Stara, zardzewiała furtka ani drgnęła, nawet gdy naparła na nią ramieniem.
– Trzeba pociągnąć klamkę do góry i kopnąć – głos dochodzący znad żywopłotu był niski i chrapliwy.
Tyle z zaskoczenia, pomyślała komisarz Motyl, biorąc głęboki oddech, by z profesjonalnym uśmiechem odwrócić się w stronę mówiącego. Starszy pan, którego pociągła twarz wyglądała zza firanki uchylonego okna, machnął zachęcająco ręką: – Pani podejdzie od tyłu, od ogrodu i poczeka. Idę otworzyć. – Po czym zniknął, zanim policjantka zdążyła się choćby przedstawić.
Szarpnięta w górę za klamkę i kopnięta, furtka otworzyła się na zacieniony, przerośnięty trawą chodnik, prowadzący w głąb ogrodu. Rozłożysty orzech zbierał większość popołudniowego słońca. Patrząc pod nogi, by nie poślizgnąć się na gnijących liściach, Motyl wkroczyła w cień. Pachniało wilgotną ziemią i ziołami.
Po kilku krokach, odgłosy ulicy ustąpiły miejsca brzęczeniu owadów, szumom krzewów, wysokiej trawy i skrzypieniu gałęzi. Można było zapomnieć, że front domu wychodził na główną ulicę miasta, pełną sklepów, banków i źle zaparkowanych samochodów.
Ścieżka skręcała w słońce tak pełne, że policjantka aż zmrużyła oczy. Chodnik wiódł wokół szklarni, z której zawiało ciepłym powietrzem i zielonym zapachem pomidorów, prosto między rabaty marchwi, wysokie tyczki groszku i fasoli, dojrzewające w jesiennym słońcu dynie. Pod żywopłotem okalającym posesję piętrzyła się hałda kompostu. Wśród zarastających najdalszy kąt choinek, mrówki pracowicie usypywały z opadłego igliwia kopiec mrowiska. – Jak na wsi – pomyślała Motyl. Ogród wyglądał spokojnie, bezpiecznie, zupełnie nie jak posiadłość groźnego przestępcy. Przez chwilę policjantka poczuła wątpliwości.
Wszystko zaczęło się od głupiego żartu i rozwinęło w obsesję pełną gębą. Po paru zbyt buńczucznych deklaracjach i tygodniach znoszenia docinków kolegów, nie miała wyjścia, musiała rozwiązać tę sprawę. Mroczną legendę wydziału zabójstw. Sprawę niemożliwą, sprawę nad którą ciążyła klątwa, sprawę która doprowadziła do odejścia ze służby więcej niż jednego fachowca.
Może się pomyliła? Nie. Mimo upływu czasu i bałaganu w archiwum, widziała ścieżkę prowadzącą przez to szaleństwo, jedyne możliwe wytłumaczenie wszystkich wydarzeń. Potrzebowała tylko dowodów — to był powód, dla którego zdecydowała się na tę, ryzykowną, wizytę.
* * *
Sam dom sprawiał stosownie niepokojące wrażenie, stary, przedwojenny kloc blokujący słońce. Spod ciemnej zieleni bluszczu wyglądał szary tynk, pełen zacieków, liszajów i pęknięć. Miejscami odpadał, odsłaniając ciemną cegłę. Gubiący dachówki dach połatany był rdzewiejącą już blachą. Szyby w oknach na piętrze poszarzały od kurzu i pajęczyn. Spękane płytki chodnika, okolonego szpalerem kolczastych krzewów, porastał mech. Spomiędzy pokrzyw, podchodzących pod same okna, wystawał zardzewiały dziecięcy rowerek.
Miała właśnie zapukać, gdy ciemne, drewniane drzwi uchyliły się i w jej nozdrza uderzył zapach starego domu.
– Pani wejdzie – powiedział gospodarz, wycierając dłonie w kraciastą, kuchenną ścierkę, po czym nie czekając na odpowiedź odwrócił się i ruszył w głąb domu.
– Zapraszam do kuchni – rzucił przez ramię – i proszę nie zdejmować butów.
