięciu razy na sekundę. Klasyczne anioły mają dwoje skrzydeł, będących dodatkową parą kończyn, poza rękami i nogami. Serafiny mają sześć skrzydeł, dwoma zakrywają twarz, dwoma nogi a dwoma latają. Cheruby wyglądają jak ludzkie głowy z parą skrzydeł lub jak uskrzydlone byki o ludzkich obliczach. Migo, latające grzyby z Plutona, mają parę nietoperzych skrzydeł, na których przemierzają pustkę kosmosu. Nie wiem czym jest to-za-oknem.
* * *
Po ucieczce z przeszklonego biura, w którym znów to zobaczyłem, unoszące się na wysokości dwunastego piętra, nad rozświetlonym miastem, spałem każdą noc w innym miejscu. Podróżowałem koleją, PKSem, autostopem. Nocowałem w hotelach, hostelach, motelach, pensjonatach, agroturystykach, u obcych ludzi i poznanych przygodnie kobiet. Potrzebowałem jedynie prysznica i możliwości zasłonięcia okna. Gdzieś po drodze spotkałem Magdę i zostałem na dłużej.
* * *
Było lato, upalne i duszne. Śniło mi się, że Magda głaszcze mnie po twarzy, delikatnymi, wijącymi się pociągnięciami palców. Uśmiechnąłem się przez sen i wtedy poczułem ten zapach. Woń rozpuszczalnika, jaśminu, sierści, pleśni, potu i gówna. Wyrwany ze snu, leżałem z zamkniętymi oczyma, nasłuchując. Od razu usłyszałem leniwy, cichy, nieregularny trzepot. Coraz więcej palców muskało mnie po twarzy. Otworzyłem oczy.
Zobaczyłem to-nade-mną, trzepoczące metr nad łóżkiem, sięgające w dół, spazmatycznie głaszczące mnie po twarzy. Musiałem stracić przytomność.
Gdy się obudziłem, skórę twarzy miałem wilgotną i rozpaloną. Okno było otwarte na oścież. Wstałem i zacząłem się pakować.
Przez lata tłumaczyłem sobie, że zrobiłem to dla Magdy, że chciałem odciągnąć to-za-oknem, żeby nie zrobiło jej krzywdy. Ale teraz mogę być szczery. Myślałem wtedy jedynie o tym, że jeśli, mimo moich próśb, otworzyła nocą okno, to już nigdy nie będę w stanie jej zaufać. W żadnej sprawie.
* * *
Matka poczuła się źle i sama zgłosiła się do szpitala. Myślę, że to dobrze, bo inaczej umarłaby sama w tym starym domu i przez całe tygodnie nikt by jej nie odnalazł.
Nie odwiedzałem jej od lat. Gdyby został ktokolwiek inny, kto mógłby ogarnąć pogrzeb, to nigdy bym tu nie wrócił.
* * *
Po Magdzie znalazłem sobie pracę w magazynie. Dobrze mi było samemu. Przez pięć lat wszystko szło świetnie. Przez pięć lat nie widziałem nocnego nieba, nie zbliżałem się do ciemnych okien, nie słyszałem trzepotu wijących się skrzydeł. Było idealnie.
Gdybym nie poszedł na urodziny kumpla, nic by się nie stało. Znaliśmy się z pracy — nie miałem przecież innych znajomych. Dałem się namówić na piwo w barze. Specjalnie wzięliśmy tego dnia wolne. Zjawiła się cała ekipa. Piliśmy, graliśmy w lotki, flirtowaliśmy z miejscowymi dziewczynami. Bawiłem się dobrze, pierwszy raz od studiów.
Wypiłem za dużo. Zrobiłem się gadatliwy. Stęskniony kontaktu. Gdy kumpel opowiedział mi o swoim rozwodzie i o tym, jak jadąc po pijaku rozbił auto i zabił brata, jadącego na przednim siedzeniu, mi też rozwiązał się język. Opowiedziałem mu o tym-za-oknem. O latach terapii. O Magdzie. O ciągłej ucieczce. Płakaliśmy i ściskaliśmy się jak bracia.
