1IX
Pierwszego września - przed świtem - gdy jeszcze powietrze było szare, targnęły nim dalekie strzały armatnie. Zaczęło się!
Wysoko w powietrzu latały niemieckie samoloty w kierunku na Warszawę. Grzmot armatni przybliżał się. W ciągu dnia pułk przerzucono pod wieś Zeńbok.
Ludności we wsi już nie było - uciekła w popłochu. O kuchni i taborach nie było żadnych wiadomości - drugi dzień żołnierz o „suchym pysku”.
3IX
Rankiem 3 września krótka odprawa - wojska niemieckie przełamały 1-szą linię i wtargnęły w głąb kraju. Pułk przerzucono w rejon wsi Przywilcz. Kompania dostała rozkaz okopania na południowo-wschodnim stoku wzgórza z zadaniem obrony stałej.
W kierunku północnym, w odległości około 5 km, na uwięzi kołysał się bezkarnie, przez nikogo nie niepokojony, obserwacyjny balon niemiecki. Wieś była wyludniona, ale mimo to ktoś w pobliżu stanowisk zdążył wygonić parę krów na pastwisko.
Chodziły słuchy, że dywersanci w ten sposób sygnalizowali Niemcom nasze stanowiska. W drodze do Przywilcza ppor. Szwed widział jednego cywila „ze smutną miną”. Prowadziło go dwóch żołnierzy - „szpiega” jak mówiono. Miano go właśnie przyłapać na wypędzaniu krów.
Żołnierze wykopali doły strzeleckie - dowódca plutonu własnoręcznie kopał i dołek dla siebie. Łączono je następnie rowami łącznikowymi. Z wysokości wzgórza widać było uciekającą przez pola ludność cywilną z dobytkiem.
Około południa rozpoczął się „daleki ostrzał” z nieprzyjacielskich karabinów maszynowych. Kuchni widać nie było... 3-ci dzień „o suchym pysku”.
Dowódca plutonu widząc niewesoły nastrój żołnierzy, dla dodania im otuchy, postanowił pójść na zwiad do pobliskich domów w dole. Wziął ze sobą jednego ochotnika.
Szedł spokojnie widząc, że „daleki ostrzał KM” nie jest zbyt groźny. W opuszczonych chałupach nic nie było. Powrócili na linię umocnień polowych.
Podporucznik zobaczył, że jego żołnierze strzelają dosłownie „panu Bogu w okna” nie mierząc i nie widząc nieprzyjaciela.
- Przerwij ogień! – krzyknął - Do kogo strzelacie? Marnujecie tylko amunicję i zdradzacie stanowiska. Pogłębić rowy łącznikowe !
Po południu ostrzał z nieprzyjacielskich KM wzmógł się, lecz Niemców w dalszym ciągu widać nie było, a balon kołysał się spokojnie...
Pod wieczór d-ców plutonów wezwano na odprawę. Poinformowano ich, że Niemcy wdarli się głęboko:
- My jesteśmy teraz na ich tyłach i dywizja ma robić manewr okrążający. O zmierzchu mamy się uszykować na szosie do Gruduska.- brzmiał rozkaz - 13 pp. idzie jako szpica 8 dywizji.
Po powrocie z odprawy, o sytuacji i zadaniu dowódca poinformował swoich dowódców drużyn, którzy z kolei mieli podać to swoim żołnierzom. Zwrócił im szczególną uwagę, że „wycofanie” ma się odbyć bez popłochu i należy zabrać wszystką amunicję.
Gdy się ściemniło goniec przyniósł rozkaz „do wycofania się”. W tym momencie d-ca 1-go plutonu zawodowy porucznik, lecz niesamowity tchórz, dla dodania sobie odwagi podpalił znajdujący się w pobliżu stóg zboża.
- Idiota – pomyślał podporucznik - Oświetla nieprzyjacielowi nasze stanowiska, aby widział, że się wycofujemy.
Łuna płonącego stogu czyniła nastrój grozy ...
- Odrywamy się - dał rozkaz d-ca swemu plutonowi - Tylko spokojnie.
Żołnierze jednak już 4 - ty dzień „o głodzie i chłodzie" zaczęli po prostu uciekać zostawiając w dodatku skrzynki z amunicją.
