Zbudził go atak lotniczy. Dzień był już w pełni. Samoloty latały nisko, a pikując wydawały przeraźliwy jęk. Rzucone bomby były niewielkie, a strzały z KM-ów raczej na postrach. Strat w plutonie nie było - żołnierz otrzaskał się już z wojną, a wiedziony instynktem zachowawczym - dobrze ukrył.
Wkrótce po nalocie pluton dostał rozkaz zaciągnięcia placówki na zachód od Kazunia Polskiego, na skraju lasu dochodzącego do Wisły. Odcinek do obrony wynosił około półtora kilometra. Informacja o nieprzyjacielu była krótka - Na przedpolu spodziewane oddziały niemieckie.
Broni dodatkowej w postaci CKM czy działka ppanc. nie otrzymali.
Dowódca szybko zebrał swój pluton i ruszył na wyznaczone stanowisko. Skutkiem nalotów były pożary i trupy koni, a także i ludzi. Stało się to już codziennym widokiem do końca walk o Modlin.
Szybko przeprowadził pluton przez most kolejowo-drogowy na Bugo-Narwi, a następnie przez nowoczesny most drogowy na Wiśle. Mosty nosiły ślady bomb lotniczych, ale wyrwy nie przeszkadzały w korzystaniu z nich. Idąc szosą po lewym brzegu Wisły - zauważył „nowy” most drewniany, a raczej kładkę przez Wisłę - zbudowaną przez saperów, na wprost głównych koszar starej twierdzy.
Gdy doszedł na wyznaczone miejsce - stwierdził, że warunki obrony są ciężkie. Przed skrajem lasu rozciągała się dosyć wysoka wydma ze szczerego piachu - tak, że ze skraju lasu stanowisk nie można było zaciągnąć, gdyż nie było pola ostrzału. Zaciągnął więc dwie drużyny z karabinem p.panc. ze skraju wydmy. Żołnierzom polecił „okopać się” - o ile to było możliwe, w sypkim piachu. Pole ostrzału sięgało od Wisły na jakieś 1½ km, aż do wsi Nowe Grochale.
3-cią drużynę pod dowództwem plutonowego Arona Kiwajły, który dzielnie zachował się od początku, skierował dalej na południe w odległości około półtora kilometra, przy drodze wchodzącej do lasu.
Rozpoczęło się „oczekiwanie na npla”. Idąc na stanowisko podporucznik poszukiwał wzrokiem „umocnień”, bo to przecież „twierdza”. Nie widział żadnych, nawet zasieków z drutów kolczastych. Były tylko stare z przed 1-szej wojny światowej. Nie obsadzone.
Zorientował się, że ten jeden „nierozbity” 3 batalion 13 pp był w tym momencie cennym pododdziałem wśród masy „rozbitej dywizji” dla obrony „twierdzy”. Sytuacja zaś ogólna była „niewesoła” skoro już po tygodniu wojny Niemcy byli spodziewani pod Modlinem. Żadnej informacji oficjalnej na ten temat nie było.
Na razie zamiast oczekiwanych oddziałów niemieckich na przedpolu zaczęli pokazywać się „uciekinierzy” w coraz to wzmagającej się liczbie. W ciągu dnia, po raz pierwszy w ciągu tej wojny, dowieziono gorący posiłek i wydano prawdziwy chleb wojskowy. Podano też informację, że „nie jesteśmy sami”, gdyż Francja i Anglia wypowiedziały Niemcom wojnę w dniu 3 września 1939 r.
Po dalszych dwóch dniach przyszły „uzupełnienia”. Pluton zwiększył swój stan z 61 ludzi na 69. Okazało się, że w wyniku mobilizacji 13pp stworzył „pułk zapasowy” 113, a poza tym mógł zwiększyć swój dotychczasowy stan, zmniejszony na skutek niesławnego „rozbicia” pod Przywilczą.
Pluton otrzymał na pierwszego zastępcę ppor. Rosłanowicza Juliana (odszedł 23.09. na d‑cę 2 plutonu). 2-gim pozostał kpr. pchor. Bujacz Józef (potem ranny 18.09.- Okunin), a 3-cim kpr. pchor. Sokulski Mieczysław (odszedł 17.09. do 1-go plutonu) oraz 4-tym kpr. pchor. Lampke Edward. Obserwatorem pozostał kpr. Jóźwiak Karol, a wiernym gońcem, aż do końca walk, strzelec Jeż Marian. W skład „drużyny d-cy plutonu” wchodził jeszcze „strzelec wyborowy”, celowniczy KB p.panc, dwóch amunicyjnych i starszy strzelec - d-ca zastępu p.panc. jak również drugi goniec i woźnica. Razem 12 ludzi.