* * *
Następnego dnia, gdy wchodziłem do schowka po mopa, nagle zgasło światło. Gdy stałem, zdezorientowany, w ciemności, coś zleciało z trzepotem spod sufitu. Skórzaste skrzydła biły mnie po twarzy, trzepot wypełniał mi głowę.
Zacząłem krzyczeć i nie przestałem nawet, gdy zapalili światło i, zataczając się ze śmiechu, machali kłębem szmat i folii, podwieszonym na sznurku przerzuconym przez rurę klimatyzacji. Kumpel śmiał się razem z nimi.
Uciekłem i przez tydzień nie wychodziłem z pokoju, niespokojny i dręczony złymi snami.
Gdy w końcu włączyłem telefon, miałem pięć nieodebranych połączeń ze szpitala.
* * *
Nie wiem dlaczego wszedłem na górę, do mieszkania dziadków.
Myślę, że to przez tę szufladę pełną kluczy, małych, dużych, patentowych i tych starych, ciężkich i niezgrabnych. Nie mogłem się oprzeć pokusie i nie poszukać drzwi, które by do nich pasowały.
U dziadków wszystkie meble przykryte były grubą folią. Kurzu było zaskakująco mało. Przeczytałem kiedyś, że większość kurzu to złuszczony naskórek.
Przeszedłem przez wszystkie pokoje, przejrzałem grube książki z przeszklonej szafy, których obite skórą grzbiety tak mnie fascynowały za dziecka. Miały twarde, wygładzone przez czas oprawy, pożółkły papier i zapisane były tłustą, kwadratową czcionką, której nie potrafiłem przeczytać. Pewno jeszcze po poprzednich właścicielach. Ciekawe, po co dziadkowie trzymali je tak na widoku. Dla statusu?
Szybko się znudziłem. Klucze pobrzękiwały i kusiły. Ruszyłem schodami na strych.
Za drzwiami było ciemno. Poruszyłem parę razy przełącznikiem, ale światło nie działało. Ciepłe powietrze pachniało jakimś zwierzęciem, odchodami i pleśnią. Kichnąłem. Zapach był ostry, jakby na całym strychu ktoś rozlał rozpuszczalnik. Dławiąca woń jaśminu uderzyła mnie jak obuch. Zdławiłem krzyk. Za późno.
Coś poruszyło się w mroku pod dachem. Strzepnięcie skrzydłem, trzema, siedmioma…
Uciekłem, prawie zabijając się na schodach.
Dopiero w markecie, gdy pakowałem do wózka naftę i rozpałkę do grilla, dotarło do mnie, że drzwi na strych zostawiłem otwarte.
* * *
Jutro przystawię do ściany drabinę spróbuję wejść na płaski daszek nad wykuszem. Stamtąd powinno udać mi się wejść na dach.
Kładką dla kominiarzy dojdę do wieżyczki. Zajrzę przez okno. Może znajdę tam jakąkolwiek odpowiedź. Może zejdę z dachu i podpalę rozlaną w piwnicy benzynę. Może prostu skoczę.
* * *
Od lat śni mi się taki sen: lecę w dół, powietrze wyciska mi łzy z oczu. Przez świst powietrza słyszę bicie skrzydeł i coś chwyta mnie za barki. Otula mnie dziwny, obcy zapach, a delikatne dotknięcia wślizgują się pod koszulę, owijają ręce, głaszczą po twarzy. Plecy palą mnie żywym ogniem. Wtedy zwykle się budzę, ale nie zawsze.
Czasem coś zaczyna się we mnie rozprężać, jak nakręcana od lat sprężyna, rozkładam szeroko ręce i wydaje mi się, że mam ich o wiele więcej niż zazwyczaj. Czuję szarpnięcie, widzę jak ziemia zaczyna się oddalać, a ja wznoszę się wyżej i wyżej, z twarzą wpatrzoną w tarczę księżyca. Słyszę trzepot skrzydeł.