- Stać!!! Sukin ... syny! – krzyknął. - Wracać natychmiast po amunicję.
Momentalnie wyciągnął VIS-a i oddał kilka strzałów na postrach.
- Wracać po amunicję! Grochem będziecie strzelać ?! - Gdy się wahali, krzyknął - Ja jestem bliżej was niż Niemcy i od mojej kuli prędzej zginiecie!
I znów oddał kilka strzałów na postrach w stronę własnych żołnierzy. Oczywiście mierzył w luki, a nie w żołnierzy. Poskutkowało. Większość wróciła i zabrała amunicję. Dziewięciu jednak uciekło - między nimi dwóch d-ców drużyn, którzy dosłownie bronili własnej ziemi, gdyż pochodzili z pobliskich wsi. Nie zobaczył ich już do końca wojny. Na ich miejsce wyznaczył od razu następców. W okopach pozostał tylko jeden. Zabity od „zabłąkanej kuli” strzelec Czerwiński Zygmunt z 9-tej drużyny.
Tak to pierwsze godziny walki okazały, kto jest żołnierzem, a kto jest tylko łachmanem ludzkim noszącym mundur żołnierza.
Cała 3-cia kompania zebrała się i dołączyła do pozostałych kompani 1-go batalionu. Ale teraz zaczęło się poszukiwanie d-cy batalionu. Był nim zawodowy major „Wypijajło” odznaczony orderami, legionista... Poszukiwanie trwało około godziny. Jedna godzina, ale jakże brzemienna w skutki. Okazało się, że „pan major” po prostu pił...
Gdy go odnaleziono, „wzięto pod boki” i batalion, nareszcie pod swym dowódcą, mógł wreszcie ruszyć do szosy na Grudusk, gdzie już oczekiwały, co najmniej od godziny dwa pozostałe bataliony. Prawdopodobnie również głodne od czterech dni...
Za to „wróg czuwał”. Gdy batalion zbliżał się do szosy, nagle ktoś zaczął wznosić okrzyki:
- Kawaleria niemiecka!!! – krzyczeli dywersanci, a równocześnie z różnych stron zaczęły w powietrzu migać świetlne pociski z pistoletów automatycznych.
Ppor. Szwed zaczął głośno pokpiwać - Co za durnie. Jaka kawaleria ? Co w nocy może zrobić kawaleria?
Dodało to animuszu batalionowi, ale pozostałe bataliony zaczęły ulegać panice i w popłochu rozsypywać się. Bez chwili namysłu ppor. Szwed rzucił swój pluton na wschodnią stronę drogi, a por. Grunberg - „żydek" - swój pluton na zachodnią stronę drogi, i zaczęli powstrzymywać panikę. Znów trzeba było strzelać na postrach w stronę własnych żołnierzy.
Przyniosło to połowiczny skutek. Część żołnierzy się opanowała i pozostała na miejscu, ale większość zgrupowanych już do marszu dwu batalionów uciekła w popłochu.
Na dobitek osłona artyleryjska, będąca na tyłach szpicy zaczęła strzelać ze swoich KM „dla dodania sobie otuchy”. Oczywiście przenosząc ogień, gdyż wiedzieli, że „w przodzie” są swoi, ale ...
- Przerwać ogień!!! Sukin ... syny - darł się ppor. Szwed.- Do swoich strzelacie!!!
Ta „polska mowa” wreszcie poskutkowała. Słychać było komendę „Przerwać ogień”, ale zaraz potem po szumie wozów i dudnieniu dział dało się poznać, że „całe bractwo” zaczyna „wiać bez pamięci”.
Zaczęło się teraz poszukiwanie dowódcy pułku, który był z oddziałem na samej „szpicy”. Słysząc strzały na swoim zapleczu - zszedł oczywiście z szosy. Po około godzinie d -ca pułku przybył ze sztabu na „pobojowisko” gdzie właściwie tylko 1-szy batalion był w „normalnym stanie”, choć, o ironio - „rozbicie się” całego pułku było naprawdę „zasługą” dowódcy tegoż batalionu...