Na placówce w Kazuniu pluton pozostał do 12 września. Uciekinierzy wciąż przepływali, a wśród nich młodzi chłopcy proszący „o wzięcie do szeregów”. Był jednak zakaz przyjmowania na własną rękę „ochotników”, a poza tym nie było ich w co uzbroić.
Niesprawdzone wieści mówiły, że Niemcy atakują już Warszawę, która się broni jeszcze. Nie były to widoki pocieszające.
12.09. około 10-tej goniec od d-cy kompanii przyniósł rozkaz, aby pluton natychmiast zlikwidował placówkę i dołączył do batalionu, który idzie na akcję. D-ca plutonu polecił gońcowi zawiadomić d-cę kompanii, że dołączy do baonu po ściągnięciu swojej 3 drużyny ze stanowiska odległego o półtora kilometra, gdyż nie może ich zostawić samych. Wskazał gońcowi na mapie skrzyżowanie dwóch „dróżek” w lesie i oświadczył, że tam będzie oczekiwał z całym plutonem na wskazanie kierunku marszu baonu, a on już tam trafi.
Tak się też stało. 3-cia drużyna dołączyła do plutonu, a w międzyczasie goniec przyszedł z informacją, że baon idzie przez Puszczę Kampinoską w kierunku na Leszno, gdzie już są Niemcy. Ruszyli szybkim marszem i już w Puszczy dołączyli do baonu. W Puszczy pełno było amunicji leżącej na ziemi, w tym i artyleryjskiej, a także pełno Warszawskich autobusów.
W godzinach przedwieczornych wyszli na skraj Puszczy w pobliżu Leszna i Zaborowa. Gdzieniegdzie paliły się zabudowania i słychać było grzechot karabinów maszynowych, ale Niemców nie było widać. Doszli do uliczek Leszna. Na jednej leżał ranny oficer z obcej jednostki i wzywał pomocy. D-ca plutonu „skokami” podszedł do niego i wyciągnął w bezpieczne miejsce. Strzały z nieprzyjacielskich ckm-ów - padały z różnych kierunków, a wroga widać nie było. Sytuację wyjaśnił miejscowy cywil :
- Niemcy jeżdżą na motocyklach i coraz to strzelają z innego miejsca. Jest ich niewielu, ale jak ich dopaść?
O zmierzchu strzelanina ustała. Do kontaktu z „nplem” nie doszło. Na niebie zaczęły tylko błyskać czerwone rakiety - zapewne Niemcy podawali swoje stanowiska i miejsca zbiórek. To była organizacja wojny! Bezsilna złość, że nie dochodzi do walki, targała żołnierzami.
Oddziały ruszyły w drogę powrotną przez Puszczę, ale kierowały się już na wschód - w kierunku Wisły. Gdy doszły do szosy Warszawa-Modlin okazało się, że cała droga była zawalona wojskiem z najrozmaitszych jednostek. Wiadomo było, że Niemcy atakują już Warszawę. Żołnierze sądzili, że organizuje się jeden front obejmujący Modlin, Puszczę Kampinoską i Warszawę - w Puszczy były składy amunicji i ochrona przed lotnictwem.
Tymczasem przyszła wiadomość, że oddziały mają się przeprawiać przez Wisłę na prawy brzeg. Nie rozumiano tego manewru, zwłaszcza, że wiadomo było, że most na Wiśle pod Modlinem jest w dalszym ciągu cały. W końcu do przeprawy jednak nie doszło i pułk w ciągu dnia przeniesiono jako „odwód” do Kazunia, a potem do Okunina. Kwater oczywiście nie było, a „miejscem zakwaterowania” był określony „rejon piachu”.
Sytuacja była rzeczywiście krytyczna. Mieszkania stałej załogi Modlina rozgrabione. Konie osiodłane wałęsały się bez jeźdźców, a kawalerzyści chodzili bez koni. Trupy koni jednak szybko znikały - szły na żywność. Oficerów zawiadomiono, że mogą się umundurować w magazynach „Podchorążówki”. Ppor. rezerwy Szwed Franciszek też się tam udał i przebrał się w nowiutki mundur i długi płaszcz, ale butów z cholewami nie wziął - wolał swoje turystyczne. Płatnik baonu co pewien czas wypłacał tysiące złotych jako „strawne” czy „gaże”, w kasynie oficerskim były jednak absolutne pustki.