Korytarz wydawał się ciemny i chłodny, po słonecznym ogrodzie. Zza nadgryzionych przez mole futer spoglądało lustro, ślepe od muszych kup i przebarwień. Spod sufitu szklanym okiem łypał wypchany kruk, na porożu jelenia wisiała biała gumowa pałka, futrzana czapka i kapelusz, ze wszystkich stron napierały stare meble i bibeloty, niektóre kiczowate, inne upiorne. Porcelanowa pastereczka, czaszka, bukiet zasuszonych róż, zalany szkłem skorpion.
Kuchnia była widna, pachnąca starym człowiekiem i gotującym się rosołem. Na pokrytym ceratą stole parowały dwie herbaty w szklankach osadzonych w metalowych koszyczkach z uszkiem. Między nimi piętrzył się stos grzybów, których część zwisała już, nawleczona na nitki, pod sufitem. Obok, miska orzechów, deska do krojenia, napoczęte pęto kiełbasy i lśniący, ostry nóż.
Kobieta usiadła i przedstawiła się: – Komisarz Agnieszka Motyl, Komenda Wojewódzka Policji. – Gospodarz zamieszał chochlą w garze z zupą, jakby nie usłyszał albo nie zrobiło to na nim wrażenia.
– Czyja jest ta czaszka w przedpokoju? – spytała zaczepnie, zawiedziona brakiem reakcji.
– Moja – odparł gospodarz, siadając za stołem. – Jak każdy inny przedmiot w tym domu.
– Nie to miałam na myśli.
– Wiem, co miała pani na myśli. Nabyłem ją legalnie, żaden grób nie został zbezczeszczony, jeśli do tego pani pije.
Przez chwilę milczeli.
– Panie Holcer...
– Maciek – mruknął starszy pan. – Maciek wystarczy.
– Mam do pana prośbę – policjantka kontynuowała niezrażona. – Czy zechciałby pan rzucić okiem na te zdjęcia?
Wyjęła z torby tablet. Poczekała, aż Holcer przetrze i założy okulary. Otworzyła pierwsze ze zdjęć i obróciła ekran w stronę rozmówcy.
– Czy może mi pan powiedzieć, co widzi na zdjęciu? – spytała neutralnym tonem.
– Trupa – bez większego poruszenia odparł Holcer. – Trup pod płotem, w ortalionowej kurtce i dżinsach. To chyba stare zdjęcie?
– Skąd pewność, że mężczyzna pod płotem nie żyje? Większość ludzi powiedziałaby, że to pijak.
– No przecież widać, że trup! – sarknął starszy mężczyzna. – Po co mi to pani pokazuje?
– Ma pan rację, na zdjęciu rzeczywiście widać denata. Ciało znaleziono kilka dni po zgonie. Przyczyna śmierci nieustalona. Mężczyzna na zdjęciu to Maciej Holcer, urodzony drugiego listopada 1960 roku.
Przesunęła palcem po ekranie: – Na drugim zdjęciu widać twarz zmarłego. Czy mógłby pan skomentować?
– To nazwisko, data urodzenia... Przecież to ja – Holcer zmarszczył brwi.
– Proszę jeszcze raz popatrzyć na twarz denata – cierpliwie powtórzyła Motyl – i skomentować.
– Z kiedy jest to zdjęcie? – 1994.
– W takim razie, to ja.
– Co pan?
– To ja jestem na tym zdjęciu – zmarszczka na czole Holcera pogłębiła się.
– Nie. – Motyl pokręciła głową – na zdjęciu widoczny jest Maciej Holcer, urodzony w listopadzie 1960 i zmarły 13 czerwca 1994. Tożsamość ustaliłam ponad wszelką wątpliwość, na podstawie odcisków palców, zdjęć rentgenowskich pokazujących ślad charakterystycznego złamania kości przedramienia i dokumentacji dentystycznej. Mężczyzna na zdjęciu to Maciej Holcer. Moje pytanie brzmi, kim pan jest?
Gospodarz ciężko westchnął, powoli wstał od stołu i podszedł do kredensu. Wrócił z portfelem. Otworzył go i oszczędnym ruchem położył przed policjantką dowód osobisty.
– Maciej Holcer, urodzony 2 listopada 1960 roku. Proszę sprawdzić dokumenty. A jak pani chce, to mogę wybrać się na komendę i sprawdzimy odciski palców.