- Mieliśmy dać Niemcom łupnia, a tak ze strachu cały pułk się rozleciał - powiedział z goryczą d-ca pułku.
- Niestety nie pozostało nic innego jak wycofać się. Jako straż tylna pójdzie jeden pluton. Dostanie dodatkowo karabin maszynowy na taczance.- wydał rozkaz. Niejako „automatycznie” tym plutonem został pluton ppor. Szweda.
4IX
Słońce już grzało. Był ranek 4-go września, gdy rozpoczął się „smętny odwrót”. D-ca plutonu usiadł na taczance zaprzężonej w 4 konie, lecz nie na długo. Po drodze, widząc porzucone skrzynki z amunicją, ładował je sam lub kazał żołnierzom ładować na taczankę. Gdy jednak zobaczył i porzucone działo - wyciągnął tylko zamek z niego, aby wróg nie mógł go szybko użyć...
To zwalniało marsz - odległość do głównego „oddziału” wzrastała, aż utracił łączność wzrokową. Posuwał się szosą na Ciechanów. Na około 9 km przed miastem, naprzeciw nadjechały wozy chłopskie.
- Skąd jedziecie? – spytał.- Z Ciechanowa.
- Dlaczego?
- W Ciechanowie Niemcy!
- A po drodze nie widzieliście polskich oddziałów ?
- Nie widzieliśmy.
- Niedobrze - D-ca zatrzymał pluton, ale w szyku bojowym. Zastanowił się - Co by zrobił, gdyby dowodził taką „rozbitą jednostką”. Oczywiście prysnąłby w las.
W stronie zachodniej od drogi rzeczywiście był las. Wyciągnął swoją „3-setkę W-wę” i zorientował się w terenie. W stronę lasu były na mapie dróżki. Zaczął ich poszukiwać. Cofnął się kilkadziesiąt kroków i zobaczył te „dróżki”, a na nich ślady podkutych butów żołnierskich.
- Poszli tutaj.- Skierował więc swój pluton w ten trop i po kilkunastu minutach marszu ujrzał „rozbitków”.
Po krótkim postoju wojsko ruszyło dalej w kierunku wsi Rogimin (albo raczej Regimin), i zatrzymało się w większym kompleksie leśnym - dającym już pełną osłonę. Kompania 3-cia z plutonem ppor. Szweda otrzymała rozkaz zaciągnięcia placówki na północnym skraju lasu - dla ochrony pozostałych oddziałów.
Las był wysokopienny o gęstym poszyciu. Na przedpolu pusta zorana ziemia. Żołnierze wykopali „dołki strzeleckie” i zaczęło się oczekiwanie na „n-pla”.
Piąty dzień o „suchym pysku”...
W godzinach popołudniowych na przedpolu pojawili się Niemcy, w sile około batalionu z lekkimi czołgami i samochodami pancernymi. Dwustronny, nieskuteczny ogień trwał do godziny 18-tej. Wtedy d-ca kompanii oświadczył, że zamierza się wycofać.
- Po co? Mamy doskonałą pozycję obronną. Wysoki las, grube drzewa, co nam mogą tu zrobić te czołgi i pojazdy? - oponował ppor. Szwed.
- Otrzymałem rozkaz trzymać skraj lasu do godziny 18-tej.
- Ale możemy się nareszcie bić. Zresztą d-ca pułku nie zna obecnej naszej sytuacji – nalegał podporucznik.- Gdy się wycofamy Niemcy wejdą za nami w głąb lasu. Narazimy znajdujące się w lesie oddziały na niebezpieczeństwo, a jak nam przyjdzie odzyskiwać skraj lasu poniesiemy ogromne straty.
D-ca kompanii – kapitan „Palba” się wahał. Dyskusja trwała około 10 minut, i to 10 minut, jak się później okazało zgubiło Niemców. W końcu wojsko jest wojskiem i trzeba słuchać rozkazu wyższego d-cy. Kompania zaczęła się wycofywać. Uszli jednak tylko kilkadziesiąt kroków, gdy naprzeciw w lesie spotkali drugą kompanię, idącą w rozwiniętym szyku bojowym, nawet z bagnetami „na sztorc”.