Jednolitego frontu Modlin-Warszawa nie utworzono. Niemcy otoczyli osobno Modlin i osobno Warszawę. Opanowali Puszczę Kampinoską wraz z zapasami amunicji artyleryjskiej. Ostrzeliwali ogniem artylerii nie tylko pozycje oddziałów, ale „ogniem nękającym” dniem i nocą nękali „twierdzę” i znajdujące się w jej obrębie miejscowości. Wojsko polskie nie miało już amunicji artyleryjskiej i nie mogło Niemcom odpowiedzieć. Zwykła amunicja też była na wykończeniu.
W odwodzie pułk kwaterował w stodołach. Przez pewien czas nie było żadnych akcji. Jednej nocy oficerowie baonu, dla zabicia czasu, grali w karty. Grano w „oko”. Ppor. Szwed miał wyjątkowe szczęście. Miewał niemal stale „21”, a nawet gdy przeciwnik miał również „21” akurat on miał „bank”. Grano całą noc. Podporucznik ograł wszystkich doszczętnie. Nad ranem miał już dość. Na pocieszenie celowo przegrał kilka razy, robiąc „furę” i tak się gra zakończyła.
Mimo wysokiej przegranej pieniężnej... oficerowie wygrali jednak życie. Okazało się bowiem, że w szopę, w której większość miała „kwaterę” rąbnął granat artyleryjski i rozniósł ją doszczętnie. Przegraną w karty nikt się nie przejmował - płatnik wkrótce wypłacił nowe tysiące.
17 września 39 r. - obiegła wszystkich informacja:
- Wojska rosyjskie wkroczyły na teren Polski!
- W jakim charakterze? – pytano. Niektórzy mówili – Przyjaciele.
- Ale czyi? W każdym razie nie biją się z Niemcami.
„Odwód” w Okuninie przedłużał się. Ciągły nękający ogień artylerii niemieckiej dawał się we znaki. Nasza artyleria wciąż nie mogła odpowiedzieć z braku amunicji.
D-ca plutonu swoje dwie drużyny miał w samym Okuninie, trzecią jako swój własny „odwód” umieścił na łące około 100 metrów dalej.
Na „kwaterze” w Okuninie wszyscy chodzili w hełmach, by ochronić głowy od odłamków. Pewnego dnia, gdy wszedłem do budynku, gdzie kwaterowali żołnierze z innego plutonu, granat „rąbnął” w narożnik domu. Posypały się odłamki granatu i gruzy. Byłem w hełmie i nic mi się nie stało. Jeden z żołnierzy spał z otwartymi ustami w momencie gdy granat uderzył - odłamek trafił prosto w usta. Żołnierz już się nie obudził.
Z powodu ognia nękającego mieszkańcy wsi chronili się po piwnicach. Raz w czasie nawały poszedłem i ja do piwnicy. Rodzina siedziała przy stole i obiadowała. W tym czasie granat uderzył nad piwnicą. Tynk posypał się na zastawiony stół. Wszyscy, prócz jednego mężczyzny, uciekli. Cywil widząc, że łakomym wzrokiem spoglądam na schabowszczaki zaproponował:
- Panie poruczniku, niech Pan je!- Zjadłem dwa kotlety. Piasek zgrzytał w zębach, ale uczta była wyborna.
20 września przyszedł rozkaz przejścia baonu przez Nowy Dwór na „kwaterę leśną”. Goniec od d-cy kompanii ponaglał, aby zostawić drużynę „odwodową” na łące. Powiedziałem „nie” - muszę zebrać cały pluton. Stan był jeszcze 65 ludzi.
Zebrałem cały pluton, tymczasem reszta batalionu „gromadnie” przebiegała przez łąkę na jej skraj, gdzie pociski już nie dochodziły. Dałem rozkaz rękoma:
- Trójkąt w przód. Odstęp w drużynach 5 kroków... - i spokojnie jak na ćwiczeniach pluton w tym szyku maszerował mimo ognia „nękającego”. Strat nie ponieśliśmy żadnych. Jako widownię mieliśmy batalion stojący masą przy szosie...
Wobec braku amunicji, głównie artyleryjskiej dowództwo postanowiło przeprowadzić „nocny wypad” na Puszczę. Nasz batalion miał iść jako pierwszy, za nim drugi.