– Już może pan przestać, – Motyl obróciła dowód w palcach i nie patrząc, oddała go rozmówcy. – Proszę nie grać na zwłokę, to nic nie da. Prawda i tak wyjdzie na jaw.
Starszy pan zdjął okulary i przetarł szkła drżącymi dłońmi.
– A jaka to prawda, pani władzo? – spytał cierpko.
– A taka, że latem 1994 zabił pan Macieja Holcera i podszył się pod niego, w celu osiągnięcia pokaźnej korzyści majątkowej. – Motyl uśmiechnęła się uprzejmie. – To już wiem. Ciekawi mnie jedynie, jak zdołał pan oszukać wszystkich, łącznie z najbliższą rodziną zmarłego?
Mężczyzna posługujący się dowodem Macieja Holcera odchylił się na krześle i wybuchnął chrapliwym śmiechem. Śmiał się dłużej i głośniej, niż policjantka by sobie tego życzyła.
– To jest ta pani bomba? – spytał w końcu, ocierając oczy wierzchem dłoni. – Tyle pani ma? Przecież nawet, gdyby była to prawda, to wszystko się już przedawniło.
– Zabójstwo nie.
– Jakie zabójstwo? Zapił się na śmierć albo zadławił wymiocinami. Miał przy sobie chociaż dowód z moim nazwiskiem? Bo w odciski, po kilku dniach w takim upale, to nie wierzę.
– Zaskakująco dobrze pan pamięta jaka była wtedy pogoda – zauważyła Motyl, – więc musi też pan pamiętać, że nie miał przy sobie dokumentów. Obstawiam, że je pan wyrzucił po zabójstwie. Miał pan pecha, ktoś je odnalazł i wypłynęły w innej sprawie.
– Skradziono mi wtedy dokumenty. Zgłaszałem to.
– Zgłaszał pan. Trzy dni po śmierci Macieja Holcera. Potrzebował pan podkładki, żeby wyrobić nowy dowód, tym razem ze swoim zdjęciem?
Starszy pan nie odpowiedział. Siedzieli w ciszy, zegar tykał, rosół pyrkał na gazie. Zza okna dobiegał przytłumiony gwar ulicy.
– Pani poczeka, teraz ja pokażę pani parę zdjęć – mężczyzna podający się za Holcera wstał z ciężkim sapnięciem i zniknął za drzwiami prowadzącymi w głąb domu. Motyl dyskretnie obróciła leżący na stole nóż rączką w swoją stronę i przysunęła bliżej siebie. Coś w zachowaniu starszego człowieka powodowało, że włoski na karku stawały jej dęba.
Gospodarz wrócił z naręczem zakurzonych albumów. – Proszę sobie pooglądać. – Bezceremonialnie rzucił je na stół.
Pierwszy album zaczynał się od pogiętego, czarnobiałego zdjęcia przedstawiającego trzymane do chrztu zawiniątko. Spod koronkowej czapeczki patrzyły ciemne, uważne oczy. Na kolejnych zdjęciach zawiniątko zmieniało się w poważnego bobasa, potem w chłopaka z wiecznie obtartymi kolanami. W kolejnych albumach chłopak zmieniał się w urwisa łażącego po drzewach i jeżdżącego rowerkiem po ogrodzie młodszym, lecz równie bujnym, co ten za oknem. Wyblakła czerwień kodakowskich zdjęć ukazywała młodzieńca z sypiącym się wąsikiem podczas wygłupów z przyjaciółmi, apeli w technikum. Policjantka coraz szybciej przerzucała kartki: młodzieńcze imprezy, zdjęcia do dokumentów, pamiątki z wczasów i urlopów, samotnie, z dziewczynami, z przyjaciółmi, zdjęcia z wesel, pogrzebów, wycieczek i delegacji.
Zdjęcia dwudziesto-, trzydziesto-, czterdziestolatka. Pojawiający się i znikający wąs, cofająca się linia włosów, siwizna na skroniach z czasem pochłaniająca całą fryzurę. Maciej Holcer nie miał zbyt wielu przyjaciół, miał jednak solidne, przeciętne, dość aktywne życie. Życie udokumentowane rok po roku, bez żadnego przeskoku w połowie lat dziewięćdziesiątych. Jego zmieniająca się z wiekiem twarz, była ciągle tą samą twarzą, od białego zawiniątka, przez łażącego po drzewach urwisa, zamyślonego młodzieńca, pewnego siebie trzydziestolatka, melancholicznego mężczyznę w średnim wieku, po starego człowieka, obserwującego, z założonymi rękami, coraz bardziej niespokojną policjantkę.