- D-ca pułku dał rozkaz trzymać skraj lasu do zmierzchu - padło lapidarne wyjaśnienie. Kompania 3-cia więc szybko zawróciła i teraz już dwie kompanie - blisko 400 ludzi, pędem dotarło do skraju lasu.
Niemcy byli przekonani, że Polacy uciekli. Szli w stronę lasu bez pośpiechu i częściowo w nieładzie. Byli już na około 80 kroków od skraju lasu - gdy spotkała ich „palba” dwu kompanii - około 400 KBK i 18 RKM-mów.
Skutek był piorunujący. Padło kilkadziesiąt trupów, a reszta zabierając w popłochu rannych, wsiadła na pojazdy i rozpoczęła odwrót „aż się za nimi kurzyło” - bo jak wiadomo wrzesień był upalny.
- Tak to mimo woli zastosowaliśmy „tatarską taktykę pozornej ucieczki” - podporucznikowi na pamięć przyszedł opis tego fragmentu bitwy pod Grunwaldem, gdy „jazda litewska po pozornej ucieczce wracała na pole bitwy”.
Żołnierze przynieśli jednego poległego Niemca - był to młody 18-letni chłopak z Gdańska - jak wynikało ze znalezionych przy mim dokumentów...
Jak się okazało - do sukcesu przyczyniła się zarówno „niewojskowa dyskusja” jak i wykonanie rozkazu mimo wewnętrznego sprzeciwu. Po tym sukcesie żołnierz podniósł się na duchu - zapomniał, że już kończył się „piąty dzień o suchym pysku”.
Noc przeszła na wypoczynku w lesie.
5IX
Wczesnym rankiem 5-go września 3-ci pluton z 3-ciej kompanii 1-go batalionu 13 pp otrzymał rozkaz osłony przejścia 8-ej dywizji. Było to „oficjalne” potwierdzenie, że faktycznie cała dywizja rozleciała się ze strachu. Jako „straż boczna stała", rozlokowali się przy południowym skraju lasu - na skrzyżowaniu traktów z Lekowa do Modły i Unikowa do Woli Pawłowskiej.
Plutonowi przydzielono 1 działko „Ppanc.” tak zwane „szwedzkie”.
- Ile Pan ma amunicji ? - zapytał ppor. dowódcę działonu.
- 20 sztuk.
- Jak na całą wojnę - za mało. – skwitował podporucznik - A jaka jest donośność i celność?
- Celność i skuteczność do 1200 metrów.
- A absolutna celność?
- Poniżej 700 metrów każdy pocisk trafia i jest skuteczny.
- No to strzelamy tylko poniżej 700 metrów i wyłącznie na mój rozkaz - zakończył dowódca plutonu „straży bocznej stałej dywizji”.
Uzgodnił z dowódcą działonu stanowisko działka, ocenę odległości 700 metrów, oraz drugie stanowisko „zapasowe” gdy pluton będzie likwidował „straż stałą”.
Pluton rozrzucił łukiem od skraju lasu do traktu z Woli Pawłowskiej do Unikowa. Żołnierzom dał rozkaz do wykopania „dołków strzeleckich”, a i sam „dołek” dla siebie saperką wykopał.
W międzyczasie „dywizja” przechodziła traktem w wykopie w kierunku na Modłę. Były to wprawdzie „szczątki”, ale już zorganizowane i sprawiające wrażenie karnego wojska.
Po około 2 godzinach od strony wsi Wola Pawłowska wyjechało 5 czołgów niemieckich, średniego typu. Szły skosem do pozycji plutonu, a więc dla obrońców najdogodniej. Gdy przekroczyły „sakramentalne” 700 metrów dowódca plutonu dał rozkaz
- Ognia!!!
W krótkich odstępach padły 3 strzały z działka. Równocześnie strzelał karabin ppanc. plutonu. Efekt - 3 czołgi unieruchomione!
Gdy zabierano się do rozbicia następnych nadbiegł galopem goniec konny z okrzykiem:
- Przerwać ogień! To mogą być nasze czołgi... Zaraz pójdzie patrol konny i ustali czy to są nasze czołgi, czy niemieckie. - Nie było wyjścia jak dać rozkaz „przerwij ogień”. Wydając ten rozkaz d-ca plutonu czynił to z żalem... Był bowiem przekonany, że muszą to być czołgi niemieckie, gdyż o polskich tego typu nie słyszał. Przez lornetkę zaś nie można było ani znaków, ani żołnierzy dokładnie rozpoznać.