Był 21 września. Stan plutonu wciąż 65.
Główny kierunek natarcia naszej kompanii - wieś Małocice. Ja osłaniałem swoim plutonem od zachodu - od wsi Cybulice. Gdy ją osiągnąłem, skręciłem na Małocice gdzie natarcie utknęło.
Niemcy byli kompletnie zaskoczeni, spali po domach i stodołach, gdzie ich bez trudu zbierano. Ale jeden się wyrwał - wpadł do rowu przydrożnego i strzelał z pistoletu. Noc była ciemna „choć oko wykol”.
- Czego stoicie ?- zapytałem, gdy doszedłem. Jeden z żołnierzy, ranny, leżący nieco w przedzie krzyknął - Tu leży Niemiec i strzela!
- Gdzie? - zawołałem. W ręku miałem granat obronny, już z odciętą zawleczką. Stałem na tle białej chałupy. Niemiec mnie dojrzał i strzelił. Leżał w rowie około 7 metrów dalej. Poczułem ukucie w lewym udzie, ale po błysku ognia zobaczyłem, gdzie leży. Lekko rzuciłem granat, padłem na ziemię. W ciszy nocnej słyszałem jak granat stoczył się do rowu. Po chwili nastąpił wybuch i Niemiec „przeniósł się do Walhalli”.
Natarcie nocne ruszyło dalej, ale okazało się, że ruszył tylko mój pluton. Reszta nie ruszyła. Naprzeciw mnie jakiś dzielniejszy oficer niemiecki, zorganizował grupę - i tak szliśmy naprzeciw. Noc ciemna jak smoła i tylko z mojej strony padał rozkaz:
– Ognia! - i - Naprzód! - Z drugiej strony jako odpowiedź :
- Worwarst! – i – Fauer! - Zbliżanie było powolne.
Rozejrzałem się. Okazało się, że nie mam żadnej łączności, ani z lewej, ani z prawej strony.- Sam z plutonem Puszczy nie zdobędę.- Zarządziłem odwrót.
Nocny wypad się nie udał. Okazało się, że drugi baon w ogóle nie dołączył. Nocne wypady z niezgranym wojskiem, z mobilizacji, nie mają szans. Muszą być żołnierze wyborowi i zgrani. Tylko wzbudziliśmy czujność nieprzyjaciela.
W efekcie wzięliśmy pewną ilość jeńców, ale i naszych sporo się zawieruszyło i wpadli w ręce Niemców. Stan plutonu po wypadzie 57.
Z jeńców polskich Niemcy zapewne „wydusili” gdzie „kwaterujemy”, a „kwaterą” był zagajnik z wysokimi drzewami. Niemcy z wściekłością zaczęli w niego „rąbać granatami”, a nawet nalatywali samolotami i rzucali „500 kilówki”. Strat nam jednak nie wyrządzili - granaty wybuchały w górze, po zetknięciu się z gałęziami, a bomby lotnicze były skuteczne, gdy trafiały w dołek, gdzie chronili się żołnierze, ale to też się nie zdarzyło. Tylko był „szum”.
Rana w udzie trochę mi dokuczała. Postanowiłem się udać do szpitala polowego. Przekazałem pluton zastępcy, przeszedłem most pontonowy na Bugo-Narwi i udałem się do koszar, gdzie był szpital.
Ranni leżeli w bezładzie na podłodze. Jedni jęczeli, inni śpiewali żałośnie, jakby „pomyleni”. Jeden z żołnierzy miał rykoszetem wybite oko - które jeszcze wisiało na ścięgnie
Lekarz obejrzał ranę i powiedział - Z tą kulą w udzie może Pan chodzić 20 lat. Rana po strzale pistoletu czysta. Może Pan zostać, jak chce w szpitalu.
Nie chciałem. Wróciłem do plutonu.
Z tą kulą autor chodził nie 20, ale blisko 40 lat. W końcu musiał poddać się operacji jej usunięcia, ale było to gdzieś na przełomie lat 70tych i 80tych
Gdy wróciłem, „kwatera” akurat była pod obstrzałem artyleryjskim, ale żołnierze się tym nie przejmowali. Właśnie kilku z nich piekło na ogniu gęś. Dopiero musiałem ich przynaglić, aby na chwilę tę czynność przerwali. Jaka zmiana w psychice żołnierza. Byli to ci sami, którzy w pierwszych godzinach walki ulegali panice!