– Widzisz pani?
– Widzę, – Motyl porównała jeszcze raz zdjęcie denata z portretem trzydzestoparolatka pozującego przy nowo zakupionym Volkswagenie Golfie – i nie wierzę w to co widzę.
Spojrzała zagubionym wzrokiem na siedzącego naprzeciwko Holcera.
– Brat bliźniak?
W oku starszego mężczyzny rozbłysła na chwilę trudna do zdefiniowania emocja. – Daj pani spokój, – gospodarz zaczął zbierać albumy – to stare czasy, nie ma co grzebać.
– Nie. – Motyl wyprostowała się. – Nie mogę tego zostawić. Wiem, po prostu wiem, że ciało znalezione w czerwcu '94 to Maciej Holcer. Pan mówi, że może udowodnić, że jest tym samym Maciejem Holcerem. To się kupy nie trzyma! – wypiła łyk herbaty i wyrównała dłonią włosy.
– I jeszcze jedno, gdyby to była pomyłka, wyśmiałby mnie pan i wyrzucił za drzwi. A pan nawet nie mrugnął na widok zwłok, zamiast tego metodycznie zaczął udowadniać własną tożsamość. Dlaczego?
Starszy pan, z drwiącym uśmiechem, wzruszył ramionami: – Niepotrzebnie pani komplikuje.
– Dobrze. – Motyl wstała i schowała tablet – na razie się pożegnam i niedługo wrócę, z całą ekipą. Coś pan ukrywa. My już znajdziemy co.
Trzymała dłoń na klamce, gdy usłyszała za sobą głos Holcera: – Pani nie wychodzi. Ja wszystko opowiem.
* * *
Siedzieli naprzeciw siebie przy kuchennym stole. W szklankach parowała świeża herbata. Holcer sięgnął po miskę z orzechami i dziadka. Łupał, z zamyśloną miną, odrzucał twarde łupiny i wysypywał jądra na elegancki, porcelanowy talerzyk. Motyl, z grzeczności, sięgnęła i zjadła parę. Orzechy były świeże, wciąż jędrne i chrupiące. Smaczne.
Cisza przedłużała się. Holcer musiał zauważyć przesunięty nóż, ale nijak tego nie skomentował. Siedział, skupiony, zbierał się w sobie. W końcu odchrząknął i zaczął opowiadać, zmęczonym, chrapliwym głosem.
* * *
– Pierwszego razu się nie zapomina. W jednym momencie sięgałem po gruszkę, stojąc na palcach na wyginającej się gałęzi, a chwilę później stałem pod drzewem i patrzyłem na trupa. Chłopiec nie żył. Byłem tego pewien. Głowę miał wykręconą pod dziwnym kątem, a dookoła niej rozlewała się coraz większa plama krwi. Wyglądał jak rzucony na ziemię pajacyk. Poczułem, że coś jest nie tak. Byłem goły, a martwy chłopiec wyglądał jak ja. Nigdy wcześniej nie spadłem z drzewa. Nie wiedziałem, czy to zawsze tak wygląda. Wiedziałem, że nie można biegać na golasa, więc zdjąłem z chłopca ubranie i je założyłem. Pasowało. Było moje.
Postałem chwilę i poczekałem, licząc, że trup wstanie, albo zniknie. Czułem, że to jedna z tych sytuacji, którą trudno będzie wytłumaczyć dorosłym. Martwy chłopiec nie chciał zniknąć. Poszedłem po szpadel i zakopałem go za krzakami w nieużywanej części ogrodu. Teraz biegnie tamtędy ścieżka. Niedługo potem wyrósł na nim orzech, po pięćdziesięciu latach nadal owocuje jak głupi.
Motyl, która właśnie sięgała w stronę talerzyka, zamarła i powoli cofnęła rękę.
– Gdy wrócili rodzice, dostałem od mamy w tyłek za zakrwawioną koszulkę. Powiedziałem, że rozbiłem sobie nos. Miałem rację, to nie była sprawa do wytłumaczenia dorosłym.