Wkrótce rzeczywiście pojawił się patrol 5 ułanów, którzy pokłusowali skrajem lasu, w kierunku wsi - na rozpoznanie. I już nie wrócili. Zapewne wpadli w ręce Niemców i co gorsza podali nasze stanowiska. Niemcy na pewno byli mile zdziwieni przerwaniem ognia i gdy nie padły dalsze strzały, spokojnie, przy pomocy nieuszkodzonych, wyciągnęli unieruchomione czołgi do wsi.
Wobec tego, że ogień, i to skuteczny, zdradził stanowisko działka ppanc. d-ca plutonu skierował go na stanowisko „zapasowe”.
Niemcy nie próbowali już ponowienia ataku, ale po około pół godziny od wycofania czołgów rozpoczęli ostrzeliwanie stanowiska straży bocznej ogniem całej baterii, co już dobitnie świadczyło, że to nie były „polskie czołgi”...
Strzelali szrapnelami, ogień był jednak nieskuteczny - żołnierz okopany, w dobrym nastroju zarówno po wczorajszej zwycięskiej potyczce jak i rannym sukcesie - ufny d-cy.
Po dalszej godzinie goniec konny przygalopował z rozkazem zwinięcia straży bocznej, gdyż dywizja już przeszła, i maszerowania dalej jako „straż tylna”.
Ostrzał artyleryjski jednak trwał - wobec tego d-ca zapowiedział, że oddział będzie wycofywał się „skokami” na jego bezpośredni rozkaz. Wyczuwając przerwy w ostrzale spowodowane koniecznością ładowania dział po każdej salwie podawał co pewien czas –
- Powstań! Biegiem marsz. Padnij! - i znów - Biegiem marsz. Padnij!
Po kilku takich „skokach” oddział osiągnął trakt w parowie i wycofał się bez żadnych strat.
Oddziały przechodziły przez Modłę, kierując się na południe. Szły bocznymi traktami i zagajnikami - omijając szosy. Na trasie były porzucone działa i jaszcze, jak również samochody osobowe bez paliwa, pozostawione w piachu...
Osiedla były wyludnione. Przypadkowo spotkany mieszkaniec, który zdecydował się pozostać, na pytanie:
- Czy były tu walki? - odpowiedział – Nie. Wojsko w nocy pędziło jak szalone w popłochu, to i ludzie uciekli.
W godzinach południowych „dywizja” otrzymała rozkaz rozproszenia się po zagajnikach i osiedlach i nie ujawniania się lotnictwu nieprzyjacielskiemu. Żołnierze zaczęli poszukiwać „żywności”. Szukali w polu zwykłej brukwi. Szukali w domach, ale domy były puste, mieszkańców nie było. D-ca plutonu szukał również. W pewnym momencie, gdy byli w kartoflisku, usłyszał szum samolotu lecącego z południa od Warszawy. Był to niemiecki bombowiec, leciał nisko i wolno między wzniesieniami terenu. Pewnie wracał po spełnieniu „zadania”. Podporucznik miał ochotę wielką „posłać go do Walhalli”, ale nie miał pod ręką Rkm‑u, a poza tym nie było by celowym zdradzanie swej obecności. Posłał mu więc tylko kilka „życzeń” i przypadł do ziemi.
Po bezskutecznym poszukiwaniu żywności w polu - zaczął szukać po chałupach. W jednej napotkał starego, samotnego chłopa. Zapytał, czy nie ma chleba, lub czegokolwiek do zjedzenia i czy nie odstąpiłby tego żołnierzom, którzy już 5 dni nic nie jedli...
Chłop, po chwili zastanowienia - wyszedł, chyba do „ komory” i o dziwo przyniósł kilka kilogramów starej, „wspaniałej” słoniny jak i 3 bochny wiejskiego razowego chleba.
- Weźcie, panowie żołnierze! Walczycie za nas, za Polskę, to się z wami podzielę.