Miałem nieco czasu wolnego. Z ciekawości chciałem zobaczyć, gdzie jest „linia frontu”. Od celowniczego jednej z drużyn wziąłem RKM. Sprawdziłem jego stan - zardzewiały. Spojrzałem na właściciela - Ukrainiec. Zrozumiałem - kazałem oczyścić. Miałem w plutonie kilku Ukraińców.
Ruszyłem z RKM-em wzdłuż szosy na Warszawę. Doszedłem do Czosnowa i Cząstkowa. Nadleciał samolot niemiecki. Wpadłem w lej po bombie, dookoła piach. Samolot zaczął na mnie pikować, a ja z wściekłości zacząłem z RKM-u do niego strzelać. Szanse trafienia z obu stron były równe, praktycznie żadne. Po nawrocie samolot odleciał.
W drodze powrotnej - zatrzymałem konia kawaleryjskiego z uprzężą, ale bez jeźdźca. Wsiadłem na niego, bo ranna noga mi dokuczała. Zatrzymałem go i stałem się „piechurem z koniem” - w przeciwieństwie do „spieszonego kawalerzysty”. Zrobiłem to dlatego, że znów mieliśmy robić „wypad”. W czasie marszu koń mi się przydał. W walce na piechotę nie odczuwa się bólu.
23-ego września zrobiliśmy drugi „wypad nocny”. Tym razem większymi siłami, chyba dwu batalionów w pierwszej linii. Ale Niemcy tym razem byli na to przygotowani. Baza wyjściowa była na szosie w rejonie Czosnów - Cząstków i już tu byliśmy ostrzeliwani ogniem artyleryjskim. Gdy dotarliśmy do pozycji niemieckich, natrafiliśmy na ich czołgi... Okopane. Widocznie brak im było benzyny.
Z czołgów przywitali nas ogniem KM. Do walki z czołgami nie byliśmy przygotowani. Niestety z dużymi stratami trzeba się było wycofywać. Walka była dramatyczna jak na filmie... Noc rozświetlana rakietami pokazywała wycofującą się piechotę. Salwy artyleryjskie przesuwające swój ogień. Ale to nie był film, a rzeczywistość.
Z wściekłości mimo ognia nie kładłem się na ziemię, mimo ponagleń jednego z moich „żydków”:
- Panie poruczniku, niech pan się kładzie.
- Co mi tam po życiu jak Polska ginie.
Straty były duże. Po drugim wypadzie pluton stopniał do 45 ludzi. Po raz pierwszy na wojnie w oczach zjawiły mi się łzy... Część była ranna.
24-go września pluton liczył już tylko 40 ludzi.
W czasie tego wypadu poniósł śmierć d-ca pułku ppłk Nowak... Pogrzeb jego wypadł akurat na dzień dżdżysty, choć cały wrzesień był dotychczas pogodny. Przystąpiłem do spowiedzi. Poczułem się jak dawni rycerze walczący w trudnych chwilach o Polskę. Komunia - tylko duchowa.
Po wypadach wróciliśmy do Okunina. Walki przycichły.
Dochodziły wieści, że Warszawa skapitulowała 26 września.
Następnego dnia Niemcy ściągnęli całą artylerię i skoncentrowali na odcinku Zakroczym. Łomot salw armatnich był tak potężny i częsty, jakby strzelały karabiny maszynowe, ale wielkiego kalibru. Poczem nastąpiła cisza. Mówiono o „zawieszeniu broni”, inni już o „kapitulacji”.
Zagrałem w szachy z d-cą drużyny Aronem Kiwajło z Pułtuska. Wróżyłem z tej gry:
- Wygram - tylko zawieszenie broni, przegram - kapitulacja.
Przegrałem.
Po południu goniec z dowództwa pułku przyniósł zawiadomienie, że zostałem odznaczony Krzyżem Walecznych. Odznaczenie spisano ręcznie na papierku. Tak w praktyce w Modlinie wyglądało „Odznaczenie na polu walki”. „Virtuti” mi nie dali. Jak mówiono „było wymierzane na sztuki”, podzielili się nim „sztabowcy”. Według regulaminu „Virtuti” nadaje się za czyn bohaterski mający jakieś „znaczenie bojowe o szerszym znaczeniu”. Moje zaś postępowanie było tylko spełnieniem żołnierskiego obowiązku.
Żałuję tylko, że „papierek z pola walki” zamieniono mi w Działdowie na napisany na maszynie.