Pani zrozumie, nie było wtedy internetu ani nawet porządnej telewizji, a ja byłem głupim smarkiem. Próbowałem się dowiedzieć, czy tak jest zawsze — ale dorośli nie rozumieli pytania, co się dzieje z tym drugim mną, gdy pierwszy umrze.
– Nie ma drugiej szansy, mówił tata. Popatrz na Azora, przejechał go samochód i kaput! – Miał rację. Widziałem jak nasz pies wpadł pod skodę sąsiada. Już nie wstał, a drugi się nie pojawił.
– Gdy umierasz, drugi ty, twoja duszyczka, idzie do nieba – mówiła babcia. – Albo do piekła, jeśli nie słuchasz się rodziców.
Nie powiedziała, co się dzieje, gdy dusza zostaje na ziemi. A ja przecież zostałem. Chodziłem do szkoły, chodziłem do kościoła, i przez jakiś czas żyłem przekonany, że jestem duszyczką, której ktoś zapomniał odebrać. Potrafi pani sobie to wyobrazić?
Motyl niezobowiązująco wzruszyła ramionami. Nie miała pojęcia co powiedzieć. Cieszyła się, że nóż leży po jej stronie stołu.
– Kiedy zorientowałem się, że chodzi o coś innego? – Holcer zamyślił się. Nagle westchnął i sięgnął ku twarzy dłonią: – Ależ mi się przygoda przypomniała!
Rozumie pani, ja niechętnie wracam do tamtych czasów. Z nikim o nich nie rozmawiałem. To są bardzo prywatne rzeczy. Staram się nie rozpamiętywać...
W każdym razie, jakiś rok później, nocą, gdy wszyscy już spali, zakradłem się na strych z latarką. Taką na płaskie baterie. Pamięta pani? Przykładało się język do obu blaszek i tak śmiesznie mrowiło i kłuło. Ale ja nie o tym.
Zakradłem się na strych z latarką, obejrzeć starą kasę pancerną po dziadku. To była duża, obita blachą szafa. A może cała była z blachy? Od dawna nikt z niej nie korzystał, stała i się kurzyła. Wszedłem do środka, udając, że jestem bandytą, napadającym na bank i chowam się przed milicją. Przyciągnąłem drzwi, a one się zamknęły ze szczękiem. Nie wiedziałem, jak je od środka otworzyć, więc siedziałem i myślałem, aż zasnąłem. Obudziłem się rano, w swoim łóżku i wmówiłem sobie, że to był tylko sen. Dostałem lanie za to, że zgubiłem latarkę, uznałem że sprawa załatwiona i zapomniałem o niej na śmierć.
Spojrzał na policjantkę, jakby na coś czekał. Zagubiona, uniosła pytająco brwi.
– Nie rozumie pani? – Holcer zaśmiał się, jak z doskonałego dowcipu – Ja tam wciąż siedzę. Nikt mnie przez te lata nie znalazł. Chce pani pójść i zobaczyć?
Spojrzała na wyższego od siebie mężczyznę i na, widoczne w perspektywie korytarza, schody prowadzące przez zakurzone, puste piętro na ciemny strych.
– Chyba pan żartuje – sięgnęła po tablet. – Zanim postanowię, jak zareagować na tę bajeczkę, wróćmy jeszcze do pana historii.
Pokazała Holcerowi kolejną serię zdjęć: spalony wrak samochodu, do góry podwoziem, cześciowo owinięty wokół drzewa; zwęglone zwłoki zakleszczone między siedzeniem a kierownicą; drobiazgi rozrzucone po okolicy w momencie zderzenia; zdjęcia nawierzchni, bez śladów hamowania.
– Rok 1982. Samochód należący do pana ojca ulega wypadkowi. Za kierownicą znajdują zwęglone zwłoki młodego mężczyzny. Skomentuje to pan?
– Ma przecież pani moje zeznania. Pojechałem zatankować ojcu samochód bo akurat rzucili benzynę. Zostałem napadnięty, obrabowany, a samochód skradziono. Wróciłem do domu na piechotę. Niedługo po powrocie dowiedziałem się o wypadku. Przykro mi, że złodziej zginął a auto uległo zniszczeniu.
– A naprawdę, co się stało?