Nie chciał żadnych pieniędzy, ale ppor. Szwed wcisnął mu 50 zł., co na ówczesne czasy stanowiło „majątek”, gdyż w normalnych warunkach można było za to kupić kilkanaście kilogramów wędlin.
- Pieniędzy nam nie żałowali - powiedział - Co nam po nich w czasie wojny.
Rzeczywiście zaraz po mobilizacji wypłacono oficerom zarówno „gaże” jak i „strawne”, co w sumie wyniosło po kilka tysięcy zł. Żołnierze też dostali znaczne sumy za „strawne”, ale gdzie mogliby za nie kupić coś do zjedzenia?
Uradowany tą „zdobyczą” d-ca plutonu zaraz wezwał d-ców drużyn i sprawiedliwie rozdzielił słoninę i smakowity chleb na drużyny, zostawiając sobie i swej drużynie przybocznej stosowny kęs... Po pięciu dniach głodowania ta skromna racja „podniosła żołnierzy na duchu”.
Pod zmierzch dnia wojsko ruszyło dalej na południe. W nocy „dywizja” osiągnęła Płońsk. Przemarsz nocą przez miasto - dudnienie kół wozów taborowych i nielicznego sprzętu bojowego zrobiło na mieszkańcach duże wrażenie.
Wyglądali z ciemnych okien, gdyż światła w mieście nie było ze względu na zaciemnienie, i w milczeniu przyglądali się spokojnemu przejściu wojska, zapewne porównując go z szalonym biegiem artylerii i innych oddziałów „onegdajszej” nocy... Ten nocny przemarsz przez miasto również ppor. Szwedowi utkwił na zawsze w pamięci.
Po przejściu Płońska tempo marszu wybitnie osłabło. Dowódcą plutonu, który szedł na „szpicy” - musiał być bardzo „ostrożnym” człowiekiem. Do każdego „podejrzanego” zagajnika, czy zabudowania wysyłał patrole, a dopiero po upewnieniu się, że nie ma niebezpieczeństwa - ruszał dalej. W efekcie po kilkunastu minutach marszu - następowała półgodzinna przerwa... W takim tempie do Modlina - który był celem - oddziały dotarłyby za kilka dni, a nie przez noc.
Znudziło to po prostu ppor. Szweda. Zabrał swój pluton, powiedział d-cy kompanii, że idzie sam na szpicę, gdyż woli osobiście zetknąć się z nieprzyjacielem, niż polegać na „dużych oczach” innego. Rozumował prosto - Niemcy mają dużą przewagę nad nami. Po co mają „maszerować” nocą, skoro w dzień na czołgach i pojazdach opancerzonych, panując w powietrzu mogą odnosić sukcesy. Skoro zaś na nich w nocy przypadkiem natkniemy, to i tak szybkie uderzenie i walka wręcz jest jedynym rozwiązaniem.
Noc była ciemna „choć oko wykol” - jak to się dawniej mawiało. D-ca plutonu stanął na czele jednej drużyny - dwie pozostałe posuwały się za nią do 20 kroków. Rozpoczął się tym razem już szybki marsz.
Zgodnie z przewidywaniami „Npla” na drodze nie było.
Po wielu godzinach nocnego marszu, przerywanych tylko krótkimi odpoczynkami „szpica” dotarła gdzieś w okolicy Przybojewa prawie do Wisły. Nadszedł rozkaz od dowódcy „dywizji” zatrzymania, przepuszczenia oddziałów i przejścia ze „szpicy” na „straż tylną”, bo teraz Niemcy mogli nadejść z tyłu, a droga do Modlina była od nich wolna.
Nastąpił nieco dłuższy odpoczynek. Żołnierze znużeni niezmiernie, pokładli się na polach, leżących wokół drogi. Ppor. Szwed pościągał swoich w pobliże drogi i przykazał, by na rozkaz marszu jeden drugiego pobudził.
Sam położył się na końcu i z lubości wyciągnął na miękkiej piaszczystej mazowieckiej ziemi... Usnął momentalnie.
Gdy się obudził, a mogło to być po godzinie - stwierdził, że jest sam jeden.