– Pojechałem zatankować ojcu samochód. Nowy Fiat 125p. Byłem młody i wściekły o wszystko, o rodzinę, politykę, miłość, życie. Zatankowałem i pojechałem się wyszaleć. Straciłem panowanie nad kierownicą, uderzyłem w drzewo. Doszedłem do siebie w pobliskich krzakach. Wróciłem opłotkami do domu. Miałem szczęście, bo samochód i ciało spłonęły i mój sekret nie wyszedł na jaw.
Stuknęła palcem w zdjęcie nawierzchni: – Nie ma śladów hamowania.
Ciężko westchnął: – No co mam pani powiedzieć? Nie potrafiłem się poukładać z moją innością. Próbowałem się zabić. Chciałem, żeby ktoś mnie nakrył. Pani nie wie, jakie ja rzeczy odstawiałem za młodu.
Spojrzała pytająco. Przez dłuższą chwilę słychać było tylko tykanie zegara.
– Chodziła po technikum taka plotka, że podduszanie się podczas walenia konia zwiększa przyjemność i że jeśli ktoś się by przy tym udusił, to tuż przed śmiercią będzie miał najlepszy na świecie orgazm. Spróbowałem. Było w porządku, ale nie było to warte całego zachodu. – Bez cienia zażenowania wzruszył ramionami: – Eksperymentowałem. To był niebezpieczny czas. Ale jakoś przeżyłem.
– Czy leczył się pan psychiatrycznie? – spytała ostrożnym tonem.
– Nie. Czemu pani pyta?
Nie odpowiedziała. Otworzyła kolejny folder. Zdjęcia podejrzanych, wyimki z akt.
– Lata dziewięćdziesiąte. Znalazłam o panu parę wzmianek w aktach przestępczości zorganizowanej. Nic z tego chyba nie wynikło, ale skoro już rozmawiamy...
– Nie mam ochoty znów do tego wracać.
– Jeszcze pana o to nie pytałam.
– Ach, tak – pokiwał głową. – Przeniosłem się do większego miasta. To były złote czasy, można było zrobić fortunę, jeśli tylko miało się odpowiednio elastyczny kręgosłup. Znałem kogoś, kto znał kogoś i tak zacząłem pracować, jak to się mówiło, dla mafii.
Uśmiechnął się do wspomnień: – Drobiazgi. Radia samochodowe, kurierowanie, waluta. Nie byłem w tym dobry.
– Wpadł pan – stwierdziła, patrząc w akta.
– Wpadłem. Chciałem sypać.
– Ale nie sypał pan.
– Chciałem. Szef się dowiedział i kazał mnie sprzątnąć. Trafiłem na wysypisko śmieci pod miastem. I powiem pani, że nie ja jeden.
– Więc mówi pan, że został pan zabity przez mafię? – W głosie Motyl słychać było jawną kpinę.
– Oczywiście wróciłem. Ludzie szefa zgarnęli mnie z ulicy. Uznali, że pierwszy cyngiel skrewił i skłamał. Wylądowałem na wysypisku. Wróciłem.
– Naprawdę, nie musi pan – powiedziała uprzejmie policjantka, – mnie nie obchodzi, co pan zrobił z szefem tego gangu. A w zasadzie, co zrobił z nim Maciej Holcer. To nie moja działka. Mnie obchodzi, jak się pan o tym dowiedział i co zrobił pan Holcerowi.
Starszy pan spojrzał na nią z wyrzutem.
– Dobrze – westchnęła, – zabijali pana a pan wracał.
– Za piątym razem tak srali po nogach, że mogłem z nimi zrobić wszystko. Wtedy na VHS wyszedł „Kruk” a szef był przesądny jak jasna cholera. Zapłacił mi kupę kasy, żebym zostawił go w spokoju. Wróciłem do domu, wykupiłem resztę spadkobierców i spokojnie sobie tutaj żyję. Taka to była historia.
Motyl otworzyła usta, zamknęła je, otworzyła i znów zamknęła.
– Podziwiam spójność pana urojeń – powiedziała w końcu. – Nie wiem jakie traumy pan sobie tym racjonalizuje i bez dobrego psychiatry się nie dowiem. Pan zdaje sobie sprawę, że to nie może być prawda?
Holcer rozłupał orzech, strząsnął łupinę i pokazał, na otwartej dłoni, jądro.
– Kiedyś myślałem, że skoro to moje drzewo, to jego orzechy wyglądają jak mój mózg – zaśmiał się do siebie, – ale nie. Mózg jest o wiele bardziej pofałdowany, a półkule bliżej się stykają. W ogóle nie przypomina orzecha.
Policjantka przełknęła, jakby nagle wyschło jej w gardle.
– Jest już tylko jeden sposób, by panią przekonać – westchnął ze zniecierpliwieniem. – Proszę przynieść tę czaszkę, co to ją pani wypatrzyła w przedpokoju.
Zawahała się.
– Proszę się nie bać, nic pani nie zrobię.
Przez chwilę patrzyli sobie w oczy, Holcer pierwszy odwrócił wzrok.
– Dobrze, jeśli ma to pana uspokoić – wstała od stołu.
Musiała wspiąć się na palce, żeby zdjąć czaszkę z półki w przedpokoju.
Zdmuchnęła z niej kurz ale i tak drażniące drobinki dostały się do ust. Zakaszlała. Czaszka była pożółkła, porowata. To nie był plastik. To była kość.
Zanim weszła do kuchni, głęboko odetchnęła, dusząc grymas obrzydzenia.
Holcer stał przy oknie. Kątem oka upewniła się, że nóż leży tam, gdzie go zostawiła. Leżał.
– Tu jest więcej światła – wyjaśnił starszy pan. – Pytała pani, czyja to czaszka? Proszę tu podejść i dokładnie obejrzeć jej zęby.
Spojrzała. Górna lewa dwójka i trójka były ukruszone. Gdzieś już widziała takie uszkodzenia.
– Powiedziałem pani prawdę już na samym początku. To moja czaszka – Holcer odchylił palcami wargę odsłaniając pożółkłe zęby. Górna lewa dwójka i trójka były ukruszone. Dokładnie w ten sam sposób, co zęby czaszki, którą trzymała. I zęby ciała znalezionego pod płotem w czerwcu dziewięćdziesiątego czwartego.
Cofnęła się, rzucając z obrzydzeniem czaszkę na stół.
– Nie! Mam tego dość! Nie wiem, w co pan gra, nie wiem po co ta barokowa mistyfikacja, ale nie udało się panu. Im bardziej pan próbuje, tym mocniej czuję, że to pan stoi za tymi zabójstwami – odetchnęła głęboko kilka razy i kontynuowała, już spokojniej. – Ale wrócimy do tego w stosownym czasie. Teraz wychodzę.
Rzucił się na nią, gdy tylko odwróciła wzrok. W jednej chwili stał przy oknie, w drugiej był tuż przy niej. Zauważyła uniesiony tasak.
Zasłoniła się lewą ręką, prawą sięgając po coś, czym mogłaby się obronić. Stęknięcie.
Patrzyła w jego mętniejące oczy. Tasak ze stukiem wbił się w podłogę. Nóż tkwił po trzonek w klatce piersiowej Holcera.
Nagle poczuła cały jego ciężar, zachwiała się a bezwładne ciało osunęło się z głuchym łomotem na podłogę, wyrywając nóż z jej dłoni. Stała blada, patrząc na zwłoki i ciemną plamę rozlewającą się na koszuli. Stary człowiek wyglądał jak przewrócony manekin.
Uklękła i, kierowana odruchem, sięgnęła by sprawdzić puls. Skóra pod jej palcami była jeszcze ciepła, ale było jasne, że niedługo zacznie stygnąć.
– Nie ruszaj noża, bo jak go wyjmiesz, to wszystko się zachlapie krwią – głos Holcera doszedł zza jej pleców.
Krzyknęła raz, krótko i przenikliwie.
– Przepraszam, że cię wystraszyłem, ale byłaś tak cholernie uparta.
Odwróciła się. W drzwiach stał nagi starszy mężczyzna. Miał pociągłą twarz Holcera i jego chrapliwy głos. Był żylasty, z rzadkimi siwymi włosami na klatce piersiowej i wystającym brzuchem. Lekko krzywe nogi upstrzone były żylakami. Penis i ciężkie jądra zwisały pod gęstym gniazdem siwych włosów. Na prawym ramieniu zauważyła bliznę, ślad operacji po skomplikowanym złamaniu.