- Żołnierz sam jeden na wojnie - niezbyt to było miłe uczucie. Okazało się, że dowódca plutonu pilnował wszystkich swoich żołnierzy i żołnierze przywykli do tego. Nie zdawali sobie sprawy, że czasami trzeba sprawdzić, czy i dowódca jest wśród nich. I stało się.
- Co robić dalej ? – przede wszystkim postanowił sprawdzić, gdzie się dokładnie znajduje. Szosa, domy absolutnie puste. Nawet pies lub kot się nie odzywa. W kierunku na południe, nieco z góry połyskiwała jakaś smuga.
- To Wisła. Trzeba jednak dokładnie ustalić swoje „miejsce postoju” - wyciągnął mapę, swoją własną „3-setkę”, nakrył się płaszczem, poświecił latarką elektryczną i analizował. Ustalił, że jest chyba we wsi Goławin i do Zakroczymia ma ponad 7 km. Tam musiały pójść oddziały.
Rozpoczął się „marsz bojowy” samotnego żołnierza. Był w pełni sił, przyzwyczajony do trudów fizycznych. Oprócz zwykłego ekwipunku, plecaka, torby oficerskiej, chlebaka z granatami, pistoletu „VIS” i własnego „6,35” - dźwigał jeszcze normalny kbk. znaleziony na „drodze odwrotu”.
Sen go pokrzepił. Dla bezpieczeństwa marsz rozpoczął z gotowym do strzału „Visem”. Ale rychło widząc absolutną pustkę i ciszę, zarówno w opuszczonych domostwach jak i na otwartej przestrzeni poprzestał na marszu z zabezpieczonym „VIS-em” i braniu go w rękę tylko w miejscach „podejrzanych”.
Po około dwóch godzinach marszu zamajaczyły mu zagajniki fortu w Zakroczymiu. Zdwoił czujność. Gdy zbliżył się na odległość około 20 metrów usłyszał głos - Stój, kto idzie?! - Głos pytającego zdradzał wyraźną tremę.
- Swój! Oficer polski. – odkrzyknął.
- Podejść bliżej. - Gdy podszedł, poprosił o przywołanie d-cy placówki, a gdy ten nadszedł, przedstawił się i krótko opowiedział jak to się stało, że jest sam jeden. Zapytał, czy szły tędy oddziały polskie.
- Tak przed około godziną i poszły dalej na „miasto” Zakroczym.
W tym momencie nadjechał chłopski wóz drabiniasty, wysoko wyładowany. - Zapytany chłop, skąd jedzie i co wiezie, odpowiedział:
- Jadę z Wyszogrodu do Warszawy, a wiozę owoce: jabłka i gruszki.
- Przecież wojna.
- Tak, ale ja wyjechałem jeszcze przed wojną, a owoce w Warszawie się przydadzą
- Tylko czy dojedziecie?
- Zobaczymy.
- Zabieram się z Wami.- powiedział ppor. Szwed. Gdy wkopał się na górę furmanki, zapachniały mu jabłka.
- Można się poczęstować?
- Można. - odpowiedział chłop.
Rozpoczęła się istna „uczta” po tylu dniach głodówki.
Po około godzinie jazdy wjechali w zabudowania Zakroczymia. Natrafili na odpoczywające wojsko. Podporucznik szybko się zesunął i zobaczył swoich żołnierzy. Okazało się, że nawet nie zauważyli jego nieobecności, a on sam nie przyznał się też do tego.
Żołnierze, widząc na wozie owoce zapytali właściciela, czy mogą się poczęstować.
- Bierzcie do woli - odpowiedział chłop.
- Nie jedzcie. - ktoś krzyknął.- Mogą być zatrute.
- Nie bójcie się – zaoponował podporucznik - Sam jadłem i jak widzicie nie zatrułem się.
Wkrótce oddziały ruszyły dalej i po kilku godzinach, już za dnia dotarły do Modlina.
Kompania otrzymała „rejon zakwaterowania”. Żołnierze położyli się na ziemi, pod drzewami, unikając baraków. Dowódca plutonu jednak zaryzykował - wszedł do baraku, położył się na żołnierskiej pryczy i zasnął „kamieniem”.