– Pomóż mi go rozebrać – mężczyzna podszedł do trupa i, stękając z wysiłku, ukląkł na podłodze. – Koszula zmarnowana, ale te spodnie to lubię.
Motyl poruszała się jak w transie, pomagając rozebrać ciało, czekając aż Holcer się ubierze, podłoży szmatę i ostrożnie wyjmie nóż: – Jeszcze dobry, szkoda wyrzucać.
Jak w transie, pomogła znieść bezwładnie ciało do piwnicy. Trzymała trupa za nogi, podczas gdy Holcer ciągnął za ramiona. Nie mogła przestać porównywać obu twarzy, tej żywej, zaczerwienionej z wysiłku i ten martwej, rozluźnionej. Były identyczne.
Milczała, podczas gdy starszy pan gadał, jakby nic się nie stało.
– Miałem nadzieję, że czaszka cię przekona. Mnie by przekonała – mówił, gdy wywlekali zwłoki na korytarz.
– Sprawiłem ją sobie na czterdzieste urodziny, jako memento – mówił, szarpiąc się z kłódką na drzwiach do piwnicy, – dużo wtedy piłem, zostawiła mnie narzeczona, to był dziwny czas.
– Pewno się zastanawiasz, jak ją tak ładnie oczyściłem? – zagadał siłując się z przelewającymi się przez ręce zwłokami. – Mrówki.
Gdy zwlekali ciało po schodach, milczał, sapał tylko z wysiłku.
– Cały czas się myślę nad tym trupem, z którym tu przyszłaś. Musiałem być wtedy w ciągu – zastanawiał się na głos, gdy odpoczywali na dole schodów. – Któregoś dnia obudziłem się na izbie wytrzeźwień, pijany jak świnia i goły jak święty turecki. Myślałem, że spalili ubranie bo było zarzygane, a kasę i dokumenty skroili. A tymczasem, musiałem zapić się na śmierć. Albo ktoś mnie stuknął. Dziwnie się życie plecie.
Zapalił światło. Piwnica była pozbawiona okien, duszna i klaustrofobiczna. Ściany, niegdyś białe, dawno pociemniały od pajęczyn i kurzu. Wylewka na podłodze była skuta, odsłaniając wilgotną, czarną ziemię. Pod ścianą stały worki z cementem i blaszana wanna do mieszania zaprawy.
– Muszę zaizolować podłogę – wyjaśnił, – a przy okazji, pozbędziemy się delikwenta. – Upuścił ciało na ziemię.
Wskazał policjantce stojący w kącie szpadel.
– Kto zabija, ten zakopuje – wyjaśnił z uśmiechem.
Wciąż w szoku, zaczęła kopać.
– Nie tu, bardziej pod ścianą – wskazał palcem, – środek jest już zajęty. Spojrzała na niego, blada z przerażenia.
– Będziesz się śmiać – wyszczerzył nierówne zęby, – wymieniałem żarówkę. Wysoka drabina, nieizolowany kabel i bach! – klasnął i zarechotał, gdy podskoczyła nerwowo.
* * *
Zanim skończyli, zapadła noc. Siedzieli w kuchni. Holcer krzątał się, jak gdyby nigdy nic, Motyl siedziała skulona nad herbatą.
– No i widzisz – mówił, – błogosławieni, którzy nie zobaczyli a uwierzyli. Gdybyś nie była taka nieufna, miałabyś teraz czystsze ręce.
Motyl spojrzała na niego martwym wzrokiem. Miała podkrążone oczy, włosy lepiły się jej do czaszki.
– Odpuść – powiedział Holcer, – za co mnie wsadzisz, za samobójstwo? Poza tym, mam trupa w piwnicy i twoje odciski na narzędziu zbrodni. To jak będzie?
– Nic nie będzie – wstała, zrezygnowana. – Zamierzam stąd wyjść i już nigdy, przenigdy, nie wracać myślami do tego dnia.
Nie mówiąc nic więcej, odprowadził ją do drzwi.
* * *
Patrzył przez okno, gryząc orzechy, jak szarpała się z furtką i zgrabiona, ze spuszczoną głową, znikała w perspektywie ulicy.
Cieszył się, że udało im się dogadać. Inaczej musiałaby dołączyć do tego wścibskiego policjanta z wydziału przestępczości zorganizowanej, na którym od dwudziestu lat rosły pomidory.